Willa pana regenta/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Willa pana regenta
Podtytuł Obraz z życia wiejskiego
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1895
Druk S. Orgelbranda Synowie
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Franciszek Kostrzewski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

W
W specyalnem, równem, regularnem jak zegarek życiu pana regenta zaczęło się coś psuć. Nieprzewidziane, nadprogramowe zupełnie okoliczności jęły mącić jednostajny bieg dni, a na pogodnym horyzoncie spokoju, wygody i zupełnego zadowolenia zawisły jakieś chmurki złowrogie.
Mniejsza już o to, że od czterech tygodni nie można było ani razu urządzić porządnej partyi winta; mniejsza o to, że pan Roman dał powód do niepokoju i tysiącznych domysłów, wyjechawszy nagle bez pożegnania i niewiadomo dokąd — mniejsza o to.
Bez partyi obejść się trudno, ale ostatecznie można. Kłopoty przyjaciół przeminą i Roman przecież kiedyś powróci, a choćby nawet nie wrócił, choćby zmienił miejsce zamieszkania i zupełnie porzucił te strony — toć jeszcze jest tylu znajomych i przyjaciół! Pan Ignacy, pan Damian, pan Hilary, wszyscy ludzie solidni i gracze dobrzy — więc zorganizowanie stałych partyi przerwanych chwilowo nie nastręcza nadzwyczajnych trudności.
Co do pana Romana, zapewne, narobił on dość niepokoju przyjaciołom swoim. Mogli się nawet obrazić na niego, że bez pożegnania, nie powiedziawszy nikomu: „bywaj zdrów,“ nie objaśniwszy po co jedzie, dokąd, na jak długo, zniknął z horyzontu. Mogli i mieli prawo się obrazić, tem więcej, że już od tygodnia znaku życia o sobie nie daje — ale trudno. Przykre to jest i niepokojące — ale tem się pocieszać można, że bywają większe nieszczęścia.
Roman nie zginie, a skoro się znajdzie, usłyszy burę, na jaką zasłużył, i będzie napowrót do stałych partyi przyjęty.
Mniejsza zresztą o wszelkie niespodzianki pozadomowe, gdy jest prawdziwy kłopot w domu, gdy jest zmartwienie, którego pan regent, układając projekt wychowania i przyszłości swej jedynaczki, przewidzieć nie mógł. I nie tylko regent, ale nikt na świecie nie przewidziałby takich grymasów.
Przecież dziewczyna ta dostała od ojca wszystko, co tylko mógł jej dać. Kiedy jeszcze była dzieckiem, kupił dla niej piękną willę z ogrodem, aby miała gdzie biegać i bawić się, aby oddychała czystem powietrzem pól, poprostu: kupił jej zdrowie. Gdy podrosła, kształcił ją i wykształcił, tak, jak wszystkie panny z jej sfery. Skończyła pensyę, mówi kilku językami, gra i śpiewa: czegoż chcieć więcej? Obecnie ojciec myśli o ustaleniu jej przyszłości, przysposobił posag, i to ładny, ma odłożone pieniądze na wyprawę, ma wreszcie upatrzonego dla niej konkurenta. Co ojciec może zrobić więcej dla córki?
Każda panienka na miejscu Wandy byłaby zupełnie szczęśliwa; ta się zamyśla, — tak się zamyśla, tak posmutniała, tak straciła humor, że w willi wszyscy posmutnieli. Regent jest zły, zamyka się i godzinami całemi przesiaduje w swej kancelaryi, ciotka Malwina płacze po kątach, a i służba widząc, że się państwu coś stało, chodzi także milcząca i powarzona.
Rozmyślając nad swem zmartwieniem, regent przebiega w myśli dzieje ostatnich kilku miesięcy i pragnie zbadać gruntownie, z jakich powodów i wśród jakich okoliczności nastąpiła taka zmiana w usposobieniu córki, kto podsunął jej dziwaczne jakieś myśli i pragnienia dziwaczne, których celu ojciec, taki doświadczony człowiek, odgadnąć i zrozumieć nie może.
