Wielki świat Capowic/Rozdział IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Lam
Tytuł Wielki świat Capowic
Pochodzenie Dzieła Jana Lama
Wydawca Gubrynowicz i Schmidt
Data wyd. 1885
Druk Wł. L. Anczyc i Sp.
Miejsce wyd. Lwów
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ IX.
„Duchowi jego dała w twarz, i poszła.“

Żałuję niezmiernie, że nieszczęśliwy zbieg okoliczności nie dozwolił mi przystępu do archiwów c. k. namiestnictwa, w których znajduje się niejedno, coby mogło mi pomódz do wyświecenia mniej jasnych punktów niniejszej powieści. I tak nie umiem n.  p. wytłumaczyć, jakim sposobem wkrótce po owej korespondencyi p. Sarafanowycza z księdzem Nabuchowyczem sprawa suplik małostawickich, pisanych ręką p. Precliczka, zadrzemała jakoś tak szczęśliwie, jak drzemią wszystkie inne sprawy publiczne w tem wiecznie drzemiącem królestwie Galicyi i we wszystkich jego partibus adnexis. Jako dziejopis powiatu Capowickiego, wiem tylko, że ksiądz Nabuchowycz jeździł o owym czasie do Lwowa, i wróciwszy, napisał do swego siostrzeńca list, którego treść uspokoiła mocno p. Precliczka. Mniej spokojnym czuł się p. Sarafanowycz, bo na zapytanie, czy może już teraz otrzymać rękę Milci, i czy pan Precliczek wypłaci mu posag w gotówce, czy w obliacyach — otrzymał odpowiedź wymijającą, że Milcia nie miała jeszcze czasu poznać go bliżej.
Tymczasem opinia publiczna w Capowicach zaalarmowaną była niezmiernie z powodu różnych rzeczy, które miały się dziać u „forszteherów.“ Powtarzano sobie na ucho w całej parafii, ale nie tak cicho, by i sąsiednie parafie o tem nie wiedziały, że pan aktuaryusz Schreyer bywa teraz bardzo często u pp. Precliczków. Pani kasyerowa nie mogła pojąć, jak pani forszteherowa mogła pozwalać na to, by Milcia rozmawiała tak często z p. Karolem, będąc już jak gdyby po słowie z p. Sarafanowyczem. Kasia pani Precliczkowej opowiadała Maryśce p. kontrolorowej, że jej panna rozmawia zawsze coś, jak „z książki“ z p. Schreyerem, że chodzi z nim po ogródku, że szepcą sobie coś pocichu — jednem słowem, było widocznem, że p. Sarafanowycz jest najnieszczęśliwszym z kochanków, i panny kasyerówny przewidując przyszłość, wróżyły mu także, że będzie najnieszczęśliwszym z mężów. Wszystkie te panie przejęte były świętą zgrozą, i litowały się, to nad p. Precliczkiem i panią Precliczkową, że im Bóg dał tak lekkomyślną córkę, to nad Milcią, że ma rodziców, nieumiejących prowadzić dziecka. Chrześcijańska miłość bliźniego w tym rodzaju daje się zresztą napotykać w większych nierównie miastach, niż Capowice, i jest zawsze bardzo chwalebną, bo świadczy o gorliwem troszczeniu się o cudze dobro. Ma to jednak tę niedogodność, że zacni i kochani sąsiedzi z obawy, ażebyśmy nie zbłądzili, tak dokładnie śledzą każdą nastręczającą nam się sposobność do robienia złego, że najczęściej zła sława wyprzedza każdy nasz błąd, zamiast następować po nim. I tak, w tym wypadku, nim kto jeszcze poznał pannę Emilię, to już na dwie mile przed Capowicami dowiadywał się, że nieroztropna ta młoda osoba ma aż dwóch kochanków, że kompromituje się, że jest lekkomyślną i t. d.
