Willa pana regenta/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Willa pana regenta
Podtytuł Obraz z życia wiejskiego
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1895
Druk S. Orgelbranda Synowie
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Franciszek Kostrzewski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX.

N
Nazajutrz rano pan Gorgoniusz, jak zwykle, zasiadł w swej kancelaryi; tylko co przywieziono mu listy i gazety z poczty. Przerzucił je szybko i odłożył; myśl o córce zajmowała go wyłącznie. Zadzwonił na służącą i kazał poprosić panny Wandy, aby przyszła.
Córka zbliżyła się z pewną obawą.
— Niech panna siada — rzekł, — pomówmy. Nudzi się pannie w domu — co?
— Ależ...
— Wiem, wiem, nudzi się, a jednak ojciec zawiózłby pannę z przyjemnością do Warszawy, może i za granicę — ale panna nie zechce, bo ma zaproszenie do jakiegoś Lasku, gdzie dyskutują o niebieskich migdałach, prawda?
— Tam są, ojczulku, państwo Feliksowie, Anielka... a ja tych ludzi bardzo lubię.
— I cóż? pojechałaby panna do Lasku?
— Jeżeli ojczulek pozwoli, byłabym bardzo szczęśliwa...
— Ojczulek pozwoli!.. myślałby kto, że ten ojczulek jest tyranem, którego wszyscy boją się i słuchają. Panna tu rządzisz, nie ja.
— Ależ...
— No, niema o czem mówić — pojedziesz.
Wanda rzuciła się ojcu na szyję.
— Ale z warunkiem, panno Wando, z warunkiem..
— Słucham ojca.
— Towarzyszyć ci będzie ciotka — i ja.
— Czy być może?...
— Otrzymałem dziś zaproszenie listowne.
— Jak to dobrze, będziemy więc wszyscy razem! Ojczulek pozna bliżej tych ludzi i przekona się...
— Po to jadę, moja panno, specyalnie w tym celu. Za dwa dni wyruszamy swymi końmi aż na miejsce. Pojedziemy bryczką, gdyż powozem nie sposób po tamtych drogach. Mateusz je zna i naprzód płacze z żalu nad końmi. Widzisz, panno, ledwie wstałaś z łóżka, a już z twojej przyczyny leją się łzy.
Wanda roześmiała się.
— Z czegoż się panna śmieje?
— Ja się cieszę, że ojczulek dobry humor odzyskał; jestem pewna, że to wint wczorajszy tak skutecznie oddziałał.
— Wczorajszy wint — zapewne. To był wyjątkowy wint, trzeba pannie wiedzieć; taki się codzień nie trafia.
— Wygrał ojczulek?
— To jeszcze nie wiadomo; może wygrałem, może przegrałem. A no, zobaczymy. Tymczasem zajmijcie się z ciotką pakowaniem tłomoków, ale ostrzegam, żeby nie brać dwudziestu pięciu kufrów, bo się tyle na naszej bryczce nie zmieści. Narobiłaś panna bigosu z tym wyjazdem! Kłopotów co nie miara.
Panna Wanda wybiegła uszczęśliwiona, wpadła do pokoju ciotki, rzuciła się jej na szyję i opowiedziała o projekcie wyjazdu. Zaczęła się konferencya o wyborze niezbędnych sukni na tę dłuższą wizytę, — regent zaś zawołał Mateusza i zapowiadał mu, żeby wziął z sobą wszystko co potrzeba, aby w drodze nie być narażonym na kłopot, na szukanie kowala lub stelmacha.
— Niech wielmożny pan będzie spokojny — upewniał Mateusz regenta, — już ja posiwiałem w różnych drogach dalekich, nim jeszcze wymyślili one przeklęte koleje. Wtedy porządny stangret w poszanowaniu był i mir miał u państwa. Jeździło się, bywało, i do Warszawy i dalej. Kawał to czasu temu! jeszcze u wielmożnego pana regenta nie służyłem.
— A znasz, Mateuszu, drogę do Lasku?
— Znam, wielmożny panie, toć ja właśnie z tamtych stron rodem, z gminy Pokornica.
— No, dobrze, a pamiętaj, żebyś się nie upił.
— Kiedy ja się upijam?
— Trafia się czasem.
— No, jużci trafia — ale rzadko kiedy... chyba jak słaby jestem.
Zabrał się Mateusz gorliwie do roboty, brykę dokładnie obejrzał, zlustrował zaprzęgi, a koniom ciągle owsa dosypywał do żłobów, żeby miały siłę do drogi.