Pan regent przypomina sobie, dzień po dniu, wszystko co się stało w czasie kilku miesięcy; zestawia fakta, kombinuje i przychodzi do wniosku, że Wandzia zaczęła się zamyślać mniej więcej od tego dnia, w którym zapytywała o szczegóły, dotyczące rodziny Jaskólskich. Od tej pory datują się częstsze niż zwykle wyjazdy do miasta, wizyty u państwa Feliksów, nadzwyczajna sympatya dla Anielki Wierzbińskiej, przesiadywanie nad książkami, zupełnie zaniedbanie śpiewu i fortepianu i w ogóle wielka zmiana w usposobieniu jedynaczki.
Zmianę tę nie tylko pan regent zauważył, dostrzegła ją również i panna Malwina, i oboje szukali przyczyn, ale napróżno; dopiero przy zdarzonej okoliczności sama Wanda wyznała o co jej idzie, i przeraziła ojca dziwacznością swych żądań.
Słowa córki spadły na głowę pana regenta jak kamień i odrazu pozbawiły go spokoju. Stało się to właśnie w tym dniu, w którym pan adwokat Wolmański złożył w willi pierwszą etykietalną wizytę, po której miał nastąpić szereg dalszych, konkury, oświadczyny, intercyza i ślub.
Regent był najpewniejszy, że tak będzie, bo dlaczegożby nie? Panna nie jest nikim zajęta, a kawaler może się podobać. Nie jest co prawda młodzik, bo czterdziestkę już przekroczył, nabrał dość pokaźnej tuszy i okrągłej łysinki, ale jest dość przystojny, ubiera się elegancko, prezentuje dobrze — i może się podobać. Przemawia za nim dobra opinia, stanowisko i majątek. Taki człowiek może uszczęśliwić swoją żonę; może jej dać dobrobyt, komfort i wszelkie przyjemności życia, mieszkanie w mieście i na wsi, ponieważ i majątek ziemski posiada; może jej dać zabawy, stroje; może, jeżeli nie corocznie, to co kilka lat, wyjeżdżać z nią za granicę.
Zdawało się regentowi, że z chwilą, w której konkurent się ukaże, smutki i zamyślenia panny Wandy znikną, zajmie ją jeżeli nie miłość, bo ta na zawołanie nie przychodzi, to myśl o zmianie losu, nowem życiu, wyprawie, weselu, podróży poślubnej, urządzeniu domu, przyjmowaniu gości, że zajmie ją to wszystko i każe zapomnieć o jakichś dziecinnych kaprysach i smutkach przelotnych.
Tak był przekonany o tem pan regent, tak przeświadczony o skuteczności tego środka, że gdy Wolmański przybył, przyjął go najserdeczniej i z niekłamaną radością.
Panna była dla konkurenta uprzejma, ale bardzo chłodna. Regent był przekonany, że dziewczyna udaje tylko obojętność, w rzeczywistości zaś jest zachwycona.
— No, Wandziu — rzekł z uśmiechem, gdy konkurent odjechał — cóż? Jesteśmy zadowoleni, szczęśliwi?
— Z czego, ojczulku?...
— Nie udawaj, że nie wiesz o co idzie. Wolmański nie był tu przecież dla mnie, ale dla ciebie, dla panny Wandy, aby starać się o jej przyjaźń, jej względy, a wreszcie o tę białą rączkę, będącą przedmiotem jego westchnień! Gdy go poznasz bliżej, polubisz go. Człowiek to miły, dobry, solidny i majętny; że nie młodzik, nie dzieciak, tem lepiej. Śmielej i bezpieczniej oprzeć się można na ręku takiego człowieka, aniżeli powierzać swe losy niedowarzonemu chłopcu, który dziś ma takie zdanie, a jutro może mieć inne. Milczy panna? nie przyznaje panna ojcu słuszności?...