Pan Sarafanowycz, który zawsze o tej samej porze odwiedzał przedmiot swoich zapałów co pan Schreyer, byłby się może nie domyślił, że ma współzawodnika, gdyby nie ta troskliwość sąsiadów. Pan amtsdiener Schwalbenschweif, wiedząc o wszystkiem od swojej żony, opowiedział mu to pewnego razu, gdy jechali obydwaj na komisyę w celu schwytania jenerała Mierosławskiego, który miał się ukrywać w pasiece u Sir James'a Skrzeczkowskiego, przebrany za piętnastoletnią dziewczynę. Pan adjunkt zamyślił się mocno nad tą okolicznością, że ma współzawodnika w miłości. W skutek tego jenerał Mierosławski uszedł jeszcze tą razą, i w pasiece Katarynieckiej znaleziono tylko małego chłopca, który pasał gęsi. Tego przywieziono do Capowic i indagowano bardzo ściśle, dostał nawet od p. Sarafanowycza kilka szturkańców z powodu, że nie chciał się przyznać, ani że sam jest jenerałem Mierosławskim, ani że tego ostatniego widział i ułatwił mu ucieczkę. Śledztwo spełzło na niczem, i polecono tylko gminie Katarynieckiej, by na przyszłość chwytała wszystkich ludzi z jasnym zarostem u twarzy i wszystkie piętnastoletnie dziewczęta, a związawszy, odstawiała do becyrku. W skutek tego pewnego pięknego poranku Sir James Skrzeczkowski, zaopatrzony od natury bardzo pięknemi blond bakenbardami, i p. Ksawery Papinkowski, jego samowtór, przytrzymani zostali na gruncie katarynieckim i odstawieni do urzędu powiatowego pod bardzo silną eskortą, ale puszczono ich nazajutrz, skonstatowawszy identyczność ich osób.
Pan adjunkt bił się z myślami, co począć? Radził się dyurnisty Pióreckiego, czy nie powinienby wytoczyć śledztwa dyscyplinarnego przeciw aktuaryuszowi, ale Piórecki był tego zdania, że c. k. przepisy, jakkolwiek doskonałe i wszechstronne, nie mieszczą w sobie żadnego paragrafu, któryby się dał zastosować do tej okoliczności. Jest tam wprawdzie mowa o uszanowaniu, jakie każdy podwładny nawet po za biórem winien swemu przełożonemu, ale w skutek pośpiechu zapewne, prawodawca zapomniał dodać, że aktuaryuszowi nie wolno kochać się w tej samej pannie, w której kocha się adjunkt. W skutek tego opłakanego braku w przepisach, p. Sarafanowycz po dłuższej naradzie z Pióreckim przyszedł do przekonania, że nie zostaje mu nic, jak tylko oświadczyć się pannie, wziąć od niej słowo i prosić potem rodziców o błogosławieństwo.
Piórecki okazał się człowiekiem tak dobrym do rady, że p. adjunkt zasięgnął jeszcze jego zdania co du formalnej strony tak ważnego aktu, jak oświadczyny. Pierwszym warunkiem powodzenia, zdaniem Pióreckiego, był frak. Nikt się jeszcze nie ożenił bez fraka. P. Sarafanowycz nie miał wprawdzie nic podobnego w swojej garderobie, ale nieoceniony Piórecki przypomniał mu, że pocztmistrz jest w posiadaniu ślubnego swego fraka, wcale jeszcze przyzwoitego, bo jak potwierdzała p. Schwalbenschweifowa, p. pocztmistrz ożenił się niedawno, w r. 1847. Co się tyczyło innych formalności, jak n. p. odpowiedniego przemówienia i t. p., Piórecki nie wątpił, że p. adjunkt wywiąże się z nich jak najlepiej, ale pan Sarafanowycz prosił go mimo to, by mu napisał „koncept“, wierszem albo prozą, „bo to człowiek czasem w stanowczej chwili może zapomnąć języka w gębie“. Piórecki uskutecznił to według życzenia, a p. Sarafanowycz zebrał się natychmiast do memorowania jego konceptu, który uznał za wyborny. Tego dnia rano, kiedy miały odbyć się oświadczyny, Piórecki był u pana adjunkta i trzymając papier z „konceptem“ w ręku, słuchał jego gorącej przemowy, wskazując mu, w którem miejscu należało uklęknąć, przycisnąć rękę do serca i t. p.
