Przejdź do zawartości

Wielki świat Capowic/Rozdział V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Lam
Tytuł Wielki świat Capowic
Pochodzenie Dzieła Jana Lama
Wydawca Gubrynowicz i Schmidt
Data wyd. 1885
Druk Wł. L. Anczyc i Sp.
Miejsce wyd. Lwów
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ V,
jako pan Johann von Sarafanowycz postanowił ożenić się, i z kim?

Pan Sarafanowycz, jako człowiek z gruntu oszczędny i przyzwyczajony obchodzić się bez czystej bielizny, uważał stan kawalerski za odpowiedniejszy od małżeńskiego dla finansowych stosunków c. k. adjunkta powiatowego, wolnego od wszelkich kwasów w żołądku i innych cierpień chronicznych. Jeżeli potrzebował wystąpić w pełnej gali, przywiązywał na szyję kołnierzyk, wyprasowany przez panią amtsdienerowę; jeżeli się przejadł na jakim proszonym obiedzie, p. amtsdienerowa gotowała mu rumianek, albo miętę. Żona byłaby w jego gospodarstwie meblem niepotrzebnym, a kosztownym, bo podwoiłaby konsumcyę grochu, ziemniaków, a może i wódki. Pan adjunkt oszczędzał co roku 1500 złr. ze swojej pensyi, wynoszącej 800 złr. rocznie; ożeniwszy się, mógłby był zaoszczędzić zaledwie 1420 złr. Chociaż tedy młodsi bracia pana Sarafanowycza, w liczbie sześciu (wszyscy parochowie lub wikaryusze obrz. gr. kat.), pożenili się już byli i mieli potomstwo tak liczne, że nawet w razie cholery, dżumy, lub innej jakiej epidemii, pochłaniającej połowę ludności, ród Sarafanowyczów należałby zawsze do najliczniej reprezentowanych w całym kraju — to p. Johann von Sarafanowycz był jeszcze w trzydziestym czwartym roku swego życia kawalerem, i nie myślał bynajmniej o zmianie tego stanu.
Ale jak już wyżej nadmieniłem, jest jakaś nieubłagana fatalność, która nas wszystkich popycha do ożenienia się, i nikt nie powinien zarzekać się tego i głosić stałe przedsięwzięcie niezawierania związków matrymonialnych, bo nim się opatrzy, i nim sobie zda sprawę, zkąd się to wzięło, pewnego pięknego poranku lub wieczora znajdzie się przed ołtarzem i na zapytanie księdza: czy masz Michale stałą i nieprzymuszoną wolę tę oto Annę pojąć za żonę i t. d.? odpowie mimowoli: mam! — dziwiąc się przytem niemało, że znalazła się Anna, gotowa jemu, Michałowi, przyrzec nawzajem wierność i posłuszeństwo małżeńskie, aż do zgonu. I zaraz nazajutrz dziwić się może będzie, że wyraz „posłuszeństwo“ ma w małżeństwie tak elastyczne znaczenie, jak wyraz „wolność“ w niektórych państwach konstytucyjnych, i nie będzie mógł pojąć, jakim sposobem konstytucyjni ministrowie wodzą za nos narody, którym przyrzekli wolność, skoro on, Michał, wodzonym jest za tę szlachetną część swej twarzy przez tę samą Annę, która jemu przyrzekła posłuszeństwo? Tak to bywa między ludźmi, i najstarszy kawaler nie może wiedzieć, czy nie będzie jutro panem młodym. Nawet Jowisz nie uniknął ślepego fatum, które go związało z Junoną.
