Widmo przeszłości/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Arthur Conan Doyle
Tytuł Widmo przeszłości
Wydawca Nakładem „Kuriera Litewskiego“
Data wyd. 1910
Druk Józef Zawadzki w Wilnie
Miejsce wyd. Wilno
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. The Mystery of Cloomber
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.
Młodzi Levisowie stają się naszymi przyjaciółmi.

Tajemnica, otaczająca Cloomber, oraz niepojęte oczekiwanie groźnych niebezpieczeństw przez jego mieszkańców z każdym dniem więcej pochłaniały wszystkie moje myśli. Ustawicznie prawie rozmyślałem nad tem nierozwiązalnem zagadnieniem, napróżno usiłując znaleźć jakiekolwiek wyjście, lub myśl wytyczną.
Pewnego dnia wieczorem, Estera wyszła odwiedzić chorego dzierżawcę.
— John, — rzekła do mnie, powróciwszy do domu, — czyś widział kiedy Cloomber-Hall w nocy?
— Nie, — odpowiedziałem, — nie widziałem go od tego pamiętnego dnia, w którym generał z Mac-Neylem oglądali zamek.
— A więc włóż kapelusz i chodźmy się przejść.
Widocznem było, że coś ją wzruszyło, lub zaniepokoiło.
— Co się stało? — zawołałem. — Czyżby się tam paliło? — Masz taką minę, jakby całe Wichtowne stało w płomieniach.
— O nie, tak źle nie jest, — odparła z uśmiechem, — ale chodźmy, John, chciałabym abyś sam zobaczył.
Nie mówiłem Esterze nic takiego, coby mogło ją przestraszyć, nie wiedziała więc do jakiego stopnia interesuje mię życie naszych sąsiadów. Włożyłem na jej życzenie kapelusz i wyszliśmy z domu. Poprowadziła mię po wąskiej ścieżce i wkrótce weszliśmy na wysoki pagórek, z którego widać było Cloomber jak na dłoni.
— Patrz! — rzekła Estera, wskazując zamek.
Pod nami rozpościerała się siedziba generała Levisa w powodzi światła. Ze wszystkich okien, nawet pod dachem, słały się snopy jasnych promieni. Cały dom był tak mocno oświetlony, że w pierwszej chwili myślałem, że się pali; spokojne i równe światło wszakże przekonało mię, że obawy moje były płonne. Musiało się wewnątrz palić mnóstwo lamp, tak, iż każdy pokój, sień, tonęły w ogniu.
Iluminacja ta była tem dziwniejsza, że w wielu pokojach nikt nie mieszkał, w niektórych zaś nie było nawet sprzętów.
Stałem tak zdumiony, gdy nagle usłyszałem cichy płacz siostry.
— Co ci jest, kochana Estero? — zapytałem, zwracając się ku niej.
— Tak mi straszno czegoś. Chodźmy prędzej do domu! Straszno mi tutaj...
Schwyciła mnie za rękę i przytuliła się do mego ramienia cała drżąca.
— Ależ, moja maleńka, — rzekłem uspakajająco, — czegoż się tu obawiać? Co cię tak wystraszyło?
— Boję się ich, boję się Levisów. Czemu co noc dom swój oświetlają tak rzęsiście. I czemu stary generał ucieka, jak spłoszony zając, gdy kogo spotka? Wszystko to takie dziwne, tak mię przestrasza.
Starałem się uspokoić Esterę, jak umiałem, poczem wróciliśmy do domu. Nie zaczynałem z nią już później rozmowy o Levisach, obawiając się wzruszenia dla małej siostrzyczki, ona zaś sama również nie wspominała nigdy ani słowem o tajemniczym zamku. To wszakże, co mówiła owego wieczoru, przekonało mię, że już od dłuższego czasu musiała obserwować życie mieszkańców Cloomberu i że domysły, niepokój i trwoga zdenerwowały ją do najwyższego stopnia.
Później okazało się, że myliłem się w tym względzie: w rzeczywistości siostra moja miała poważniejsze nawet niż ja przyczyny do przypuszczania, że w Cloomber dzieje się coś dziwnego i strasznego.
Z początku zajmowaliśmy się sprawami rodziny Levisów poprostu przez ciekawość, wkrótce jednak szybko następujące po sobie wypadki związały nas ściśle z jej tragicznymi losami.
Mordownt, skorzystawszy z mego zaproszenia, zaczął bywać w Brinksome i niejednokrotnie przyprowadzał ze sobą śliczną swą siostrę. Zwiedzaliśmy we czworo okolice, a czasem, gdy dzień był piękny, wypływaliśmy na morze. Rodzeństwo było oczarowane temi wycieczkami. Już to samo, że znajdowali się poza obrębem ponurej twierdzy, jaką uczyniono z Cloomber-Hall, i przebywali chociażby krótki czas nawet wśród przyjaznych i współczujących im osób, sprawiało im radość niewypowiedzianą. Znajomość nasza wkrótce zmieniła się też w przyjaźń, a wreszcie stało się to, co się stać musiało. — Mordownt Levis pozyskał serce mojej drogiej siostry, Gabrjela zaś przyrzekła być moją. Teraz już śmierć nawet rozłączyć nas nie będzie mogła.