Cieszyła chłopa ta podróż, bo spodziewał się swojaków zobaczyć. Dawno już w swojej wiosce rodzinnej nie był, a przypuszczał, że zmian w niej musiało zajść dużo... Starzy pomarli, dzieci podorastały, młodzież postarzała się... Czy go też poznają w Pokornicy? Czy żyje jeszcze Magda Bąkówna? Pewnie żyje i pewnie wnuków się doczekała. Przypomina sobie Mateusz dawne lata i tę Bąkównę. Setna dziewka była, krępa, przysadzista, czerwona... Do tańca jedyna i robotnica wielka. Zerkała nieraz na Mateusza modrem okiem, i Mateusz też na nią spoglądał z westchnieniem, ale nie było między nimi równości. Stary Bąk pół gospodarstwa za córką obiecywał, ale też i od kawalera żądał, żeby fortunę swoją posiadał. Mateusz zaś miał tylko przyodziewek i wielką sprawność do koni; musiał sobie tedy bogate ożenienie wybić z głowy. Inaczej być nie mogło; wziął też Magdę Filip Kogut, gospodarski syn, bogacz znaczny, a choć się Mateuszowi serce krwawiło, jednak na weselu był i tańczył do upadłego. Nazajutrz zabrał swoje manatki, pożegnał wszystkich uczciwie i poszedł w służbę, z tej w drugą, z drugiej w trzecią, i już go w Pokornicy oko ludzkie od tego czasu nie widziało.
Nie spodziewał się nawet, że kiedy rodzinne swoje strony zobaczy, aż tu naraz taka mu się okazya trafiła... Zamyślił się okrutnie o tej Magdzie: czy też choć żyje? Pewnie, że żyje; alboż jej co brak? z siebie bogata, z męża bogata, gruntu może jakie siedm morgów razem mieli, a dobytek, a chałupa po starym Bąku nowa...
Nowa! była nowa, temu trzydzieści lat, jak ją postawili, ale pewnikiem stoi po dzień dzisiejszy, bo Bąk drzewo dał dobre i stawiał porządnie, na moc...
Te wszystkie, wszystkie wspomnienia rozrzewniły Mateusza tak, że ledwie do wieczoru mógł wytrzymać; ale gdy już wszystko co do niego należało zrobił, konie napoił, owsa im na noc zasypał, nie wytrzymał i poszedł do parobka Marcina na pogawędkę. Obadwaj sobie wspólnym kosztem honor świadczyli. Mateusz się rozrzewnił, Marcin również, popłakali się, i tak im zeszło w miłej kompanii aż do świtu.
Trochę Mateusza głowa bolała, ale na szczęście regent się nie poznał, i wyruszono w drogę szczęśliwie.
Wanda była w złotym humorze, ciotka Malwina również cieszyła się z wyjazdu, jeden tylko regent zamyślał się i mało mówił. Dopiero za miastem, gdy wyjechali na szosę, gdy zobaczył wioski i folwarki, rozrzucone po wzgórzach, ożywił się i mówić zaczął. On całą tę okolicę znał wybornie, jak mało kto. Mógł z pamięci opowiedzieć dzieje każdego folwarku, stan majątkowy właściciela, ilość długów obciążających hypotekę — a o takich rzeczach mówił zwykle chętnie i rad popisywał się tą erudycyą byłego regenta, wiedzącego doskonale, jak stoją jego klienci.
Pogoda sprzyjała. Po twardej drodze bryczka toczyła się szybko, konie biegły raźno, parskając. Wszyscy to brali za dobrą wróżbę, a najbardziej Mateusz; im bardziej się zbliżał do swej wioski rodzinnej, tem prędzej zobaczyć ją pragnął. Cmokał też na konie, a chwile popasów skracał, zapewniając regenta, że szkapy wypoczęły i że mogą iść dalej.
— Wypoczną w Lasku parę dni, i nic im nie będzie! — mówił.
Nie wiedział, że sam na siebie kuł broń tem zapewnieniem, bo gdy do Pokornicy przybyli, i Mateusz koniecznie chciał dać koniom wytchnienie, regent kazał jechać dalej, mówiąc:
— Wypoczną konie w Lasku, a trzeba tam stanąć przed nocą.
Mateusz westchnął. Widział tylko karczmę; ta sama co i dawniej, tylko zestarzała się bardzo i podupadła — ale piją w niej pewnie ludzie i tańczą, jak dawniej.
Była już godzina dziesiąta, gdy dojeżdżali do Lasku. Uderzyła ich szczególna jasność przed domem. Na dziedzińcu paliły się cztery kaganki nafciane, oblewając krwawem światłem drzewa, krzewy i gromadę ludzi. Słychać było głośne śpiewy i muzykę.
Regent podniósł się na bryczce.
