Przejdź do zawartości

Wielki świat Capowic/Rozdział I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Lam
Tytuł Wielki świat Capowic
Pochodzenie Dzieła Jana Lama
Wydawca Gubrynowicz i Schmidt
Data wyd. 1885
Druk Wł. L. Anczyc i Sp.
Miejsce wyd. Lwów
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ I,
w którym szanowna publiczność może zrobić znajomość z najwyższemi sferami urzędowemi miasta Capowic i dowiedzieć się ciekawych szczegółów co do topografii i statystyki powiatu Capowickiego.

Są niedowiarki, którym istnienie miasta Capowic wyda się może problematycznem, bo nie ma tak jasnej i prostej rzeczy pod słońcem, by złość i przewrotność ludzka nie podała jej w wątpliwość. Wszak niedawno jeden z najjadowitszych korespondentów jednego z najprzewrotniejszych organów opinii publicznej ośmielił się zakwestyonować istnienie Prześwietnej Rady powiatowej buczackiej, z powodu, że nawet w najbliższej okolicy starożytnego grodu buczackiego nie słychać było dłuższy czas o żadnej czynności tego ważnego organu autonomii krajowej. I byłby świat uwierzył złośliwie rozszerzonej wieści, gdyby nagle nie była gruchnęła wiadomość, że JW. marszałek powiatowy, jako kawaler orderu św. Grzegorza, i jako kierownik samorządu powiatowego, przy pomocy Wgo wice–marszałka ułożył adres, w którym pp. członkowie Rady, przejęci ważnością stanowiska swego i potrzebą uczynienia zadość położonemu w nich zaufaniu współobywateli, objawić mają Ojcu świętemu głębokie ubolewanie swoje z powodu różnych rzeczy, mających nader pośrednią styczność ze sprawami okolicy buczackiej i wszystkich okolic polskich w ogóle. Czy wiadomość ta potwierdza się, czy nie, zawsze świat nie będzie mógł nadal ignorować istnienia Rady powiatowej buczackiej.
Z Capowicami trudniejsza pod tym względem sprawa, albowiem od roku 1867 miasto to upośledzone jest i pozbawione należącego mu się znaczenia, z powodu zwinięcia istniejącego tamże urzędu powiatowego, i zepchnięte do rzędu nic nieznaczącego partykularza, położonego w obrębie starostwa Kozłowickiego, w jednej z ośmiu wicegubernij galicyjskich. Nietylko tedy właściciela Capowic, Wgo Imci pana Kalasantego Capowickiego, ominęła sposobność przewodniczenia własnej, osobnej, capowickiej Radzie powiatowej, ale nawet propinacya od tego czasu z 3.700 złr. spadła na 3.100 złr. i ziściły się niezmierne ekonomiczne, socyalne i polityczne klęski, które ludność Capowic i przyległych włości przewidywała w petycyach do sejmu, wnoszonych przeciw przeniesieniu urzędu powiatowego do Kozłowic. Handel, przemysł, rękodzieła i t. d. upadły, bo konsumcya cukru, kawy, rumu, mięsa i innych ważnych artykułów zmniejszyła się o kilkaset złr. rocznie, a szewcy miejscowi, odkąd utracili sposobność zarobku jaką im nastręczali panowie c. k. dyurniści powiatowi, są prawie zupełnie bez zatrudnienia. Jednem słowem, Capowice są dziś jawnym i do nieba o pomstę wołającym dowodem, jak dalece szlacheckie rządy hr. Gołuchowskiego były dla kraju zgubnemi, i jak dalece delegacya nasza w Wiedniu oddała cały kraj ze związanemi rękoma na pastwę centralizacyi, która — dla Capowic — siedzibę swoją założyła w Kozłowicach, z narażeniem na szwank wszelkiej godności narodowej i zasad, od których ani na krok odstępować nie powinniśmy.