Był to dzień wielki dla całych Capowic, gdy p. Johann v. Sarafanowycz pojawił się na mieście we fraku, w popielatych urzędowych inekspresybiliach, w białych łosiowych rękawiczkach świeżo wypranych, i w czapeczce z orzełkiem, włożonej trochę na bakier ze względu na wyjątkową okazyę. Wiedziano o tem naprzód, i we wszystkich oknach było pełno ludzi. Na ulicy żydzi, żydówki i żydzięta patrzały z wielką ciekawością na ten majestatyczny widok, który przedstawiał się ich oczom. Cała zgraja dzieci biegła za panem adjunktem, w przyzwoitem oczywiście oddaleniu, bo nie miał on łagodnego charakteru i dzieci bały go się gorzej, niż samego pana profesora. Mniej uszanowania okazywały kundysy i inne zwierzęta tego rodzaju: ździwione niezwykłym kostiumem, szczekały i goniły za połami fraka, nieco przydługiemi, bo pocztmistrz słuszniejszy był o głowę od p. Sarafanowycza, a w roku 1847 noszono bardzo długie szosy u fraków. W skutek tego ślubny kostium p. pocztmistrza znalazł się w niebezpieczeństwie, ale p. adjunkt spotkał na szczęście zwierzchnika gminy Capowickiej, pana Mateusza Bryndzę, i oświadczył mu, że każe żandarmeryi wszystkie psy wystrzelać, poczem p. Mateusz, uzbrojony w swoją wójtowską laskę, szedł w tylnej straży za reprezentantem przełożonej nad Capowicami władzy i odpędzał od niej czworonożnych malkontentów. Nakoniec pan adjunkt, przebywszy dziedziniec i wszedłszy na schody, znalazł się w bawialnym pokoju państwa forszteherów, gdzie nie zastał nikogo. Czekając pojawienia się Milci, powtarzał sobie „koncept“ pana Pióreckiego półgłosem, stojąc przed serwantką, i gestykulując bardzo żywo. Milci nie było widać. P. adjunkt czekał bardzo długo, wtem otworzyły się drzwi, i z pewnem biciem serca miał już zacząć wygłaszać swoją oracyę, gdy ujrzał, że to była tylko Kasia. Powiedział jej, ażeby poprosiła pannę forszteherównę, bo ma do niej pilny interes. Kasia wróciła z zawiadomieniem, że panna nie może przyjść, bo smaży komplimentury (konfitury?). — Ale powiedz, że mam interes bardzo pilny, rzekł pan adjunkt. Kasia poszła mówić, i upłynął kwadrans, podczas którego Milcia prosiła matkę, by poszła przyjąć p. adjunkta, a p. Precliczkowa tłumaczyła jej, że musi koniecznie sama odbyć ceremonię, na którą się zanosi. Milcia płakała trochę, i ocierała jeszcze fartuszkiem łzy, gdy wchodziła nakoniec do bawialnego pokoju, gdzie zaraz po jej pojawieniu się p. Johann v. Sarafanowycz jął recytować tym tonem, jakim niegdyś czytywaliśmy w Buczaczu: Conticuere omnes, intentique ora tenebant, inde toro pater Aeneas itd. itd. — jął recytować następujące słowa:
— Drogi aniele!
Tu pan Johann v. Sarafanowycz zaciął się, i zapomniał, co miał powiedzieć drogiemu aniołowi. Nastąpiła mała przerwa, podczas której p. Sarafanowycz wyjął koncept Pióreckiego z kieszeni, rozłożył go i począł czytać. Ale na nieszczęście, zamiast dalszego ciągu mowy, stało tam: Protokoll aufgenommnen den i t. d., koncept pisany był bowiem na odwrotnej stronie jakiegoś starego aktu urzędowego a p. adjunkt w pomięszaniu swojem nie wiedział, że potrzebuje tylko odwrócić papier, by się dowiedzieć, co ma mówić dalej, i myślał, że przez pomyłkę wyjął inny rękopis z kieszeni. Powtarzając tedy raz jeszcze: Drogi aniele! rzucił ów protokół na ziemię, począł szukać po wszystkich kieszeniach za nieszczęśliwym konceptem — ale daremnie.
— Czem mogę służyć p. adjunktowi? — zapytała nareszcie Milcia.
— Drogi aniele! Ot, ot... miałem tu.... i znowu p. adjunkt zaczął szukać we fraku, w kamizelce i w inekspresybiliach za zgubionym konceptem.
— Czy p. adjunkt może co zgubił?
— Nie, nie, ja tylko chciałem powiedzieć pani, to jest, — ja miałem... ja miałem właściwie... to jest, właściwie ja przyszedłem zapytać się pani, czy pani chce iść za mnie? Ale zaraz...
I znowu zaczęły się poszukiwania za zgubionym konceptem. W tej chwili Milcia spostrzegła papier, porzucony przez pana adjunkta na ziemię, i dojrzała na nim owe słowa: Drogi aniele! W jednej chwili domyśliła się reszty, i wybuchając pustym śmiechem, wybiegła z pokoju. P. adjunkt stał chwilę nieco zakłopotany, zobaczył nakoniec, że miał koncept w ręku a nie mógł go znaleźć, i przeczytawszy go naprędce raz jeszcze, rzucił się w pogoń za Milcią przez kurytarz do kuchni. Ale tam, smażenie konfitur zajmowało wszystkie umysły i ręce, Kasia podparła drzwi tak, że pan Sarafanowycz nie mógł się przecisnąć, i straciwszy znowu koncept i kontenans, zawołał tylko:
— No, panno Emilio, jakże będzie z nami?
— Z nami? nic nie będzie...
— Jakto, więc pani mnie nie chce?
