Przejdź do zawartości

Wielki świat Capowic/Rozdział VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Lam
Tytuł Wielki świat Capowic
Pochodzenie Dzieła Jana Lama
Wydawca Gubrynowicz i Schmidt
Data wyd. 1885
Druk Wł. L. Anczyc i Sp.
Miejsce wyd. Lwów
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VII,
z którego wynika niespodzianie, że pan Schreyer jest „wcale do rzeczy“.

Rezultat konferencyi pana Precliczka z panem Sarafanowyczem pozostał przez dłuższy czas tajemnicą tak dla Capowic, jak i dla rodziny pana forsztehera. Ciekawość publiczna w tem „nie bardzo podłem“ mieście była do głębi poruszoną, a mianowicie pani asystentowa znosiła prawdziwe męki, nie mogąc pogodzić z sobą dwóch tak jawnych faktów, jako to, że pan adjunkt rozmawiał poufnie z panem naczelnikiem i bywał odtąd bardzo częstym gościem w domu tego ostatniego, a jednak nie słychać było jeszcze nic stanowczego ani o deklaracyi, ani o wyjściu pierwszej zapowiedzi, ani nawet o szyciu wyprawy. Osoba, tak dobrze życząca całemu światu i tak chętnie i gorliwie zajmująca się interesami całego świata, jak pani asystentowa, musiała cierpieć niemało z tego powodu. Widzieć codzień kilka razy pana forsztehera, panią forszteherową, Milcię i pana adjunkta, wiedzieć, że „coś się święci“, a nie wiedzieć co — nie wiedzieć nawet, czy suknia ślubna będzie z atłasu, czy z mory lub innej materyi, i czy do gotowania uczty weselnej będzie pożyczonym kucharz od pana Capowickiego, czy też od pana Papinkowskiego — jednem słowem, nie mieć żadnej a żadnej informacyi, którąby można podzielić się z przyjaciółkami, przyjaciółmi i znajomymi, przedyskutować, rozważyć, wysnuć z niej pochwałę lub naganę — to więcej, niż może znieść zwykła kobieta w zwykłem miasteczku. Jedni tylko pp. dziennikarze mogą mieć wyobrażenie o tych tantalowskich męczarniach, kiedy z ławki swej w sali sejmowej widzą, jak woźny podaje telegram księciu marszałkowi albo panu namiestnikowi, a nie mogą dowiedzieć się, co zawiera depesza.
Nie chcę być okrutnym, i nie chcę, by czytelnicy moi podzielali straszny los pani asystentowej i pp. dziennikarzy, opowiem im tedy odrazu, że na owej poufnej konferencyi w pokoju pana forsztehera, pan adjunkt przyrzekł swemu szefowi postarać się o interwencyę księdza Nabuchowycza w kwestyi suplik serwitutowych małostawickich, a pan Precliczek przyobiecał natomiast p. Sarafanowyczowi uczynić go swoim zięciem. Jako przezorny polityk, zastrzegł sobie atoli pan Precliczek, że nie chce krępować woli swej córki i że wszystko zawisło ostatecznie od jej decyzyi — radził tedy panu adjunktowi, ażeby starał się przypodobać Milci, dodając, że przez czas trzydziestoletniej wiernej służby, cierpiąc nieraz niedostatek i poprzestając na kawałku suchego chleba, zbierał grosz do grosza dla swego kochanego, jedynego dziecka (tu otarł dwie rzewne łzy z oczu) i uzbierał 3.000 złr. — które stanowić będą posag Milci. Twarz pana adjunkta przedłużyła się mocno, gdy usłyszał tę cyfrę, i jął przedkładać panu forszteherowi, że wuj jego, ksiądz Nabuchowycz, dał 10.000 swej córce, wydając ją za praktykanta konceptowego, a przecież między praktykantem a adjunktem jest ogromna różnica, i utrzymanie żony, krynolina, trzewiki, sługa i t. p. kosztują rocznie więcej, niż procent od 10.000 wynosi. Tu pan forszteher westchnął, i oświadczył, że zapożyczywszy się, mógłby jeszcze dołożyć 1.000 złr. do owych 3.000. Na to odpowiedział pan Sarafanowycz, że i 4.000 w oczach jego i ks. Nabuchowycza są tylko kroplą w morzu wydatków, grożących żonatemu adjunktowi, który chce godnie utrzymać honor swoich trzech złotych gwiazdek na czerwonym aksamitnym kołnierzu. Pan forszteher westchnął znowu, i dołożył jeszcze 1.000 złr. W tym sposobie ciągnęły się rokowania dalej, i w końcu, na tym pierwszym terminie sądowym, bohaterka niniejszej powieści wylicytowaną została do sumy 8.000 złr. pod warunkiem, że pan Sarafanowycz musi jej się wprzód podobać.
