Wilczyce/Tom II/Rozdział XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Wilczyce
Podtytuł Powieść z wojen wandejskich
Wydawca Gebethner i Wolff; G. Gebethner
Data wyd. 1913
Druk Piotr Laskauer
Miejsce wyd. Warszawa Kraków
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les louves de Machecoul
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XI.
Pokój na wieży.

Gdy przybyły na drugie piętro, Marya zatrzymała się przed pokojem, który zajmował Jan Oullier w zamku: w tym to pokoju znajdował się klucz potrzebny. Następnie otworzyła drzwi, które z tego piętra wychodziły na kręte schody, prowadzące do wyższej części wieży i wyprzedzając o kilka stopni Rozynę, biegła z tą samą zwinnością po niezbyt bezpiecznych, bo chwiejących się, nadgniłych tu i owdzie schodach.
Na szczycie tej wieży, w pokoiku, położonym na poddaszu, Rozyna i kucharka, odbywszy naradę, umieściły młodego barona de la Logerie. Jeśli chęci i zamiary dzielnych dziewcząt były jak najlepsze, to wykonanie nie odpowiadało bynajmniej ich dobrym chęciom; niepodobna bowiem było sobie wyobrazić schronienia uboższego, miejsca, w którem byłoby trudniej wypocząć po zmęczeniu, choćby najmniejszem.
W pokoju tym Jan Oullier przechowywał nasiona warzywne i kwiatowe, oraz narzędzia ogrodnicze; były tam tych nasion i cebulek całe stosy, a pokrywała je gruba warstwa kurzu, tak, że za najmniejszym ruchem, wykonywanym w tej wązkiej przestrzeni, tysiące atomów pyłu unosiło się w powietrze.
Całe urządzenie izdebki stanowił warsztat stolarski; siedzenie na nim nie było bardzo wygodne, to też Michał zamienił niebawem warsztat na stos owsa nowego gatunku. Usiadł na środku tego pagórka i tam przynajmniej mógł jako tako wyciągnąć znużone członki.
Ale niedługo spoczywał Michał na tej sofie ruchomej i kolącej. Gdy powstał ze strumienia, do którego wepchnął go Guérin, pozostała mu na ubraniu spora warstwa błota i wilgoć przeniknęła do wewnątrz. Stąd wynikło, że pobyt przed ogniskiem kuchennem wydał mu się bardzo krótki; taki krótki, że wilgoć nietylko nie wyschła, ale wydała się Michałowi jeszcze bardziej przejmująca niż poprzednio. Zaczął tedy chodzić po izdebce wzdłuż i wszerz, przeklinając głupią nieśmiałość, której zawdzięczał nietylko to zimno, to zmęczenie i głód, jaki zaczynał odczuwać, ale która nadto — i to było najboleśniejsze — pozbawiała go obecności Maryi! Łajał siebie za to, że nie umiał skorzystać z tego, co tak dzielnie przedsięwziął, i za to, że zabrakło mu odwagi w chwili, gdy miał dokończyć to, co tak dobrze zaczął.
Dodajmy jednakże, nie chcąc wprowadzać w błąd, co do charakteru naszego bohatera, że świadomość popełnionego błędu nie uczyniła go odważniejszym, i że śród wyrzutów, jakich sobie nie szczędził, nie przyszło mu ani na chwilę przez myśl zejść i poprosić otwarcie margrabiego o gościnność.
Tymczasem nadeszli żołnierze i Michał, zwabiony do wązkiego okienka, wychodzącego na tyły zamku, hałasem, z jakim wkroczyli, ujrzał przez jasno oświetlone okna komnat zamkowych panny de Souday, generała, oficerów i margrabiego.
Wówczas to, spostrzegłszy Rozynę u stóp wieżyczki, której szczyt zajmował, postanowił przypomnieć się dziewczynie i, z całą swoją skromnością, poprosił ją o kawałek chleba; a prośba ta nie była w żadnym stosunku do jego głodu, który stał się już wprost wilczy.
Gdy usłyszał lekkie kroki, zbliżające się do jego więzienia, ogarnęła go żywa wdzięczność. Kroki te bowiem zwiastowały mu dwie rzeczy, jedną pewną, drugą prawdopodobną. Pewną było zaspokojenie głodu — prawdopodobną możliwość usłyszenia czegoś o Maryi.
— Czy to ty, Rozyno? — spytał, usłyszawszy, że ktoś usiłuje otworzyć drzwi.
— Nie, to nie Rozyna, panie Michale; to ja.
Michał poznał głos Maryi, ale nie mógł wierzyć własnym uszom.