— Co to, Mateuszu? — zapytał.
— Co to? — zawołała panna Wanda.
— A to, wielmożny panie — odrzekł, — nic inszego, jeno dożynki.

I zaciął konie, aby jak najprędzej dostać się do tego gwarnego zgromadzenia, które przypominało mu najpiękniejsze chwile młodości...

Dwaj chłopcy grali, jeden na skrzypkach, drugi na tamburynie takt wybijał, kilkanaście par kręciło się po dziedzińcu, na ganku przed domem zawieszono wieniec ze zboża.
— A tośmy dobrze trafili — szepnął Mateusz.
Skręciwszy zręcznie w bramę, wjechał na dziedziniec. Aż oczy mu się śmiały do tej wesołej gromadki żeńców; młode lata żywo stanęły mu w pamięci, boć i on niegdyś z sierpem na zagony chadzał, i on na dożynkach hasał w Pokornicy, w Zawalewie, w Borkach, kiedy jeszcze dwory znaczne tam były.
Gdyby mógł, zeskoczyłby z kozła, nie bacząc na swoje stare lata, zeskoczyłby i puścił się w tany, z pierwszą lepszą dziewuchą lub babą — ale służba wolność traci, zajechał tedy przed ganek i konie na miejscu, w dobrym kłusie zatrzymał, aż przysiadły.
Przyjazd gości chwilowo przerwał zabawę; gospodyni domu, Bolesław, panna Aniela, państwo Feliksowie pośpieszyli, aby przybyłych przywitać. Kilka dziewcząt wzięło się do znoszenia rzeczy, chłopak stajenny wdrapał się na kozieł, aby wskazać Mateuszowi, gdzie ma ulokować konie i bryczkę.
Muzyka ucichła, tańce ustały, robotnicy stali gromadkami i debatowali nad tem, kto to do pani przyjechał. Rzadkiem zjawiskiem był gość w Lasku, zwłaszcza ze stron dalszych, więc komentowano na różne sposoby to zdarzenie.
Regent, zauważywszy, że muzyka ucichła i zabawa uległa przerwie; rzekł do gospodyni:
— Pani dobrodziejko, niech się ludzie bawią, nie przerywajmy im, owszem chodźmy do nich.
— Państwo strudzeni, z drogi...
— Nic nie szkodzi. Ja przecież też jestem gospodarz; maleńki, bardzo maleńki, ale zwyczaje wszelkie szanuję, moja siostra również, a o Wandzi niema co mówić.
— Naturalnie, ojczulku — wtrąciła panna Wanda, — ja mogłabym siedzieć do rana i na taką zabawę patrzeć.
— Może i tańczyć?
— A dlaczegoby nie?
— Proszę, proszę... uważam, że humor powraca...
— O nie opuszcza on mnie nigdy, gdy widzę ojczulka zdrowym i zadowolonym.
— Na ganek, przed dom, pani dobrodziejko, niech się ludzie bawią i my się bawmy. Stary obyczaj, dobry obyczaj...
Rzekłszy to, regent drzwi otworzył i kobietom przejście dał, kłaniając się z uprzejmością starszym ludziom właściwą, a dziś już z mody wychodzącą.
— No, młody panie dziedzicu — rzekł do Bolesława, — niech się wasi żniwiarze rozweselą, a my na tę uciechę z ganku patrzeć będziemy.
Wnet odezwały się skrzypeczki, tańce rozpoczęto na nowo. Goście zasiedli do stołu, zastawionego na obszernym ganku, i patrzali na wesołą zabawę. Rzeźki, czarnooki parobczak zbliżył się nieśmiało do panny Anieli i schylając się nizko, rzekł:
— Jeżeli panienka nie wzgardzi...
Nie wzgardziła; oparta na silnem ramieniu poszła w tan. Wnet znalazł się danser dla pani Feliksowej i dla panny Wandy, a naturalnie pan Feliks i Bolesław nie dali się chłopom zawstydzić, poskoczyli raźnie do dziewcząt, tańczyli do upadłego. Bolesław, skoro tylko panna Wanda przestała tańczyć, zbliżył się do niej i porwał ją w wir zawrotnego oberka. Na twarz dziewczęcia wystąpiły żywe kolory, może skutkiem ruchu i zmęczenia, a może z powodu urywanych słówek, jakie jej tancerz rzucał w uszko.
Mateusz, który zdążył już konie ulokować, nieśmiało zbliżył się do ganku; regent zeszedł do niego.
— Czego chcesz, stary? — zapytał.
— A to proszę łaski wielmożnego pana — odrzekł, — konie obrządziłem, bryczka w wozowni i wszystko jest w porządku.