— Owszem, przyznaję. Nic a nic mieć nie mogę przeciw temu panu, który był łaskaw odwiedzić nas przed chwilą; żadnego zarzutu mu nie czynię.
— A! więc podobał ci się. Byłem najmocniej przekonany, że tak będzie.
— Czyż powiedziałam, że mi się podobał?
— No, moja droga, ostatecznie, nie mogę cię zrozumieć: dopiero tak, już tak; niechże się raz dowiem, jakie wywarł na tobie wrażenie?
— Żadnego; jest mi najzupełniej obojętny.
— I nie chcesz go uznać za swego konkurenta? nie życzysz sobie, żeby u nas bywał? nie robisz mu żadnej nadziei?
— Nie.
— Stanowczo?
— Stanowczo, ojcze.
— Szkoda, wielka szkoda. Przymuszać cię nie będę, ale radzę: pomyśl. O lepszą partyę trudno, człowiek to bowiem pod każdym względem pełen zalet. Kto wie, czy taki drugi się trafi!
— To mi wszystko jedno, proszę ojca, gdyż nie mam zamiaru wychodzić za maż.
— Tak to zwykle mówią panienki w twoim wieku, ale myślą co innego. Swoją drogą, panno Wando, ja mówię poważnie i trochę mi przykro, że zbywasz mnie żarcikami.
— Ojcze — odezwała się z wielkim smutkiem, prawie ze łzami, — czyżbym śmiała żartować?...
Regent położył rękę na ramieniu córki i rzekł łagodnie:
— Wandziu, tobie coś jest. W usposobieniu twem widzę zmianę. Powiedz mi szczerze... No, usiądź tu przy mnie, wyznaj, co masz na myśli. Wszak nie masz na świecie nikogo życzliwszego nade mnie, moja dziecino kochana... ja tylko dla ciebie żyję, tylko twego szczęścia pragnę. Ja kocham cię podwójnie: za siebie i za matkę, która cię tak wcześnie osierociła...
Dziewczyna, wzruszona tem przemówieniem, przytuliła się do ramienia ojca i wybuchnęła głośnym, widocznie długo tłumionym i powstrzymywanym płaczem.
Regent przeraził się, uspokajał, chciał biedz po siostrę.
— Nic, ojczulku, nic — rzekła, — zostańmy sami. Moje wzruszenie już przeszło, mogę mówić spokojnie. Wszak prawda, ojcze, że nikt na świecie tak mnie nie kocha, jak ty? Tyś mój opiekun najlepszy i jedyny...
— Boże wielki! co się z tobą dzieje, dziewczyno? co ty mówisz? Co ci jest?
— Smutno mi, ojcze, bardzo smutno.
— Ale z jakiej przyczyny? Czego ci brak? Jesteś zdrowa, jesteś młoda, majętna, świat się do ciebie uśmiecha, przyszłość masz jakby różami usłaną; nie mogę wyobrazić sobie, czegobyś jeszcze żądać mogła od losu.
— I właśnie dlatego smutną jestem, ojcze.
— Tego nie pojmuję... Ludzie płaczą i martwią się z powodów wprost przeciwnych. Martwią się z powodu braku zdrowia, z przyczyny niedostatku, niepowodzeń — ale żeby kto rozpaczał dlatego, że mu jest dobrze, o tem jak żyję, a żyję już kawał czasu, nigdy nie słyszałem... Dopiero od młodszej córki dowiaduję się, że są i takie nieszczęścia. Skąd ty, dziewczyno, przychodzisz do takich myśli?
— Zastanawiałam się, ojczulku, nad sobą i przyszłam do bardzo smutnych wniosków.
Regent zaczął się niecierpliwić.
— Moja córko — rzekł poważnie, — czy nie mogłabyś powiedzieć mi nareszcie, co to są za wnioski osobliwe?
— Owszem, mogę. Zastanawiałam się długo nad sobą i widzę, że jestem...
— No, czemże jesteś?
— Jestem nic — zero. Jestem...

Regent za głowę się schwycił oburącz.