Ostatnie te słowa nie są moją własnością literacką: wyjąłem je z korespondencyi, którą p. Kalasanty Capowicki umieścił w pewnym dzienniku, stojącym na straży „godności i ducha narodowego“, a cieszącym się względami JW. właściciela Capowic, odkąd tenże przyłączył się do opozycyi. To nawrócenie się pana na Capowicach, Capówce i Capowej Woli do zdrowych zasad narodowych, nastąpiło tego samego dnia, w którym Rada powiatowa Kozłowicka 14 głosami przeciw 12, wybierając marszałkiem pana Kuderkiewicza, dzierżawcę Głęboczysk i nawet nie szlachcica, przekonała p. Kalasantego namacalnie o zgubności tak zwanej polityki utylitarnej. Od tego więc czasu JW. Capowicki wraz z sąsiadem swoim, Wnym Tadeuszem Bzikowskim z Małostawic, stoją na czele malkontentów w powiecie Kozłowickim, i jeżeli prenumerują Gazetę Narodową, to tylko dlatego, że jak powiadają, dobrze jest wiedzieć, co też mówi się i robi w obozie przeciwnym.
Ale nie wyprzedzajmy biegu wypadków. W czasie, w którym się działy rzeczy stanowiące przedmiot niniejszego nader wiarygodnego opowiadania, Capowice używały jeszcze w całej pełni dobrodziejstw własnej swojej autonomii, a JW. Capowicki nietylko nie pisywał do dzienników opozycyjnych przeciw polityce utylitarnej, ale nawet jako prezes stał na czele obwodowego komitetu, złożonego w celu zbierania składek na sformowanie lekkokonnego pułku ochotników narodowych, z niemiecką komendą, który to pułk pod dowództwem JEks. pana hr. Starzeńskiego byłby się niezawodnie mocno naprzykrzył Prusakom, gdyby w zuchwałości swej posunęli się byli aż do Sędziszowa, albo do Ropczyckiej Góry. Nadmienię przy tej sposobności, że JW. Capowicki w owych pamiętnych czasach przyczynił się 50ma guldenami, trzema funtami szarpij i kilkoma bandażami do ocalenia monarchii Austryackiej, za co później nie on, ale starosta obwodowy, p. Mantschberger, otrzymał krzyż kawalerski orderu Franciszka Józefa, bo prawdziwa zasługa nigdy nie bywa wynagrodzoną, i jedyną rzeczą, która zostaje w dzisiejszych czasach każdemu, własną i narodową godność należycie oceniającemu synowi ojczyzny, jest wierne i konsekwentne trwanie przy sztandarze opozycyjnym, jak słusznie powiada JW. Capowicki w innej znowu korespondencyi swojej do dziennika opozycyjnego.
Miały tedy Capowice w r. 1866 własną swoją autonomię i własny swój urząd powiatowy, i nie potrzebowały udawać się po wymiar sprawiedliwości politycznej do Kozłowic, co jest najlepszym dowodem, że Capowice istnieją rzeczywiście, i że należy im się kartka w historyi, tak jak należy Sniatyniowi za to, iż posiada owych znanych dwóch koryfeuszów, albo Brodom za to, że przestały płacić pensyę nauczycielom szkół miejskich i od tego rozpoczęły oszczędność w swoim budżecie, albo stolicy galicyjskiej za to, że wolna od wszelkich przesądów szczepowych i narodowościowych, pielęgnuje tak starannie teatr niemiecki.