— A to dobrze. Idź spać...
— O, wielmożny panie, tego nie zrobię.
— Może chcesz tańczyć?... oszczędzaj lepiej stare kości!
— Wielmożny panie, kości — bajki, nie rozlecą się tak rychło, choćbym się i puścił do tańca.
— A któż ci broni?
— Nie o to, wielmożny panie.
— No, więc czego chcesz?
— A to, żeby się wielmożny pan regent nie gniewał, jeżelibym się dziś, na to mówiąc, krzynkę napił.
— Jak to? jeszcze mi to z góry zapowiadasz?
— Proszę wielmożnego pana, właśnie żebym później dyfamacyi jakiej nie doznał. Jać tu między swojaków wszedłem, krewnych po całej parafii znajdę, to...
— No, no, rób sobie co ci się podoba, byle nie zanadto...
Mateusz wmieszał się w gromadkę i jął wypytywać o swoich. Znalazła się babina jakaś, mająca dobrą pamięć, i ta mu na wszystkie pytania odpowiadała chętnie. A zabawa tymczasem wrzała na dobre; niestrudzony skrzypek przygrywał od ucha, towarzysz jego wytrwale w tamburyno uderzał. Regent gwarzył z gospodynią domu i z panną Malwiną, młodsi tańczyli lub zabawiali się rozmową.
Już świtać zaczęło, gdy się ludzie z dziedzińca rozeszli. Mały dworek nie mógł wszystkich gościć, więc panów wyproszono do nowego, niezamieszkanego jeszcze czworaka.
Regent na nowem miejscu spać nie mógł, wstał też wcześnie i wyszedł. Rozglądał się po okolicy smutnej, patrzał na ziemię chudą, skąpą, i podziwiał ludzi, którzy z niej jednak jakie takie plony wydobyć potrafią.
W polu chłop orał. Gdy był blizko drogi, regent rzekł mu starym zwyczajem:
— Panie Boże dopomóż!
— Panie Boże zapłać! — odpowiedział oracz, z ciekawością patrząc na nieznajomego.
— Woły wam nie padną na tym gruncie?
— A juści, że nie. Ale dziękujemy Bogu i za taki, bo insi ludzie i takiego nie mają...
— Macie racyę, mój człowieku, pięknie mówicie, ale ja nie dla naigrawania się z waszej roli tak się odezwałem. Chciałem tylko zapytać, jak daleko się taka lekka ziemia rozciąga.
— Ho, ho! kawałem dużym ona leży. Od Pokornicy het, het, aż po one lasy, co je tam daleko widać. Miejscami lepsza nieco się trafi, ale lichoty najwięcej.
— Jednak żyjecie jakoś.
— A żyje się, panie; nie słychać, żeby kto z głodu pomarł. A pan to widać z jakichś bogatych stron pewnie?
— Ano, mamy ziemię ciężką, tłustą, lepszą dużo, niż wasza. Silnego trzeba inwentarza do niej.
— Podług stawu grobla. A po co to panisko z owych bogatych gruntów tu do naszej biedoty przyjechał?
— Chleba waszego skosztować. W gościnie jestem w Lasku.
— Nie brak tam chleba! Wystarczy i dla nich i dla gościa, a jak czasem na przednówku bieda, to się tam idzie jak w dym. Pani, aby jedno słowo rzec, każe korczyk odmierzyć i jeno sobie zapisze; a później, jak nowe zboże nastanie, to można ziarnem taki sam korczyk oddać, można odrobić, jak komu wola i ochota; przymusu żadnego niema... I ja brałem i odrabiałem, a tak nie tak ja, jak dzieci: dwie dziewuchy i chłopak... Już co dobra pani, to dobra, i choć kobieta, a rady sobie daje, jak inszy chłop. Tu ją po wszystkich wioskach w okolicy znają, i każdy jej uszanowanie da...
— Ale biedy w tym folwarczku niema?...
— A skądby bieda być mogła na takie harowanie? chyba z dopustu Bożego! Ale jakoś ogień mija, grad mija, pomorek mija. Bóg miłosierny strzeże. Była bieda, jak ona pani nastała do Lasku... była, choć płakać; ale tu u nas, panie, taki obyczaj, że człowiek bierze się z biedą za bary, jak chłop z chłopem, i próbuje się, kto kogo przemoże...
— A skutek z tego?
— Różnie, wielmożny panie, bywa — odrzekł chłop. — Jak się człowiek z biedą za bary weźmie, jak się z nią pocznie szamotać, to przy pomocy Boskiej przemoże. Ta pani przemogła...