Razu jednego tedy p. adjunkt wyjechał był za urlopem do wuja swego, ks. Nabuchowycza, u którego odbywał się prażnik. Uczta podobna u tak znakomitego prowodira, borytela, pokrowytela, itd., musiała mieć koniecznie cechę polityczną. Mówiono bardzo wiele o potędze północnego sąsiada c. k. dziś już Austryacko–węgierskiej monarchii i o podwyhach narodnosty wsierusskoj w Hałyczyni. Wyraz podwyhy, wynaleziony był właśnie wówczas, czy odkryty przez któregoś z rewniejszych borytełej i był bardzo w modzie. Za pomocą nader genialnej operacyi filologicznej mechaniczne znaczenie polskiego wyrazu „dźwigać“ służyło tu w formie „podwyh“ do określenia „usiłowań, dążeń, zdobyczy, postępów“ i t. p. wzniosłych czynności patryotycznych. Jako widomy rezultat tych podwyhów, ks. Nabuchowycz wskazał w kwiecistej bardzo i dla połowy obecnych niezrozumiałej mowie, to, że przy stole jego, oprócz duchownych reprezentantów rusko–słowiańskiej inteligencyi, tak potężnej nad Newą i nad Wołgą, zasiadało także dwóch świeckich, mianowicie p. kapitan Frajtrowicz i p. adjunkt Sarafanowycz — dwa żywe i namacalne dowody, że narodnost nasza celuje nie tylko w śpiewaniu akafistów i w pożywaniu knyszów, ale także w prowadzeniu walecznych zastępów na pole bitwy i w trudnej sztuce rządzenia krajem. Pan kapitan Frajtrowicz, wychowany od małego dziecka w zakładzie wojskowym gdzieś w Dolnej Austryi, musiał sobie ten wzniosły Speech ks. Nabuchowycza kazać przetłumaczyć na c. k. język urzędowy, a gdy się dowiedział o jego treści, stuknął szklanką z czajem o stół, zaperzył się i zawołał: A lassens mi' aus, da wär' i' schon viel lieber a polnischer Offizier, als a ruthenischer! Wśród ogólnej konsternacyi, jaką wywołały te słowa, ks. Nabuchowycz rzucił okiem na swego siostrzeńca, i ku wielkiemu swemu zmartwieniu spostrzegł wówczas po raz pierwszy, że p. Johann von Sarafanowycz, mimo swoich trzech złotych gwiazdek na czerwonym aksamitnym kołnierzu, między szerokiemi plecami i szerszym jeszcze brzuchem ks. Kropilnickiego, a zawiesistemi wąsami kapitana Frajtrowicza, był wcale niepokaźną, nikczemną figurką, która nie dawała należytego wyobrażenia o administracyjnych talentach i o wielkim politycznym podwyhu narodnosty naszej. Może to szósta szklanka mocnego czaju, a może oparta na doświadczeniu mądrość, natchnęła w tej chwili ks. Nabuchowycza genialną myślą, że jest doskonały sposób, aby dodać pewnej majestatycznej powagi, pewnego aplomb w świecie każdemu, komu zbywa na tych zewnętrznych przymiotach. Oto ks. dziekan Prutyk, tak szczupły, że byłby przelazł przez dziurkę od klucza, i tak niepokaźny, że poddiaczy obok niego wyglądał jak metropolita, sprawiał mimo to niemałą senzacyą ilekroć wchodził do pokoju, gdzie było towarzystwo, bo wraz z nim wchodziła przy takich uroczystych sposobnościach księdzowa dziekanowa dobrodziejka, dla której potrzeba było otwierać drzwi na rozciąż, i która peryferyą swoją imponowała nawet staroświeckiemu piecowi, zajmującemu połowę bawialnego pokoju ks. Nabuchowycza. Otóż to: jeżeli reprezentant podwyhu narodnosty w karyerze administracyjnej ma odgrywać rolę tak świetną, jak przystało rzeczywistemu c. k. adjunktowi powiatowemu, potrzeba go ożenić. Ksiądz Nabuchowycz poruszył natychmiast ten temat, i wyraził myśl swoją w tak gorącej i tak serdecznej przemowie, że zapomniał nawet o filologicznych podwyhach narodnosty przy tej sposobności. Zacząwszy bowiem rzecz oficyalnym, sejmowym swoim językiem, mięszał do niej coraz więcej słów polskich, i nakoniec nie tylko on, ale i wszyscy obecni zaczęli mówić po polsku, zwłaszcza, że było to już przy dziewiątej szklance czaju, i że nie było w pokoju żadnego Lacha, któryby mógł o tem napisać korespondencyę do Gazety Narodowej. Był tylko jeden Niedolaszek, i od tego ja się później dowiedziałem o przebiegu całej sprawy.
Ale precz z kwestyami językowemi, precz z agitacyą i nienawiścią polityczną! Przy dziewiątej szklance czaju, redaktor Dziennika Lwowskiego padłby w objęcia kronikarza Gazety Narodowej, Chochlik całowałby się w twarz z lwowskim korespondentem Dziennika Poznańskiego, smakosz krakowski chwaliłby ciastka Rotlendera, a lwowski król kurkowy przyznałby, że krakowscy strzelcy trafiają czasem w „czarne“.