Po zaręczynach naszych widywaliśmy się coraz częściej; czasami nasi przyjaciele przepędzali z nami dzień cały, wtedy zwłaszcza, gdy generał wyjeżdżał za interesami do Wichtowne, lub gdy podagra przykuwała go do łóżka.
Co zaś do naszego dobrego ojca, ten witał nas nieodmiennie żartami lub wyjątkami ze wschodnich poematów, zastosowanymi do naszego położenia; nie mieliśmy przed nim tajemnic, a on uważał już nas wszystkich za własne swe dzieci. Od czasu do czasu jednak, wskutek coraz wzmagającej się ponurości i niepokoju w usposobieniu generała, byliśmy rozłączeni na całe tygodnie; wówczas ani Gabrjela, ani Mordownt nie mogli opuszczać parku. Stary generał zamieniał się w milczącego wartownika i dnie cale przepędzał, strzegąc bramy swej siedziby.
Przechodząc tamtędy wieczorem, zdarzało mi się widzieć jego ciemną, posępną sylwetkę, ukrywającą się w cieniu drzew i czułem na sobie jego podejrzliwe, przenikające spojrzenie.
Widząc jego niezgrabne nerwowe ruchy, niespokojne oczy, kurcze twarzy, żal mi było nieszczęsnego starca. Niktby nie pomyślał, że ten zgarbiony, chowający się człowiek, był niegdyś dzielnym oficerem, niejednokrotnie odznaczał się na polu bitwy i odwagą swą zdumiewał zwierzchników i podwładnych.
Mimo czujności generała Levisa, widywaliśmy się często z naszymi przyjaciółmi.
Parkan za domem wybudowano tak niedbale, że z łatwością można było odjąć parę desek. W ten sposób utworzyliśmy wyłom w twierdzy, przez który można było niepostrzeżenie wysunąć się z parku.
Pewnego razu oczekiwałem na Gabrjelę w pobliżu tajemnego przejścia; wkrótce ukazała się moja dziewczyna i poszliśmy razem na przechadzkę.
— Jakże tu pięknie! — zawołała Gabrjela, obejmując wzrokiem rozległy widok, który roztaczał się przed naszemi oczyma. — Ach, John, czemuż nie możemy unieść się na tych falach, zostawiając na brzegu wszystkie nasze kłopoty i zmartwienia!
— Jakież to zmartwienie chciałabyś tu zostawić, droga Gabrjelo? Czy możesz mi coś o niem powiedzieć? — zapytałem wzruszony.
— Nie mam przed tobą sekretów, John, — odpowiedziała — największy nasz smutek, — jak łatwo się domyśleć, — to dziwne postępowanie mojego ojca. Gdy patrzymy na jego szamotanie się z sobą, na jego niezrozumiały niepokój, ogarnia nas straszny żal i ból, którego nic nie może zmniejszyć.
— Czemu właściwie ojciec wasz jest taki dziwny? — spytałem.
— Nie wiem, — odpowiedziała szczerze, — słyszałam tylko, iż wciąż mu się wydaje, że nad głową jego wisi jakieś śmiertelne niebezpieczeństwo, i że niebezpieczeństwo to ściągnął na siebie, podczas pobytu w Indjach. Poza tem nic nie wiem.
— Brat pani jednak wie wszystko, — przerwałem. — Jestem o tem przekonany, sądząc z tego, co mówił do mnie; wiem również, że uważa to niebezpieczeństwo za rzeczywiste.
— Istotnie, on i matka wiedzą wszystko, ukrywają to jednak przedemną. Obecnie ojciec mój jest bardziej, niż kiedykolwiek zaniepokojony. Przestrach nie daje mu spokoju dniem, ani nocą, wkrótce jednak doczekamy się piątego października, a gdy ten minie, ojciec mój znacznie się uspokoi.
— Skąd pani to wie? zapytałem zdziwiony.
— Z doświadczenia, — odparła Gabriela poważnie. — Piątego października trwoga jego dochodzi do najwyższego stopnia. Po piątym, przerażenie zmniejsza się i wówczas jest względnie spokojny, dopóki znowuż nie zacznie się zbliżać ów fatalny dla nas miesiąc.
— A więc mamy jeszcze dziesięć dni oczekiwania, — zauważyłem. — Powiedz mi teraz, kochanie, w jakim celu urządzacie tę codzienną iluminację?
— Zauważył to pan? — rzekła Gabrjela, — to również jest wynik przerażenia, w jakiem żyje bez ustanku mój ojciec. Oddawna już nie znosi, aby w domu choćby najmniejszy kącik był nieoświetlony. Przez całą noc, aż do świtu chodzi po wszystkich pokojach i korytarzach, poczynając od piwnic, aż do strychu.