Umiał jakoś regent chłopa na rozmowę wyciągnąć. Rozgadali się. Woły zaprzężone do sochy zwiesiły głowy, szukając chudej trawy nad rowem, oracz zaś do pana Gorgoniusza zbliżył się i chętnie mu na wszelkie pytania odpowiadał.


...Oracz zbliżył się do pana Gorgoniusza...

— My na nasz grunt nie narzekamy — mówił, — on zły nie jest. Na bardzo mokre lata u ludzi bieda, u nas niezgorzej. A po prawdzie powiedziawszy, sprawiedliwie mówił jeden ksiądz staruszek, który w naszej parafii proboszczem długo był. Powiadał on tak: „Pamiętajcie ludzie o tem, że lepiej dobremu rolnikowi na złej roli, aniżeli złemu na tłustej.“
— Święta prawda.
— O już że prawda, to prawda. On nigdy próżnego słowa nie wyrzekł, a kto tylko chciał słuchać uważnie, to się dużo dobrego nauczył. On ludziom przykład dawał: przy plebanii na piasku sad założył, prawie że własnemi rękoma: niech wielmożny pan pojedzie zobaczyć, jakie tam drzewa! I zawsze, jak się kto użalał na biedę, to mówił: „Głupstwo, bracie, nie daj się, mocuj się z nią, bierz ją za łeb, a ostro. Skoro masz ręce silne, a głowę na karku, to ją pokonasz, żeby ona nie wiem jaka była!“ To też ludzie brali się na pazury, i prawdę mówiąc, biedaków między nami mało, bogatych też niewielu, ale żyjemy nie nadzy i nie głodni. I to nieraz nam przykazywał, żeby bogactwa nie łaknąć, bo ono, mówił, nie jest szczęściem dla człowieka; ono, niby bardzo słony śledź, pragnienie rozbudza, i to takie szkaradne, że go wodą nie ugasisz, nie ugasisz niczem. Bogaty, jeżeli ma tysiąc, jużby chciał dwóch, ma dwa, trzech żąda, trzy złoży, już mu się zachciewa pięciu, dziesięciu, dwudziestu, i tak bez końca i miary — ciągle, dopóki nie przyjdzie na niego ostatnia chwila. Ma też wtenczas bogactwo: dół w piasku i cztery deski!... Tak to, wielmożny panie, nas prostaków uczono, i tak my sobie sami miarkujemy.
Długo jeszcze regent rozmawiał z chłopem, lecz nadszedł Bolesław i Wolski i poprosili do dworu, gdzie całe towarzystwo czekało.
Pan Gorgoniusz przez kilka dni obserwował bacznie Bolesława i wogóle kółeczko, które się w Lasku zgromadziło, a obserwując, czynił porównania, przypominał sobie własną młodość i młodość swoich towarzyszów. Różnica była bardzo wyraźna, wybitna.
— Ha — mówił do siebie, — może ja, jako stary, nie widzę dobrze i nie rozumiem dość jasno, ale moi rówieśnicy byli inni, więcej mieli w sobie młodości, a tu oto widzę sensatów i sensatki.
Bardzo chętnie wdawał się z Wolskim i z Bolesławem w rozmowę, podczas której wyciągał ich na słówka, i sam mówiąc niewiele, słuchał ich uważnie. Chciał poznać ich bliżej, zbadać gruntownie co myślą i czego chcą od życia, a im bardziej ich studyował, tem więcej niechęć i uprzedzenie znikały, a natomiast rodziła się sympatya.
Pan Gorgoniusz był człowiekiem rozsądnym, a przytem pomimo chłodnej powierzchowności, miał serce kochające i dobre, miał wrodzone poczucie sprawiedliwości, więc też wyrzucał sobie, że się unosił i gniewał na córkę, — i starał się przedewszystkiem poznać tych, do których ona tak lgnęła. Z każdym dniem odkrywał w nich więcej rysów sympatycznych, zaciekawiało go całe to towarzystwo i zarazem pociągało ku sobie.
Obawy pani domu, że przyzwyczajony do wielkich wygód i do swego kółka towarzyskiego, regent będzie się nudził na wsi, szybko się rozproszyły. Był zadowolony i ruchliwy, bardzo chętnie brał udział w wycieczkach; zdawałoby się, że odmłodniał. O wincie nie wspomniał ani razu, a gdy zaproszono proboszcza i doktora z sąsiedniego miasteczka, aby mu partyjkę urządzić — dość obojętnie to przyjął.