Dość, że przy dziewiątej szklance czaju ksiądz Nabuchowycz przedstawiał po polsku swemu siostrzeńcowi, iż własna jego godność, jego stanowisko w świecie, jego obowiązki wobec Boga, narodu, społeczeństwa i rodziny wymagają koniecznie, ażeby się ożenił. Wszyscy dobrodzieje, i wszystkie dobrodziejki, hojnie obdarzone niezamężnem potomstwem płci żeńskiej, popierały usilnie te „święte“ słowa ks. Nabuchowyca. I chociaż p. kapitan Frajtrowicz twierdził, iż to wszystko jest „a' Schmarrn“, stanęło na tem, iż człowiek dopiero wtedy jest człowiekiem, gdy się ożeni; że nawet adjunkt jest prawdziwym adjunktem dopiero wtedy, gdy pani adjunktowa pomaga mu dźwigać brzemię jego wysokiego dostojeństwa. Dalej wykładał ks. Nabuchowycz swoje zapatrywania się co do przymiotów, jakie powinna mieć c. k. adjunktowa. Powinna być, pro primo, przystojną, uległą mężowi, gospodarną i wykształconą tak na fortepianie, jakoż w języku niemieckim i francuzkim, tudzież w kadrylu, walcu i we wszystkich rodzajach polki. Dobrodziejki znajdowały jednogłośnie, że te wymagania są zupełnie słuszne — i jakżeż nie miały tego znajdować, kiedy wszystkie ich córeczki były gładkie i kwitnące jak pączki, potulne jak baranki, gospodarne jak Niemki, kiedy grały na fortepianie, uchodziły za znakomite lingwistki, każda w swojej parafii, i tańczyły tak ochoczo, jak młode kotki? W istocie, pominąwszy fortepian i lingwistykę, te dwa utrapienia naszych pokojów bawialnych i naszych salonów, co do reszty powyższych zalet panny na plebaniach unickich mogą współzawodniczyć nieraz bardzo zwycięzko z wszystkiemi innemi pannami.
Mniej poparcia między jejmościami dobrodziejkami znalazł dalszy wywód ks. Nabuchowycza, ze c. k. adjunktowa nie powinna c. k. adjunktowi być ciężarem, ale powinna mu być ulgą w dźwiganiu finansowych brzemion stanu matrymonialnego, czyli mówiąc jaśniej, że powinna mieć posag, odpowiadający godności c. k. urzędnika, należącego do IX. klasy dyetowej. Punkt ten należał do najsłabszych we wszystkich pomienionych plebaniach, a blask, należący się IX. klasie dyetowej, wydawał się, dzięki wymowie ks. Nabuchowycza, czemś tak nadziemskiem, jak promienie okalające mitrę i brodę wielkiego cudotwórcy, świętego Mikołaja. Było tam coś cwancygierów, czerwieńców i papierków bankowych u każdego prawie dobrodzieja, ale czy ogólna suma i wartość tych numizmatów i dowodów kredytu państwowego mogła reprezentować posag, odpowiadający IX. klasie dyetowej, to się nie dało obliczyć odrazu. Dobrodziejki ostygły tedy w swoim zapale, a ponieważ tymczasem liczba tych szklanek czaju, które nastąpiły po dziewiątej, doszła była do nader znacznej cyfry; ponieważ natańczono się, naśpiewano, nagadano i naśmiano aż do zmęczenia: więc komu bliżej było do domu, ten kazał zaprzęgać i jechał, reszta zaś gości rozłożyła się na nocleg w plebanii w sposób, znany tylko w domach polskich, czy mazurskich, czy ruskich, w tych domach, co to zdają się róść i rozszerzać w miarę liczby przybywających gości:

„Przybył drugi i dziesiąty,
I nie ciasno jest nikomu,

Wyprzątnięto wszystkie kąty,
Coraz szerzej w całym domu!“


P. adjunktowi ostatnia część mowy szanownego wuja trafiła jak najmocniej do przekonania, mocniej niż pierwsza. P. adjunkt nie był ein offener Kopf, ale zrozumiał od razu, że pensya IX. klasy i posag IX. klasy razem wzięte, mimo podwojonej konsumcyi grochu i innych wiktuałów, pozwalałyby oszczędzić co roku więcej, niż pensya sama. Zresztą pani adjunktowa dla niejednego pana adjunkta jest wyśmienitym pretekstem, pod którym różne kury, osełki masła i sera, plastry miodu, ryby na Wigilię, bakalie na Wielkanoc, i tym podobne rzeczy, bez żadnego uszczerbku dla miesięcznej pensyi 66 złr. i 66 cen., zasilają spiżarnię. I dlaczegóżby się p. Johann von Sarafanowycz nie miał ożenić, skoro najbliżsi jego krewni uchwalili, że potrzeba mu tego koniecznie, ażeby był człowiekiem? Cała trudność była w tem, gdzie znaleść stosowną partyę? Pan adjunkt, powtarzam to jeszcze raz, nie był ein offener Kopf, i myślenie sprawiało mu wiele kłopotu i zachodu, dlatego też, gdy był w Capowicach i miał co referować w swojem biurze, rozkazywał zwykle któremu dyurniście, ażeby myślał za niego, poczem podpisywał poprostu gotowy referat. Ale w tej chwili nie miał przy sobie dyurnisty, i ten byłby mu się zresztą nie przydał do zreferowania tego specyalnego wypadku, na który nie było nawet formularza w całym urzędzie powiatowym capowickim. Pan adjunkt przewracał się tedy na słomianem posłaniu w izbie ks. Nabuchowycza, gdzie spali „pokotem“ pozostali goście płci męzkiej, i gdzie pan kapitan Frajtrowicz wraz z sześcioma proboszczami wykonywał najdoskonalszy septet, na jaki zdobyło się kiedy chrapiące towarzystwo poprażnikowe. P. adjunkt myślał bez swego dyurnisty, a myśli jego wraz z dwunastoma szklankami czaju wywijały tak szalonego obertasa w jego głowie, że zdawało mu się, iż potrzebuje tylko poczekać trochę, a świat, kręcąc się wkoło coraz prędzej, rzuci mu pod nogi posag der IX. Diäetenklasse i przyszłą c. k. adjunktowę. Ale świat kręcił się, i pan Johann von Sarafanowycz zasnął, i zbudził się nazajutrz, i był w drodze do Capowic, a posag i przyszła c. k. adjunktowa były dla niego jeszcze zawsze kwadraturą koła, problematem nie do rozwiązania.