Ażeby oddać zupełną słuszność panu Precliczkowi, należy powiedzieć, że ani mu przez głowę przeszła myśl radzenia się w istocie swej córki co do wyboru jej męża. Pan Precliczek znosił u siebie w domu tylko bierną opozycyę kobiet, na którą nie zważał, i którejby przełamać nie mógł, gdyby był chciał. A w ważniejszych rzeczach, das Raisonniren ze strony żony lub córki byłoby mu się wydawało karygodnem, jak gdyby n. p. wójt z Capowej Woli oświadczył, że jego gmina chce korespondować z urzędem po polsku, skoro pan forszteher nakazał, by korespondowała po niemiecku. Mówił on o wolnej woli swej córki, ażeby nie dawać panu Sarafanowyczowi ostatecznego przyrzeczenia — była to z jego strony polityka „wolnej ręki“. Oprócz sprawy suplik małostawickich i kilkunastu jeszcze spraw i sprawek tego rodzaju, zagrażała panu forszteherowi wisząca już naówczas nad całym krajem reorganizacya urzędów powiatowych, pomoc i przyjaźń księdza Nabuchowycza była mu tedy ze wszech miar potrzebną i pożądaną. Ale kto wie, mógł się może obejść bez niej, bo miał kolegów w namiestnictwie i w ministerstwie, miał zasługi z roku 1846, 1849 i 1864 za sobą, a wówczas nie potrzebowałby dawać ani córki, ani, co gorsza, 8.000 złr. Chciał więc tylko zyskać na czasie i utrzymać dobre stosunki z tak wpływowym człowiekiem, jak ksiądz Nabuchowycz.
Pan Johann von Sarafanowycz, wróciwszy do domu, wziął ołówek i papier do ręki i począł rachować. Szło mu to jakoś niesporo i „próby“ nie zgadzały się nigdy. Pobiegł tedy na drugą stronę ulicy, do szkółki miejskiej, i zawezwał pomocy pana Steczkowskiego, profesora wszystkich ścisłych i humanitarnych nauk, jakoteż i kaligrafii przy akademii capowickiej. Obydwaj ci znakomici uczeni, z których jeden skończył prawa i odbył trzy egzamina państwowe, a drugi po kilkuletnim kursie „preparandy“ przez najwyższe władze szkolne świeckie i duchowne uznany został gruntownym pedagogiem, obliczyli nakoniec po niejakich mozołach, ale z większą ścisłością niż pan Starkel obliczył paralaksę słońca, że 8.000 po pięć od sta daje rocznie 400, a po 6 od sta 480, co w pierwszym wypadku wynosi 33 złr. 33 cnt., a w drugim równo 40 złr. miesięcznie. Próby, przedsięwzięte za pomocą odwrotnych operacyj arytmetycznych, nie pozwalały wątpić ani na chwilę o dokładności tego rezultatu — prędzejby już można wątpić o tem, czy którykolwiek astronom za pomocą matematyki Mocnika, przeznaczonej dla niższych klas gimnazyalnych i realnych, i za pomocą tej świętej prawdy, iż suma wszystkich kątów w trójkącie równa się dwom prostym kątom — zdołał chociażby w przybliżeniu obliczyć oddalenie ziemi od słońca. Pan Pigulski, aptekarz w Capowicach, zaręczał o sobie, iż jest bardzo biegłym matematykiem i opowiadał często panu pocztmistrzowi, jak to astronomowie, siedząc na bardzo wysokich górach, widzą zawsze naprzód zaćmienia słońca i księżyca i piszą to potem w kalendarzach; ale na rozwiązanie takich problematów, jak powyższy, nie porywał się nigdy — on, magister farmacyi, słynny z niezmiernie skutecznej maści na nagniotki, która była jego sekretem.