A głos ciągnął dalej:
— Tak, ja... ja i jestem na pana wściekła!
Ale ponieważ ton nie odpowiadał znaczeniu słów, przeto Michał nie był nadmiernie przerażony tą wściekłością.
— Panna. Marya! — zawołał — panna Marya! ach, Boże!
I oparł się o ścianę, by nie upaść. Młoda dziewczyna przez ten czas otworzyła drzwi.
— To pani! — zawołał Michał, — pani, panno Maryo! Ach! jaki ja jestem szczęśliwy!
— O! nie tak bardzo, jak pan mówi.
— Jakto?
— Skoro pan się przyznaje, śród tego szczęścia, że pan umiera z głodu.
— A... kto to pani powiedział? — wyjąkał Michał, rumieniąc się po białka oczu.
— Rozyno... Spiesz-że się, Rozyno! — ciągnęła dalej Marya. — Nareszcie, przedewszystkiem postaw latarkę tutaj i otwórz co prędzej koszyk. Czy nie widzisz, że pan Michel pożera go wzrokiem?
Te słowa szyderskie Maryi sprawiły, że młody baron zawstydził się nieco pospolitej zachcianki, z której zwierzył się mlecznej siostrze.
Pomyślał wprawdzie, że pochwycić koszyk Rozyny, wrzucić napowrót do jego wnętrza jadło, które już zostało z niego wydobyte i ustawione przez młodą dziewczynę na warsztacie, wyrzucić wszystko przez okno, ryzykując zabić żołnierza, paść do nóg Maryi i, z dłońmi na sercu, powiedzieć jej głosem patetycznym: „Czy mogę myśleć o moim żołądku, skoro moje serce jest takie szczęśliwe?“ — byłoby czynem wielce rycerskim.
Ale były to myśli, które mogły przychodzić Michałowi przez kilka lat z rzędu, on jednakże nie byłby nigdy zdecydował się na postępowanie podobne. Pozwolił tedy Maryi traktować siebie, jak prawdziwego brata mlecznego Rozyny. Na jej wezwanie zajął znów miejsce na swej kanapie z owsa i z wielką przyjemnością zajadał kąski, które mu krajała biała dłoń dziewczęcia.
— Ach! jakie dziecko z pana! — mówiła doń Marya. — Dlaczego, popełniwszy czyn taki dzielny, przyszedłszy do nas, żeby nam oddać taką doniosłą usługę, narażając się na połamanie kości, dlaczego nie powiedział pan memu ojcu, chociaż to było takie naturalne: „Panie, nie mógłbym wrócić do matki dzisiaj wieczorem; niech pan zechce dać mi schronienie do jutra rana“?
— Nie — śmiałbym nigdy! — zawołał Michał, opuszczając ręce, jak człowiek, któremu robią propozycyę, o jakiej nie pomyślałby nigdy.
— A to dlaczego? — spytała Marya.
— Dlatego, że ojciec pani imponuje mi niesłychanie!
— Mój ojciec? ależ to najlepszy człowiek na świecie. A nadto, czyż pan nie jest naszym przyjacielem?
— Ach! jaka pani dobra, że mnie pani tym tytułem obdarza.
Poczem, postępując krok naprzód:
— Ale, czy to tylko prawda. — spytał młody baron — żem go już zdobył?
Marya zarumieniła się z lekka.
Przed kilku dniami jeszcze nie byłaby się zawahała odpowiedzieć Michałowi, że tak bardzo był jej przyjacielem, iż mało upływało w ciągu dnia, a nawet wciągu nocy chwil, w których nie myślałaby o nim; ale przez tych kilka dni miłość szczególnie zmieniła jej uczucia i od pierwszych porywów wzbudziła w niej instynktowną wstydliwość. W miarę jak budziła się w niej kobiecość pod wpływem wrażeń, dotąd niezaznawanych, zrozumiała całą nieprzystojność obejścia, przyzwyczajeń i mowy, które były wynikiem osobliwego wychowania, jakie otrzymała; i za sprawą tej szczególnej, kobietom właściwej, intuicyi, zdała sobie dokładną sprawę z tego, jak dalece będzie musiała się hamować, jak pracować nad sobą, by zdobyć te zalety, których jej brakło, a których konieczność odczuwała pod wpływem miłości, przepełniającej jej duszę.
To też Marya, której dotychczas nie wpadło nigdy do głowy ukrywać najdrobniejszej myśli, zaczęła rozumieć, że młoda panna powinna niekiedy, jeśli nie kłamać, to przynajmniej mówić wymijająco i dlatego osłoniła banalnością odpowiedź, jaką dać pragnęła.