Wątpliwość co do istnienia Capowic pochodzi po części ztąd, że podróżny opuściwszy gościniec rządowy, prowadzący ze Lwowa do granicy kraju, i porobiwszy przez kilka godzin bardzo bolesne doświadczenie co do niedoskonałej budowy i jeszcze niedoskonalszej reparacyi gościńca krajowego, prowadzącego w te strony, gdy na przestrzeni 3 mil zapłaci pięć razy myto przy pięciu różnych rogatkach i dwa razy mostowe od mostów, których egzystencya i potrzeba nawet w całej podróży wydaje mu się wątpliwą, gdy następnie minąwszy karczmę należącą do Głęboczysk, i złamawszy dyszel tuż koło piątej rogatki, gdzie zapłacił po 12 centów od konia za dobrodziejstwo używania gościńca krajowego, a złamawszy go z powodu nieprzewidzianej, wielkiej dziury w samym środku gościńca, nieoznaczonej wcale na mapie Kumersberga — gdy następnie, powiadam, podróżny ten dojedzie do wielkiego krzyża, samotnie sterczącego w polu i obok tego krzyża ujrzy i odczyta na białej tablicy napis: Kreis et caet., Bezirk et caet. — Stadt Zappowitz, wraz z przekładem polskim: — ogląda się daremnie na wszystkie strony świata za miastem, którego bliskość zapowiada owa biało pokostowana etykieta, świadcząca oraz o piśmienności i cywilizowanej dwujęzyczności Capowiczan. Zmrok zapadł już bowiem, choć szanowny P. T. podróżny jeszcze przed południem opuścił główny gościniec lwowski, na prawo i na lewo, z przodu i z tyłu, najbystrzejszy wzrok nie spostrzeże niczego, oprócz szarej płaszczyzny, gubiącej się w cieniu, i szarego nieba, na którem samotna jakaś gwiazda migoce i mruga, jak gdyby ją senność zbierała na widok tej wszechszarej przestrzeni, przypominającej puste grządki ogrodu botanicznego we Lwowie, gdzie na miniaturowych białych tablicach można także wyczytać rozmaite napisy, ale gdzie daremnem byłoby szukać za należącemi do nich roślinami.
Wtem, nagle, woźnica skręca w bok, bryczka stacza się z niesłychaną szybkością z jakiejś nader przykrej pochyłości, najeżonej niemniej przykremi przeszkodami w kształcie różnych kamieni, prętów, wybojów i t. p., błoto bryzga szanownemu P. T. podróżnemu wyżej uszu, woźnica woła na przemian to: het, hejt! to znowu: wiśt! wiśt! bryczka skacze, nurza się, przechyla, szybkość jej pędu wzrasta z każdą chwilą, aż nakoniec — traf! łamie się koło, szanowny P. T. podróżny znajduje mięciutkie posłanie w błocie, na trzy stopy głębokiem, jego tłomok, parasol, koc i słoma z bryczki, jako też worek z obrokiem, nakrywają go i osłaniają przed dalszemi przeciwnościami, woźnica woła: A bodajś! a trzysta ....... i tam dalej — i oto znajdujemy się na samym środku rynku w Capowicach, i tem samem wskazujemy in medias res naszego opowiadania.
Od czasu, jak kosztem konkurencyi gminnej dworów przyległych, i dzięki staraniom niezapomnianego naczelnika powiatowego, p. Maulschellhofera, obdarzonego za to inseratem w gazetach, wyrażającym mu dozgonną wdzięczność powiatu Capowickiego, powiodło się za nic nieznaczącą sumę 180.000 złr. w. a. wykończyć projektowane oddawna połączenie Capowic z tak zwaną „cesarską drogą“ za pomocą krajowego gościńca i pięciu czerwono–niebieskich rogatek, niepamiętną jest rzeczą, by ktokolwiek, nieobeznany bliżej z topografią Capowic, odbył swój wjazd do tego miasta inaczej, aniżeli w sposób powyżej opisany — osobliwie, jeżeli nie przenocował w Wygodzie Głęboczyskiej i nie czekał białego dnia do odbycia tego tryumfalnego wjazdu. Szanowna publiczność, której przychylny los pozwolił czytać powieść niniejszą, odniesie tedy znaczną korzyść z tej lektury, i będzie to uważała za zbawienną ostrożność, wysiąść z bryczki koło tablicy „Stadt Zappowitz“ i odbyć resztę drogi pieszo.