Uspokoiwszy się z tej strony — t. j. nie ze strony paralaksy słońca, jego zaćmień i maści na nagniotki, ale ze strony procentu rocznego od 8.000 złr., pan Sarafanowycz napisał list do swego wuja i wyłuszczył mu wszystko, cośmy już słyszeli na początku tego rozdziału. Za parę dni otrzymał list z adresem: An Seine des Herrn Herrn Johann von Sarafanowycz, k. k. Bezirksadjunkten, Wohlgeboren, in Capowyci, zu deutsch Zappowitz — poczynając od słów Liebster Neffe! w którym ksiądz Nabuchowycz pochwalał zamiary swego siostrzeńca, znajdował sumę 8.000 złr. nieco za szczupłą że względu na znany stan majątkowy pana forsztehera i obiecywał uczynić mein Möglichstes w sprawie suplik małostawickich, „nachdem ohnehin diese Vorgänge nichts Anderes sind, als der Aufschrei der seit Jahrhunderten geknechteten, von den Polen unterjochten, von der k. k. Regierung verlassenen, armen, unterdrückten ruthenischen Nationalität“. Pan adjunkt rozpłakał się nad temi słowami i wziął je za tekst do kazania, które miał do wójtów na najbliższym Amtstag'u. — Poczem w Małostawicach „die geknechtete Nationalität“, pojmując w swój sposób historyczny sens tej mowy, ubiła leśniczego i raniła śmiertelnie gajowego; w Głęboczyskach wpadła do karczmy, wybiła Motia, Motiowę i bachory i wypiła wielki zapas wódki nietylko bezpłatnie, ale unosząc jeszcze z sobą gotówkę Motia — w Kataryńcach spasła końmi łan pszenicy dworskiej, a w Capówce.... o czarna niewdzięczności nierozumnego tłumu!... zapuściła nierogaciznę w kartofle księdza parocha, i pozwoliła sobie nawet poturbować osobę samego dobrodzieja z powodu jakiegoś sporu o należytość za pogrzeb, a to pod pozorem, że „ksiondzy bidnyj, uhneczenyj narid tak zderajut, szczo wże hodi wytrymaty“.
Z tej strony, list księdza Nabuchowycza miał tedy takie, niezbyt fortunne skutki. Co do Milci, nastręczył on jej mnóstwo sposobności do nalewania kawy i podawania bułek p. adjunktowi — bo odtąd pan Sarafanowycz był prawie codziennym gościem u państwa forszteherów. Między jedną szklanką kawy a drugą, wzdychał zawsze bardzo głęboko i topił wzrok pełen niewysłowionej tęsknoty w oblicze Milci, która zwykle przy takich sposobnościach patrzyła w sufit, albo na piec, albo na co innego, nieubranego w ciemnozielony surdut i w kołnierzyk ze zbyt widocznemi tasiemkami. Wówczas pan Sarafanowycz, który od pewnego czasu pożyczył był od pani amtsdienerowej tom Rozmaitości z roku 1838 i czytał w nim bardzo pilnie, aby się dowiedzieć, jakto ludzie romansują — pan Sarafanowycz tedy, niezupełnie pozbawiony zapasu frazeologii, niezbędnego w jego położeniu, wzdychał jeszcze mocniej i mawiał:
— Ach, pani jesteś okrutną!