— Dziwię się, że służące mogą wytrzymać w tych warunkach — odezwałem się ze śmiechem.
— W naszej okolicy zabobon kwitnie w najlepsze.
— Wszystkie nasze służące służyły u nas jeszcze w Londynie i przywykły do naszych dziwnych zwyczajów. Przytem otrzymują znaczne wynagrodzenie; jedynie woźnica, Izrael Staks, zgodzony jest w tej okolicy; wydaje się jednak uczciwym i dzielnym człowiekiem, a nastraszyć go wcale nie łatwo.
— Biedna Gabrjelo! Ciężko to żyć w takiej atmosferze! Czemu nie chce pani się zgodzić, abym ją z niej wyrwał? Czemu nie pozwolisz, abym udał się do generała i poprosił go o twoją rękę?
— Och, na miłość Boską, John, — zawołała żywo Gabrjela, — nie czyń pan tego! — Wywiózłby nas wszystkich stąd podczas ciemnej nocy i nie zobaczylibyśmy się nigdy w życiu. Prócz tego, nie przebaczyłby nam nigdy, że pokryjomu wychodziliśmy z parku.
— Nie sądzę, aby był tak okrutny, — odparłem. — Na twarzy jego maluje się wprawdzie surowość, lecz oczy pełne są dobroci.
— Jest najlepszym, najczulszym ojcem, — przerwała mi Gabrjela, — ale gdy mu się kto sprzeciwia lub nie słucha go, staje się strasznym. Nigdy nie widział go pan takim i mam nadzieję — nie zobaczy; ta właśnie niezwykła siła woli, oraz chęć zwyciężania wszelkich przeszkód, sprawiły, że ojciec był tak dzielnym oficerem; zapewniam pana, że w Indjach ceniono go wysoko. Żołnierze bali się go, ale poszliby za nim w ogień.
— A czy wówczas miewał już te ataki nerwowe?
— Od czasu do czasu, ale w daleko lżejszym stopniu. Zdaje mi się, iż ojciec myśli, że niebezpieczeństwo, oddawna mu grożące, z każdym rokiem staje się coraz bardziej nieuniknionem.
— Droga Gabrjelo, — rzekłem, — spójrz na ten prześliczny krajobraz, na to wielkie, błękitne morze; czyż wszystko nie mówi tu nam o pięknie i spokoju? Dokoła nas żyje lud prosty i bogobojny, niezdolny nikomu wyrządzić krzywdy. W pobliżu — duże miasto, w którem znajdują się instytucje, utrzymujące w kraju ład i spokój. O dziesięć mil stąd stoi załogą pułk wojskowy. Czyż wobec tego wszystkiego rodzinie twej może grozić jakiekolwiek niebezpieczeństwo? Zapewnia mnie pani, że niebezpieczeństwo to niema żadnego związku ze stanem zdrowia generała; a w takim razie ja mogę panią zapewnić, że żadne zgoła niebezpieczeństwo nie istnieje. Ojciec pani podlega prawdopodobnie manji prześladowczej, lub też halucynacjom. Inaczej postępowania jego objaśnić niepodobna.
— Więc to wskutek manji ojca osiwiał mój brat, a matka zamieniła się w cień istoty żyjącej?
— Bezwątpienia, — odpowiedziałem, — rozdrażnienie i ciągły niepokój, w jakim znajduje się generał, mogły podziałać tak zgubnie na wrażliwą, nerwową ich naturę.
— Nie, nie — zawołała Gabrjela z głębokiem smutkiem. — Ja również widzę jego zdenerwowanie i niepokój, a nie ciąży mi to tak okropnie. Cała różnica polega na tem, że oni znają jego straszną tajemnicę, ja zaś jej nie znam.
— Moja droga, dobre czasy duchów i upiorów minęły bezpowrotnie. Obecnie nikomu nie zjawiają się widma, ani mary z za grobu. Wierz mi, pani, — cała tajemnica zawiera się w tem, że mózg ojca pani nie wytrzymał podzwrotnikowych upałów indyjskiego klimatu.
Nie wiem, coby mi na to odpowiedziała Gabrjela, w tej chwili bowiem drgnęła i przestraszona czemś odskoczyła odemnie; twarz jej jakby skamieniała, a oczy pozostały szeroko otwarte.
Poszedłszy za jej wzrokiem, ujrzałem na jednem z drzew wykrzywioną gniewem i bólem twarz starego generała. Domyśliwszy się, że został zauważony, starzec wyszedł z za drzewa i podszedł ku nam. Brodę miał zwichrzoną, a głęboko osadzone oczy gorzały demonicznym blaskiem z pod ciężkich, znużonych bezsennością powiek.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Arthur Conan Doyle i tłumacza: Anonimowy.