— Pani dobrodziejko, — rzekł na drugi dzień do gospodyni domu, — jeżeli to pani dla mnie chce karciane wieczorki urządzać, to powiem szczerze, że robi sobie pani niepotrzebny kłopot. Na wakacyach jestem, bawię się u pani doskonale, a do kart nie tęsknię. Oto wolę z panem Bolesławem na polowanie chodzić, zwierzyny pani nie wyniszczę, bom strzelec nieszczególny, ale czas przepędzę przyjemnie i ruchu użyję... A niechże mnie pani nie posądza, że już taki dziad jestem... że mi towarzystwo młodych osób nie sprawia przyjemności...
— Przecież tego nie mówiłam nigdy!...
— Ale myśli pani, a ja uroczyście protestuję i oświadczam, że w towarzystwie tak miłych osób, jak córeczka pani i pani Anastazya, czas mi najprzyjemniej uchodzi...
Szczególne były wyprawy myśliwskie Bolesława z regentem. Kaczki, bekasy, dubelty i wszelkie w ogóle ptaki błotne mogłyby siedzieć najspokojniej wobec tych myśliwych, gdyby nie Medor, spasiony, stary wyżeł ginącej już rasy, gruby, wielki, o długich uszach i krótkim ogonie. To psisko ociężałe, nie śpiesząc się i nie zapalając zbytecznie, łaziło po bagienkach i wypłaszało ptaki, do których wszakże obaj myśliwi nie strzelali bynajmniej.


...gdyby nie Medor, stary wyżeł, ginącej już rasy...

— Przepraszam cię, panie Bolesławie — rzekł raz regent, — ale jak widzę, nie jesteś z zamiłowania Nemrodem... Młody ziemianin...
— Ziemianin! — odrzekł, wzruszając ramionami, — a kiedyż ja ziemianinem byłem?
— Przecież wychowany na wsi...
— Do lat dziesięciu, panie... Trudno było w tym wieku nabrać zamiłowania do łowów, a potem miasto i szkoła, potem znów inne miasto i inna szkoła; nie przyjeżdżałem nawet co rok na wakacye do matki, gdyż mi się korzystne kondycye trafiały; wolałem coś zarobić, aniżeli czas tracić napróżno...
— Praktyczny jesteś, panie Bolesławie.
W słowach regenta drgał ton pewnej ironii; zauważył to Bolesław i rzekł:
— Tak, panie regencie, ogólnie robią nam z tego zarzut, ale czy słuszny, to kwestya. Cóż ma robić młodzieniec, nie posiadający majątku, lub nie chcący korzystać z pomocy, jaką mu szlachetnem sercem ktoś blizki ofiaruje? Radzi sobie sam, jak może, kręci bicze z piasku, co zresztą ma być zadaniem całego jego życia. Dobijać się stanowiska w świecie, zdobywać kawałek chleba o własnych siłach, bez żadnych podstaw materyalnych, jedynie tylko siłą własnej intelligencyi i własnych muskułów — oto nasze zadanie. Wydaje się ono napozór poziomem, prozaicznem, ale kto chce wejrzeć bliżej, to i pewien urok poezyi w niem znajdzie. Ostatecznie, alboż my łakniemy grosza dla grosza, chleba dla chleba, alboż nie pieścimy w duszach pewnych ideałów?.. Nie, nie! protestuję gorąco. My chcemy umieć pracować nie wyłącznie dla siebie, ale i dla naszych przyszłych rodzin, chcemy spłacić dług zaciągnięty względem naszych rodziców i wychować generacyę pracowników silnych, intelligentnych, znających swoją wartość...
— I kto was na tę drogę prowadzi? — zapytał regent, patrząc przyjaźnie na młodzieńca, który zapalił się mówiąc i na którego twarzy wykwitnęły piękne, zdrowe rumieńce.
— Czas nas prowadzi, panie regencie, potrzeba, życie samo, które jest ciągłą nieustającą walką. W takiej lub innej formie trwa ona wciąż bez ustanku; broń się zmienia, taktyka, ale bój nie ustaje nigdy; owszem, ze wzrostem ludności, z rozwojem cywilizacyi, wzmaga się wciąż. Rozumie pan regent, że nie o politycznych walkach mówię, ale o ciągłej ogólno-ludzkiej walce o istnienie. Ongi, ongi, dziki barbarzyńca z maczugą w ręku wypędzał swego sąsiada z wygodnej jaskini i zapas żywności mu odbierał; dziś inaczej się dzieje, i nie o wypędzanie już idzie, ale o to, aby na szczupłej, gęsto zaludnionej przestrzeni wszyscy egzystować mogli. Więc o tę egzystencyę walczy rolnik, przemysłowiec, rzemieślnik, uczony, artysta, każdy, kto pracować umie i może. Im większa intelligencya, siła, przysposobienie do pracy, tem pewniejszy rezultat — zwycięstwo. Dlaczego o tej „walce o byt“ ogół odzywa się zwykle z przekąsem, dlaczego bierze ją ze strony czysto zwierzęcej, a nie chce, czy nie może dopatrzyć się w niej cech ludzkich, pięknych i szlachetnych, motywów dobrych, nawet poezyi?