I miał słuszność. Kobiety umieją być okrutnemi czasem nawet dla tych mężczyzn, których nie kochają. Dla kochanków są niemi prawie zawsze, tak przynajmniej twierdzą niektórzy zdesperowani powieściopisarze. Milcia była okrutną, bo po takiem wywnętrzeniu się ze strony pana adjunkta, zrywała się zwykle i uciekała na ganek, albo do swego pokoju, aby się tam naśmiać aż do łez, bodaj czy nie z pana adjunkta. Psotnica, zaraz przy drugiej wizycie pana Sarafanowycza spostrzegła, jakie zamiary kryły się pod jego ciemnozielonym surdutem. Był to pierwszy konkurent, który jej się trafiał. Panny mają niezwalczoną skłonność do wyszukiwania ujemnych i śmiesznych stron w osobie każdego mężczyzny, który im się prezentuje w charakterze konkurenta — choćby był pięknym, jak Apollo, albo jak elegant z żurnalu (Apollo w XIX. stuleciu, nie wszędzie może uchodzić za piękność, ze względu na zbyt rażące podobieństwo swoje do świętego tureckiego), choćby był mądrym i dobrze ułożonym, i dobrze widzianym w świecie. Pan Johann von Sarafanowycz nie uszedł temu wspólnemu losowi całej jednej wielkiej części rodzaju męzkiego — Milcia była dla niego okrutną, choć z grzeczności nie śmiała mu się w oczy.
Ale raz, trudno już było wytrzymać. Przy kawie — cały romans pana Sarafanowycza toczył się przy kawie — Milcia spostrzegła dwie muchy, które przechadzały się po obrusie, dzióbały okruszyny cukru i bułek, i nakoniec spotkawszy się, ocierały się pyszczkami jedna o drugą, jak para kochanków, albo starych przyjaciół po długiem niewidzeniu. Nie wiem, czy kto z czytelników uważał już, że muchy mają ten zwyczaj; nie wiem, czy i jak go tłumaczy historya naturalna, i nie wiem, czy Milcia widziała co szczególnego w tej serdeczności owych dwóch skrzydlatych istot, czy z braku innego zajęcia przypatrywała się im tak pilnie — dość, że pan Sarafanowycz, który już był spożył z wielkim smakiem swoją szklankę słodkiej kawy, i słodkim wzrokiem błagać się zdawał o drugą, uważał przez czas niejaki, że Milcia ma oczy zwrócone w jeden punkt, jak gdyby była zamyśloną. Wtem wypadła jej z ręki łyżeczka od kawy, którą nad szklanką trzymała, i brzęk ten przerwał jej myśli, czy bezmyślność.
— Aaaa, przecie! zawołał pan Sarafanowycz z wyrazem największego zadowolenia i tryumfu, z wyrazem, w którym malował się cały związek jego myśli i wniosków: Milcia upuściła łyżeczkę, więc musiała być zakochaną, a w kimżeby, jeżeli nie w takim fajns chlopcu, jak pan Sarafanowycz? Milcia i pani forszteherowa odgadły odrazu całe znaczenie tego wykrzyknika, spojrzały jedna na drugą i wybuchły konwulsyjnym śmiechem. Pan forszteher zdziwił się mocno i zapytał: Was habt's ihr wieder zu lachen? Pan Sarafanowycz wytrzeszczył oczy i otworzył usta na znak głębokiego zdziwienia, ale dotychczas jeszcze nie zrozumiał, i nie zrozumie zapewne nigdy, czego się te panie wówczas tak śmiały. Pan forszteher, który mało uwagi zwracał na kobiety i z lingwistycznych względów nie lubił wdawać się z niemi w długie rozmowy, począł mówić o jakimś innym przedmiocie — o klęskach, doznanych niedawno przez c. k. armię z powodu owej mgły koło Chlumu — panie uspokoiły się i rzecz cała została bez dalszych następstw.
Ale wieczór, gdy matka znalazła się sam na sam z córką, nie obeszło się bez uwag nad tym wypadkiem i w ogóle nad częstemi wizytami pana Sarafanowycza w ich domu. Zamiary jego były aż nadto widoczne, niemniej i to, że „ojciec“ był przychylnie dla niego usposobionym. Pani Precliczkowa ucałowała Milcię w czoło, i powiedziała, że chybaby jej, Precliczkowej, z domu Hanserle, nie było na świecie, ażeby taka małpa miała wziąść jej dziecię. Mogła była dodać, że z pomiędzy dwóch, Sir James Skrzeczkowski jest przynajmniej porządniejszą i lepiej umytą małpą — ale lord kataryniecki w oczach pani Precliczkowej wcale nie zasługiwał na taki przydomek.