Dla większej oszczędności p. adjunkt przysiadł się był na furę do Herszka, który wracał właśnie z jarmarku w Kozłowicach, i który sam był się przysiadł wraz z kupionem na jarmarku cielęciem do p. Macieja, przedmieszczanina z Capowic, także wracającego z jarmarku i wiozącego dwa podświnki, panią Maciejowę, półsetek płótna, cztery młodsze indywidua, należące do rodzaju nierogatego, i niektóre inne drobiazgi, nabyte w zamian za wieprze, korzystnie na jarmarku sprzedane. Pan Maciej i pani Maciejowa byli przy fantazyi i protestowali dość energicznie przeciw obciążeniu ich ekwipażu przez osobę i bagaże p. adjunkta, ale Herszko załatwił jakoś tę sprawę, tłumacząc im, że pan adjunkt jest wielkim człowiekiem, i że to wielki zaszczyt dla takich, za pozwoleniem, świń, jechać z tak znakomitym purecem. Pani Maciejowa wzięła to z początku za urazę osobistą i rozpoczęła bardzo obszerną i gruntowną dysertacyę, na ten temat, że bynajmniej nie jest pijaną, i że jeżeli są gdzie, za pozwoleniem, świnie, to niech idą piechotą i t. d. Poczem Herszko założył solenny protest, jakoby powyższe słowa jego stosowały się do innych, jak tylko do owych sześciu czworonożnych towarzyszów podróży, i oświadczył się w bardzo pochlebny sposób co do czerstwego zdrowia i hożego wyglądania tak pani Maciejowej, jakoteż obydwu podświnków i wszystkich czterech prosiąt, i co do rozumu, objawionego przez panią Maciejowę przy każdej sposobności i na każdem miejscu. Dzięki tej dyplomacyi, pan adjunkt uskutecznił swoją podróż do Capowic niezbyt wygodnie ale bardzo tanio i mógł zabawić się przez całą drogę rozmową z p. Herszkiem.
I jak tu nie wierzyć w cudowne zrządzenie losu? Gdyby nie ta podróż na wózku p. Macieja, gdyby nie rozmowa z Herszkiem, przerywana od czasu do czasu kwiczeniem i beczeniem przeważnej większości pasażerów, nie byłoby może całej niniejszej powieści, a przynajmniej nie byłoby najdramatyczniejszego jej zawikłania. Ksiądz Nabuchowycz powiedział tylko, że pan adjunkt powinien się ożenić, ale nie powiedział z kim — Herszko rozwiązał tę trudność jednem magicznem słowem:
— Nasza panna forszteherówna taka ładna, aj waj, a taka bogata, ćććć! Nu, pan adjunkt powinienby się z nią ożenić.
Łuski spadły z oczu p. ajunkta. Nie słyszał już dalszych rozpraw Herszka, wózek p. Macieja kołysał go, a on kołysał w swojej głowie błogą myśl, że raz przecież udało mu się mieć koncept bez pomocy dyurnisty. Był to wprawdzie koncept Herszka, ale pan Sarafanowycz był już jego właścicielem, i tego dnia wieczór p. Maciej, oprócz p. Maciejowej, Herszka, cielęcia, półsetka płótna i sześciu sztuk nierogacizny, przywiózł do Capowic konkurenta do ręki panny Emilii.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Lam.