Milcia była już w tej chwili w sypialnym pokoju, przytykającym do kuchni i nie słyszała tego ostatniego zapytania. Natomiast stara Maryna, matka Kasi, usługująca także przy kuchni, odchyliła drzwi i zapytała: Pannunciu, pan hadjunk pytajut sia, cy ich ne choczete?
— Skażit mu szczo ne choczu — odpowiedziała jej Milcia.
— Ałe deż, pannunciu, ne znaty szczo! Takij fajnyj czełowik!
— Ot mamuniu, — ozwała się Kasia, — małybyśte rozum! Koły pannuncia ne chtiet, to szczo wam do toho? Kasia należała widocznie do stronnictwa Schreyera.
Pan adjunkt stał przez cały czas tej rozmowy na progu, na pół przywarty drzwiami kuchennemi. Przyszło mu nareszcie do głowy, że całe to zajście kompromituje mocno jego powagę, wyszedł tedy, zamykając drzwi za sobą, i udał się wprost do biura p. forsztehera.
Pan Precliczek był znowu raz w kwaśnym bardzo humorze. Sprawa suplik małostawickich odżyła napowrót, z powodu zabicia leśniczego i poranienia gajowego. Rzecz sama przez się nie byłaby miała żadnego znaczenia, gdyby nie nauczyciel, którego pan Kuderkiewicz w Głęboczyskach trzymał do swoich dzieci, i który miał zły nałóg pisywania korespondencyj do Gazety Narodowej. Niebezpieczne to indywiduum próbował p. Precliczek już kilka razy abschaffen, t. j. wyprowadzić szupasem z powiatu, ale miało paszport i było nader zuchwałe w skutek stosunków swoich ze szrajbpolakami. Indywiduum to z powodu ostatnich zajść w Małostawicach, wywlokło znowu w gazecie sprawę owych suplik, złożoną już ad acta w namiestnictwie. Polecono wprawdzie c. k. prokuratoryi, ażeby wytoczyła proces redakcyi i autorowi tych niecnych napaści na capowicki urząd powiatowy, ale potrzeba było przecież coś zrobić już z temi małostawickiemi kwestyami serwitutowemi, i zawezwano powtórnie p. forsztehera, by się tłumaczył, i to binnen acht Tagen bei sonstiger i t. d.
Powiadają, że nieszczęścia chodzą zawsze parami, nigdy jedno nie przyjdzie bez drugiego. To też do odegrzanej kwestyi małostawickiej, przybyła p. Precliczkowi jeszcze druga. Oto szanowny p. Mykita, który niedawno dzięki interwencyi p. Schreyera dostał się był do więzienia obwodowego, udał się do prezesa sądu z prośbą o uwolnienie, motywując tę prośbę tem, że już się wykupił od kary, bo zapłacił 100 złr. p. forszteherowi, a sędziemu śledczemu w Kozłowicach złożył dwa korce pszenicy jako dowód swojej niewinności. Pan Precliczek miał już ze trzydzieści podobnych spraw na swoich barkach, odkąd urzędował w Capowicach, i wychodził z nich zawsze bardzo szczęśliwie, ale teraz nastały już gorsze czasy i było trochę niebezpiecznem dla najlojalniejszego urzędnika, być zawikłanym w procesa tego rodzaju.
P. Precliczek potrzebował tedy więcej niż kiedykolwiek pomocy ks. Nabuchowycza, który, nawiasowo mówiąc, był obroną i ucieczką wielu innych podobnie prześladowanych urzędników na wiele mil wokoło. Pojawienie się p. adjunkta było mu pożądanem, wywnętrzył się przed nim z boleści, jaką mu sprawiało tak niezasłużone prześladowanie. Tą razą p. Sarafanowycz miał także boleść na swojem sercu, i w gorzkich bardzo wyrazach opowiedział szefowi swemu przyjęcie, jakiego doznał od Milci. P. Precliczek rozumiał tę rzecz tak, że Milcia, nie mając instrukcyi od ojca, nie chciała przyrzekać niczego p. Sarafanowyczowi, i zapewnił tego ostatniego, iż może być spokojnym — bo on, Precliczek, użyje swego wpływu, und da wird das Madel gleich anders pfeifen. Pan Sarafanowycz był bardzo uradowany z tej obietnicy, i pewny jej skutku przyrzekł ze swej strony wszelką pomoc ks. Nabuchowycza co do sprawy małostawickiej i procesu p. Mykity. Stanęło tedy przymierze zaczepno–odporne wznowione i wzmocnione między p. Precliczkiem i p. Sarafanowyczem, przy której to sposobności, jako przy drugim terminie sądowym, udało się p. adjunktowi wylicytować się z 8 na 10.000 złr. posagu. Pan Precliczek zaś obiecał niezwłocznie pomówić z Milcią.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Lam.