— Ależ, zdaje mi się — rzekła, że pan dosyć uczynił w tym celu.
Poczem, nie pozostawiając mu czasu, by powrócił do tego przedmiotu, który nadawał rozmowie kierunek zbyt drażliwy, dodała:
— Proszę, niechże pan da nam dowód tego dobrego apetytu, którym pan chwalił się przed chwilą, i niech pan zje jeszcze to skrzydełko gęsie.
— Ależ, panno Maryo — odparł Michał — jestem już zupełnie syty!
— Niewielki żarłok z pana! Proszę być posłusznym, inaczej, ponieważ jestem tutaj tylko po to, żeby pianu usługiwać, odchodzę!
— Panno Maryo — rzekł Michał, wyciągając ku niej ręce, z których jedna uzbrojona była w widelec, a druga zaopatrzona w kawałek chleba — panno Maryo, pani nie będzie taka, okrutna! Ach! gdyby pani wiedziała, jaki byłem smutny i nieszczęśliwy przez dwie godziny, spędzone w tej samotności!
— Nic dziwnego roześmiała się Marya. — był pan głodny.
— O! nie, nie, nie, nietylko z tego powodu! niech sobie pani wyobrazi, że widziałem panią przechodzącą z tymi wszystkimi oficerami...
— To pana wina! zamiast schronić się do tej starej wieży, jak sowa, mógł pan pozostać w salonie, przejść z nami do jadalni i jeść obiad na krześle, za stołem, jak chrześcijanin; usłyszałby pan mego ojca i generała Dermonoourt’a opowiadającego o czynach takich bohaterskich, że obleciałaby pana gęsia — skórka...
W tejże chwili oboje drgnęli. Kucharka wielkim głosem wzywała Rozyny.
— Ach! mój Boże! — zawołali jednocześnie jedno prawie tak samo drżące, jak drugie.
— Czy panienka słyszy? — spytała Rozyna.
— Słyszę.
— Wołają mnie.
— Mój Boże! — rzekła Marya, gotowa do ucieczki — czyżby się domyślano, że jesteśmy tutaj?
— A. choćby się domyślono, choćby nawet wiedziano — odparła Rozyna — cóżby w tem było takiego złego.
— Zapewne... ale...
— Posłuchajmy... — rzekła Rozyna.
Nastąpiła chwila ciszy; głos kucharki oddalił się.
— Słyszy panienka, teraz woła w ogrodzie.
I Rozyna zabierała się do odejścia.
— A to co! nie pójdziesz — zawołała Marya — nie zostawisz mnie tutaj samej, mam nadzieję!
— Ależ — odparła naiwnie Rozyna — zdaje mi się, że pani nie jest sama, skoro pani jest z panem Michałem.
— Tak; ale jak ja wrócę... — wyszeptała Marya.
— Co? — spytała Rozyna ze zdumieniem — może panienka przypadkiem stchórzyła? panienka, taka zawsze odważna, panienka, która biega po lesie w nocy tak samo, jak we dnie? Ależ ja panienki nie poznaję!
— Mniejsza o to! zostań, Rozyno.
— Przecież ja tu panience nic nie pomagam, więc mogę sobie iść.
— Tak, zapewne, Rozyno; to też nie dlatego...
— No to po co?
— Chciałam ci powiedzieć...
— Co?
— Ale... ale przecież ten nieszczęśliwy chłopiec nie może spędzić nocy tutaj.
— A więc gdzie ją spędzi?
— Nie wiem; ale trzeba mu znaleźć jaki pokój.
— Nie mówiąc panu margrabiemu?
— Prawda, a ojciec nie wie... Boże, Boże, co począć?... Ach! panie Michale, to wszystko pana wina!
— Panno Maryo — rzekł Michał — jestem gotów odejść, jeśli pani tego wymaga.
— Kto panu to mówi? — spytała Marya żywo. — Nie, niech pan zostanie, przeciwnie.
— Mam myśl, panno Maryo — odezwała się Rozyna.
— Jaką?
— A żeby tak powiedzieć pannie Bercie?
— Nie — odparła Marya z żywością, która ją samą zadziwiła — nie, nie potrzeba! pomówię z nią o tem sama, gdy pan Michał skończy swoją nieszczęśliwą kolacyjkę i będę mogła zejść.
— A więc odchodzę — rzekła Rozyna.
Marya nie śmiała już, jej zatrzymywać. Rozyna odeszła, tedy — Marya i Michał zostali sami.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.