Pan Gorgoniusz zamyślił się.
— Dlaczego? — powtarzał, — dlaczego? No, ostatecznie nikt wam przecież zarzutów żadnych nie czyni...
— Wszyscy prawie... zwłaszcza ci, którzy nas zrozumieć nie chcą. Obok poezyi uczuć istnieje poezya rozumu i poezya pracy; to samo uznanie potrzeby rozwoju rozumu i uznanie rozwoju pracy jest szlachetnem i idealnem samo w sobie...
Regent nic nie odrzekł, podał tylko rękę młodzieńcowi i uścisnął ją w milczeniu.
Przyszedł mu na myśl ojciec Bolesława i dziad jego, stary Jaskólski. Jakież to różne role! jak odmienne dążenia tych ludzi! Dało mu to powód do długich i poważnych rozmyślań.
Pan Gorgoniusz zaczął lubić Bolesława i nazajutrz sam go zaczepił pytaniem:
— A możebyśmy znowu zapolowali dzisiaj?
— Idź, idź, Bolciu — wtrąciła panna Aniela, — a ja pod wieczór furmankę po zwierzynę przyszlę.
Regent się roześmiał.
— Doskonale — rzekł, — z warunkiem, że panie na tej furmance przyjedziecie. Oddamy wam broń i zawstydzicie nas.
— Nie umiemy strzelać, panie regencie.
— A od czegoż emancypacya? Ciśniecie się panie do parlamentów, a nie umiecie pokonać nawet dzikiej kaczki!
— Za pozwoleniem, potrafiłybyśmy. Są przecież kobiety, które umieją strzelać.
— Tak, tak... zawstydzacie nas... Ja stary, już się tej walki nie boję, gdyż z placu niezadługo ustąpię, ale wy młodzi — dodał, zwracając się do Bolesława i Wolskiego, — strzeżcie się: kobiety zawojują was kiedyś!...
Jeżeli tylko deszcz nie przeszkadzał, polowania odbywały się codzień; czasem i pan Feliks przyłączał się do wyprawy, a wtenczas rozmowa jeszcze bardziej bywała ożywiona. Wszyscy trzej siadali na kopcu granicznym, na obalonej sośnie pod lasem, i późny wieczór dopiero kładł kres „polowaniu,“ podczas którego stary Medor wysypiał się lub ziewał znudzony.
Jednego dnia wieczorem, gdy całe towarzystwo zebrało się na ganku, zbliżył się Mateusz w towarzystwie niemłodej, ale jeszcze dobrze wyglądającej kobiety. Ubrana ona była odświętnie, w wielki czepiec biały, na ramionach miała zarzuconą zapaskę.

Oboje przyszli z pokornymi ukłonami, wszystkich obecnych ucałowali w ręce, poczem Mateusz, trochę cięty, zdjąwszy czapkę, rzekł:
— Wielmożny panie regencie — oto jestem ja, a oto Agata Bławatkowa, wdowa po Janie Bławatku, gospodarzu z Pokornicy, którzy się oto do świętego stanu małżeńskiego, jak Pan Bóg przykazał, zabieramy, — a jako że sierota, nie mam ojca ani matki, tedy proszę wielmożnego pana o błogosławieństwo.
Regent zerwał się z krzesła.
— Mój Mateuszu! — zawołał: — cóż to znów za szczególne żarty?
— A nie żarty, wielmożny panie, nie żarty — rzekła towarzyszka Mateusza, — jeno sprawiedliwe małżeństwo. Dałabym ja jemu żarty po łbie, ażby Warszawę zobaczył...
— Więc to naprawdę on się z wami żeni?...
— A juści nie co.
— Ależ kobieto, spojrzyj na niego — toż to dziad!
— Jak komu do upodobania, panie. Dziewusze pasuje chłopak, a babie dziad. Jak wielmożny pan widzi, ja nie dzisiejsza; letnia kobieta jestem i właśnie dla Mateusza samo prawie.
— Jakże to się stało tak prędko? Nie wspominałeś, Mateuszu, że się chcesz żenić...
— Bo i sam nie wiedziałem, wielmożny panie regencie, że mi się taka przygoda stanie...
— Przygoda?