— Ona jest nic! Moja córka jest zero! Zero jest moja córka... A, jak mi Bóg miły! to koniec świata! Zero! no... no...
— Ja to ojcu wytłómaczę...
— Dość. Nie chcę żadnych tłumaczeń, nie żądam, nie potrzebuję... Zero panna jesteś, bardzo dobrze! niech i tak będzie. Niechże zero idzie do ciotki i niech siedzi przy niej... Proszę się z domu ani na krok nie oddalać. Z kolacyą na mnie nie czekać, wyjeżdżam do miasta — wrócę późno. Zostawiam pannie czas do zastanowienia się, jak wielką przykrość wyrządziłaś ojcu...
Panna Wanda chciała przepraszać, tłómaczyć się, ale ojciec w złość wpadł, trzasnął drzwiami i wybiegł z pokoju.
Wogóle był to człowiek łagodnego usposobienia, ale kiedy się rozgniewał, nie uspokajał się prędko.
Wybiegł z domu i tuż przy zabudowaniach wpadł z furyą na parobka, rąbiącego drzewo. Zwykle rozmawiał ze służbą łagodnie, Mateusza i parobków częstował tabaką, dla każdego miał dobre słowo, tym razem jednak, bez żadnego powodu, zaczął krzyczeć na chłopa:
— Ty baranie jeden, niedołęgo! czy ty masz jakąkolwiek ideę o rąbaniu drzewa? pytam...
Chłop, zdziwiony tym wybuchem gniewu, spojrzał na pana regenta szeroko otwartemi oczyma.
— Mam, wielmożny panie, — odrzekł.
— Co masz, niezgrabiaszu?
— A dyć siekierę w garści mam, wielmożny panie.
— Siekierę! ja się o system pytam, o ideę — a on mi o siekierze gada!
— Takich statków, wielmożny panie, u nas w całem gospodarstwie nie zdybie. Zreśtą ja ta nie rozumiem, bez co wielmożny pan taki zły dzisiaj i czego wielmożny pan żąda. Kazali mi drew narąbać — rąbię, a nijakich idejów i cudoków nikomu nie ukradłem i nie mam!
— Ach ty... ty niedźwiedziu! tobie być dependentem przy pastuchu, ale nie porządnym parobkiem.
Rzekłszy to, pobiegł do stajni, a chłop, szeroko otworzywszy usta, oparł siekierę na pieńku i odprowadzając wzrokiem swego dobrego chlebodawcę, mówił:

— Ujrzeczenie czy zadanie? czy się szaleju najadł? Boże miłosierny, odwróć-że to złe od niego!
Mateuszowi dostało się jeszcze więcej. W stajni był nieporządek, konie nie wyczyszczone jak należy, powozik niedokładnie wymyty.
Zburczał starego sługę i ostrym głosem zapowiedział:
— Jeżeli za pięć minut nie zajedziesz przed ganek, to cię, pijaku niepoprawny, na cztery wiatry wypędzę!...
Mateusz ledwie mógł konie zaprządz, tak mu się ręce trzęsły ze złości i oburzenia, że go pan zdyfamował szkaradnie, — ale nie na tem jeszcze był koniec.
Regent przez całą drogę marudził: to mu się zdawało, że konie idą za prędko, to znów, że nadto powoli, że w powozie coś klekocze, że Mateusz źle końmi kieruje i wybojów nie omija.
Nareszcie przyjechali do miasta.
Wysiadłszy z bryczki, zamiast, jak zwykle, do cukierni, pan Zamroziński udał się szybkim krokiem do starej kamienicy na rynku i na pierwszem piętrze silnie szarpnął za dzwonek.
Otworzyła drzwi młoda, bardzo przystojna blondynka i zawołała radośnie:
— Ach, szanowny i kochany pan regent!...
— Tak jest — rzekł z ironią, — szanowny i kochany pan regent przychodzi zapytać: czy to państwo przewróciliście w głowie jego córce?






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.