Milcia tą razą była na seryo zamyśloną. Muchy spały już po ścianach, nie mogły tedy zajmować jej uwagi. Musiała tedy rozmowa z matką o panu Sarafanowyczu spowodować jej zamyślenie. Może to był dalszy ciąg tych rojeń sennych, przy których zastaliśmy ją, gdyśmy po raz pierwszy wprowadzili pana adjunkta do bawialnego pokoju państwa forszteherów? Pora była po temu — stróż nocny wywoływał właśnie dziesiątą godzinę, Capowice spały spokojnie, i nie słychać było żadnego głosu, oprócz dalekiego szczekania psów i regularnego chodu wahadła u zegara ściennego. Wiatr szeleścił w lipach pod oknami i poruszał dziwacznie ich cienie, padające do pokoju wraz z jasnem światłem księżycowem. W gmachu becyrkowym można marzyć tak dobrze, jak w każdym innym, albo jak pod gołem niebem, jeżeli się jest usposobionym lub usposobioną do marzenia. Córka becyrksforsztehera, nawet becyrksforsztehera Precliczka, może marzyć tak dobrze i pięknie, jak księżniczki, szlachcianki, mieszczanki i proste wieśniaczki marzą — czasem w życiu, a w romansach zawsze.
Niema tedy żadnego powodu, dla któregoby Milcia nie miała była myśleć i marzyć. Marzy się nieraz, gdy już włos zbieleje i twarz się pomarszczy, tem lepiej i piękniej marzy się w dwudziestym roku życia. To, co się marzy, panowie poeci nazywają ideałami, a panowie filozofowie twierdzą, że tego niema wcale na świecie i że to nigdy a nigdy nie da się pięcią zdrowemi zmysłami schwycić. Panowie filozofowie mylą się, wiem to z doświadczenia. Jestem człowiekiem niepoetycznym i pozbawionym twórczości, ale miałem także moje ideały, i — urzeczywistniły się prawie wszystkie. Nota bene, czerpałem je z książek, nie mogąc ich sam utworzyć. Za młodu, ideałem moim był świat dziewiczy Ameryki, podróż morska, lasy o niebotycznych drzewach, góry i skały nieprzebyte. Poszedłem do Kisielki, woziłem się czółnem, spocząłem w cieniu lipowej alei, wdrapałem się na górę Wysokiego Zamku — i wróciłem do miasta całkiem zadowolony. Fenimore Cooper, Washington, Irving, Sealsfield i Marryat był dla mnie urzeczywistniony. Teraz, na starość, wolę Dickensa i Dumasa tam, gdzie nie jest bardzo okropny. Czytam np., z jakim smakiem Master Pickwik zajadał i zapijał różne dobre rzeczy, idę do Mańkowskiego i pokrzepiam się szklanką porteru, a pp. filozofów wzywam na dysputę, czy to nie jest urzeczywistnieniem ideału? Wszystko zależy od sposobu, w jaki zapatrujemy się na świat, na ludzi i na rzeczy.
Jeżeli tedy Milcia miała jaki ideał, to twierdzę, że był on do urzeczywistnienia, a blizka przyszłość okaże, iż się nie mylę. Na teraz, jako wierny historyk, zapisuję tylko, że musiała marzyć dość długo, bo zegar ścienny wybił już był dwunastą, kiedy obracając się na łóżeczku, zapytała:
— Czy mama spi?
— Nie, moje serce.
— Proszę mamy...
— Co, moje serce?
— Prawda, że ten pan Schreyer jest wcale do rzeczy?
— A, a... ot, tak — odpowiedziała mama. I kolej myślenia byłaby przyszła na nią, gdyby była w tej chwili nie usnęła na powrót.
Z obawy, by kochanej czytelniczce nie wydarzyło się to samo, zostawiam do przyszłego rozdziału wyjaśnienie powodów, dla których pan Schreyer był wcale do rzeczy, co ten pan Schreyer robił w Capowicach, i jakim sposobem pojawia się jego nazwisko w siódmym rozdziale tej powieści?




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Lam.