— A no tak, przygoda. Nie wiedziałem, że będziemy w Lasku, że zobaczę jeszcze swoje strony. Ja tu w Pokornicy urodzony, każdy kamień przy drodze znam; co chałupa to krewniak, co druga to swojak. I jak tylko obaczyłem dawne kąty, tak mnie zaraz coś wzięło, żem mało nie zapłakał. Poszedłem do Pokornicy: karczma ta sama, chałupy te same, figura za wsią ta sama, tylko ludzie się postarzeli. Wypiło się to z tym, to z tym. Przyszły baby, zaczęły rajcować, jako że skoro przyszedłem na swoje śmiecie, to już powinienem na nich pozostać do śmierci. A ja na to, jak na lato; że zaś dwieście rubli w kasie mam i powiedziałem o tem przyjaciołom, tedy zaraz baby rzekły, że mi pasuje się ożenić z Agatą Bławatkową... i oto, proszę pana i państwa, przyszliśmy tu oboje...
— Mateuszu — rzekł regent, — oczywiście woli twojej stanie się zadość, jesteś pełnoletni i możesz robić co ci się podoba, ale muszę ci powiedzieć, że za prędko się zdecydowałeś; a i wy, moja kobieto, także powinnibyście się zastanowić. Mateusz jest dobry człowiek, ale czasem się upija...
— O, wielmożny panie — odrzekła baba, — który to chłop nie pije? Mój nieboszczyk też pijał i niezgorzej, ale na to miał żonę, żeby go w garści trzymała. Niech-no jeno wielmożny pan powie, czy one dwieście rubli prawda, czy łgarstwo?
— Prawda, mogę poświadczyć. Pieniądze są w kasie, a książeczka u mnie w schowaniu.
— Ha, skoro tak, niech się dzieje wola Boża! już mi widać ten Mateusz był sądzony...
— Ale słuchaj-no, Mateuszu — rzekł regent, — chyba nas do domu odwieziesz...
— A odwiozę, odwiozę... boć i zapowiedzi trzeba będzie ogłosić, i co moje zabrać.
— Kiedyż ślub?
— Po gospodarsku, wielmożny panie — odrzekła Agata: — jak tylko kartofle wykopię... Za pierwszego wychodziłam po kartoflach, za drugiego wyjdę tak samo, żeby sobie nie krzywdował, że w garnek niema co włożyć.
— Ha — rzekł regent, — skoro już tak sobie postanowiliście, to życzę wam szczęścia, moi kochani.
— Bóg zapłać wielmożnemu panu. My się bierzemy podług serca gorącości, i jako że biednej wdowie trudno samej na tym świecie żyć, bez chłopa.
— Dam ci nawet, Mateuszu, zapomogę na nowe gospodarstwo, za twoją długoletnią służbę — ale, pomimo wszystkiego, dziwię ci się, że na starość...
Mateusz, trochę podochocony, rzekł na to:
— Podług mego głupiego rozumu, i wielmożny pan źle robi, że się nie żeni. Mógłby pan sobie też wdowę sprawiedliwą znaleźć i żyć jak Pan Bóg przykazał...
Wszyscy się roześmieli z tej rady. Narzeczeni, ukłony nizkie jeszcze raz złożywszy, oddalili się z przed ganku.
— No, no — rzekł regent, — anim się spodziewał, że utracę Mateusza z tak romantycznej przyczyny. Byłem przekonany, że dziad ten do śmierci u mnie pozostanie. Wprawdzie czasem do kieliszka zagląda, ale jest wierny i o konie dba. Trzebaż było baby, żeby mi go zabrała!...
— Ja tę kobietę znam — odezwała się pani domu, — jest pracowita i uczciwa, ale Herod: będzie go ona trzymała w rygorze!
— Dobrze mu tak, dobrze, niech go trzyma, jak w kleszczach! Kłopotu mi dziad narobił... Ja wogóle przyzwyczajam się do ludzi, zmian nie lubię... a teraz oto, będę musiał szukać nowego.. Niechże mu chociaż baba za to zapłaci...
— Szkoda Mateusza — wtrąciła panna Wanda, — ja go bardzo żałuję, że od nas odejdzie...
— Taka to z pani egoistka?! — rzekł pan Feliks; — jeżeli on widzi w małżeństwie szczęście dla siebie, to owszem należy się cieszyć, że je znalazł.
— Jeszcze nie wiadomo, czy znalazł.
— Tak, ale zdaje mu się, że je mieć będzie, a i to bardzo wiele znaczy. Zresztą nie widzę dobrej racyi, dlaczego miałby doznać zawodu. Od losu żąda tak niewiele... Chce po długich latach, spędzonych w służbie, mieć na starość własny kąt spokojny i niezależność. Mniej więcej wszyscy do tego dążymy...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.