Ale bądźcobądź, jesteśmy już w Capowicach, i mamy po lewej stronie „ratusz“, a po prawej koszary c. k. żandarmeryi, opodal zaś gmach urzędu powiatowego, czyli używając krótszego wyrażenia lokalnego, becyrk. Ratusz jest oczywiście oraz domem zajezdnym, i różni się od Wygody Głęboczyskiej co do budowy swojej i całej zewnętrznej okazałości tylko tem, że podczas gdy lewe skrzydło, przybudowane do głównego korpusu, zawiera tylko takie same „kuczki“, jak na Wygodzie, natomiast prawe skrzydło, oprócz jakiegoś budyneczku, mogącego służyć za chlewek, gdyby Mojżesz nie był zabronił starozakonnym hodowania nierogacizny, zawiera jeszcze i bazar capowicki, mieszczący w sobie dwa najokazalsze sklepy, jako to: korzenny handel pani Heni Silber i bławatny handel pana Abrahama Gold, vulgo Abrumka — o czem świadczą zresztą bardzo wymownie dwa szyldy, jeden niebieski z białym, a drugi z czerwonym napisem, a obydwa z ortografią, nieustępującą w niczem tej, jakiej używają pp. kupcy lwowscy ku zbudowaniu i rozweseleniu przechodniów. Cały „ratusz“ jest własnością JW. Kalasantego Capowickiego, pana na Capowicach, Capówce i Capowej Woli; dzierżawcą zaś tego uwagi godnego gmachu jest Dudio, jeneralny propinator, a oraz właściciel handlu win, dostarczającego węgierskich i austryackich nektarów całej okolicznej szlachcie i całemu Prześwietnemu c. k. becyrkowi, z wyjątkiem tych podrzędnych reprezentantów władzy, których miesięczna płaca, po odtrąceniu czynszu za pomieszkanie i należytość Herszkowi w jatkach, nie wystarcza na kupienie butelki nawet takiego wina, jakie sam Dudio uważa już za „cokolwiek podlejsze“. Jaki smak ma to wino, o tem nie wie nikt, kto według wschodniego obrządku nie komunikował się pod obydwoma postaciami, albo przynajmniej nie bywał na prażnikach, gdzie zwykle serdeczność przyjęcia i obfitość darów bożych przeważa nad ich jakością. Jeżeliby jednak który z szanownych czytelników dla wydoskonalenia się w znawstwie winnem, zapragnął wiedzieć, co Dudio nazywa „cokolwiek podlejszem“ winem, niechaj do kwaterki tęgiego, burakowego barszczu doda parę naparstków żytniówki, nieco soku z kwaśnych ogórków, kilkanaście miałko utłuczonych ziarnek pieprzu, i łut papryki — a podniebienie jego dozna tak błogich i rozkosznych wrażeń, jak moje na imieninach w Capowej Woli u ks. proboszcza Łuckiewicza, którego liwerantem od lat kilkunastu jest Dudio.
I są jeszcze ludzie, którzy twierdzą, że sprowadzamy z zagranicy wielką część artykułów, potrzebnych nam do codziennego życia!
Okazalszym nad wszelką okazałość Capowicką jest becyrk — dziś niestety ogołocony już ze swojej świetności i niemieszczący więcej tych biór, których obecności Capowice zawdzięczały swój ruch handlowy i kwitnący rozwój ekonomiczny. Budynek ten piątrowy, murowany, kryty gontami, na dole w sześciu obszernych pokojach mieścił owego czasu kancelarye urzędu i sądu powiatowego, na górze zaś, oprócz bióra prezydyalnego, znajdowało się pomieszkanie pana naczelnika powiatu, czyli — dlaczegóż mamy używać jakichś obcych wyrazów, skoro mamy swoje? — czyli więc pana forsztehera, wraz mit der werthen Familie.
Die werthe Familie stanowił najprzód sam pan forszteher, Wacław Precliczek, piszący się naówczas Wenzel Pretzlitscheck, a teraz, odkąd jest na pensyi i osiadłszy we Lwowie, należy do besedy czeskiej, używający z upodobaniem rodzinnej swojej pisowni: Vaclav Precliček. Pan forszteher, jako głowa powiatu, był oczywiście najpierwszą i najważniejszą osobą w Capowicach, i powinienbym był wspomnieć o nim pierwej niż o Heni, o Abrumku, o Herszku, o Dudiu, gdyby nie nawyknienie miejscowe, które wbrew wszelkiemu porządkowi nie szykowało znakomitości miejscowych nach den Diaetenklassen, ale kazało zawsze uważać Dudia za pierwszą osobę w powiecie, poczem szła Henia, Herszko, Abrumko, a dopiero po nich pan forszteher. W istocie, mniemanie to było zapewne mylnem i ubliżającem powadze urzędowej pana forsztehera i becyrku, ale niemniej jednakże jest rzeczą pewną, że kto miał bardzo trudny i bardzo ważny interes w becyrku, ten udawał się zwykle do Dudia, jeżeli mógł komunikować się bezpośrednio z tak morejmorejną osobistością, a jeżeli nie, to wpływał na niego za pośrednictwem jego bratowej, pani Heni Silber, albo jego szwagra, p. Abrahama Gold, albo jego zięcia, pana Hersza Fiszer, i dopiero przez te wszystkie instancye trafiał do bióra prezydyalnego i — nigdy źle na tem nie wychodził. Nie można wątpić, że brak prawdziwej lojalności, który nawet w Capowicach nurtował potajemnie w sercach kilku indywiduów, bardzo pod politycznym względem podejrzanych, i zwykła zresztą złośliwość ludzka — rodziły mniemania tego rodzaju; ale były fakta, które przez fatalny jakiś zbieg okoliczności stwierdzały niezwykły wpływ zacnej rodziny Silberów, Goldów i Fiszerów na bieg administracyi politycznej i sądownictwa w powiecie Capowickim. Niektórzy starozakonni, zarażeni nowoczesnemi, rewolucyjnemi pojęciami o wolnej konkurencyi, nie mogli pojąć, dlaczego oprócz Herszka nikomu nie wolno było trzymać jatek, mimo ustawy o wolności zarobkowania, i mimo złego towaru a wysokich cen, w których p. Fiszer miał szczególne upodobanie. Oczywiście, iż gdy na stół p. forsztehera dostawało się zawsze tylko bardzo wyborne mięso, i to funt po 8 centów, więc wszystkie te złośliwe szepty nie miały najmniejszej podstawy... ale jak w kwestyi jatek, tak i w innych drobiazgowych materyach tego rodzaju malkontenci nie przestawali szerzyć głośnych utyskiwań, które w końcu sprowadziły kilka razy do Capowic rozmaite komisye, to z namiestnictwa, to sądu obwodowego. Lecz komisye te, zaprzysiągłszy po kilkadziesiąt świadków, i zasuspendowawszy jednego lub drugiego kancelistę powiatowego, zmuszone były uznać, że jakkolwiek skarb publiczny wydał każdą razą po kilkaset złr. na dyety i koszta podróży, to wydatek ten jest niczem wobec świeżo potwierdzonego i nader pocieszającego przekonania, iż postępowanie pana forsztehera jest ściśle prawne, sumienne i nienaganne, i że wszystkie skargi przypisywać należy, den fortwährenden Umtrieben der rastlosen polnischen Umsturzpatrtei.
Ta Umsturzpatrtei była zmorą, która trapiła ciągle pana forstehera, odbierała mu sen w nocy, apetyt we dnie, zatruwała mu goryczą każdy zajdel piwa, każdą fajkę schwarzdrei–königu. — Spisywał o niej obszerne memoranda prezydyalne, więził wszystko co tylko nie było całkiem niepodejrzanem, i całe sągi sześcienne protokołów, rysopisów, listów gończych, okólników itp. były owocem tej niezmordowanej pracy. Sam pan Kalasanty Capowicki, jakkolwiek prezes komitetu w celu formowania Krakusów, nie uszedł kilku nader ścisłym i surowym „amtshandlungom“; sam ksiądz Zając, proboszcz i dziekan capowicki, musiał stawać do protokółu, jakkolwiek wiadomem było powszechnie, że przed drzwiami plebanii skonał raz w roku 1864 z głodu i nędzy powstaniec, przed którym zamknięto na klucz drzwi tego zacnego kapłana.
Niestety! Pan Precliczek, wiecznie tropiący za emisaryuszami, za ludźmi, niezaopatrzonymi w paszporty i w karty pobytu, za transportami broni i amunicyi sam, na pierwszem piętrze gmachu becyrkowego, w najbliższem swojem sąsiedztwie, pod urzędowym bokiem swoim, miał mały wulkan rewolucyjny, którego wybuchy dostarczą nam wątku do dalszego opowiadania naszego.
Pan Precliczek miał bowiem żonę i córkę...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Lam.