Przejdź do zawartości

Wicehrabia de Bragelonne/Tom II/Rozdział XVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Wicehrabia de Bragelonne
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Vicomte de Bragelonne
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XVI.
NA MORZU.

Następny dzień byt spokojny, wiatr jednak dął ustawicznie.
Słońce wstało czerwone, odbijając promienie od ciemnych fal.
Ze szczytów wież patrzono cierpliwie.
Około jedenastej zrana dano znać, że obcy statek przybywa. Statek ten płynął z rozwiniętemi żaglami, a dwa inne postępowały za nim w niejakiej odległości.
Biegły one jak strzały, wypuszczone przez silnego łucznika, pomimo, że morze było wzburzone i wstrzymywało szybkość ich biegu, rzucając niemi to na prawą, to na lewą stronę.
Wkrótce z kształtu statków i koloru flagi poznano flotę angielską, mającą na czele statek z powiewającą banderą admiralską, na którym płynęła księżniczka.
Wiadomość, że księżniczka przybywa, natychmiast rozeszła się po mieście; szlachta francuska przybiegła do portu, a lud zajął wybrzeża. We dwie godziny dwa statki połączyły się z admiralskim i wszystkie trzy, nie mogąc stanąć w porcie, zarzuciły kotwice pomiędzy Havre i Heve.
Po dokonaniu tego, statek admiralski powitał Francję dwunastoma wystrzałami, na które odpowiedziała strzał po strzale warownia Franciszka I-go.
Natychmiast mnóstwo łodzi, ozdobionych kobiercami i bogatemi materjami, wypłynęło na morze; miały one przewieźć szlachtę francuską do przybyłych angielskich okrętów.
Lecz ponieważ już w porcie były gwałtownie miotane bałwanami, łatwo było wnioskować, że żadna z nich nie zdoła dopłynąć do przeznaczonego miejsca.
Pomimo to, statek sterniczy gotował się do wypłynięcia na morze, aby się oddać pod rozkazy admirała angielskiego.
Hrabia de Guiche upatrywał właśnie silnego statku, na którym możnaby dostać się do okrętów angielskich, gdy zauważył manewry statku sterniczego.
— Raulu — rzekł — czy nie wstyd dla istot rozumnych i silnych, jak my, lękać się szalonej wściekłości wiatru i wody?
— Właśnie tę samą czyniłem sobie uwagę — odpowiedział Bragelonne.
— A co, panie de Wardes, czy chcesz wsiąść na ten statek i jechać z nami?
— Ostrożnie, bo się potopicie — mówił Manicamp.
— I Bóg wie po co — odrzeknie de Wardes — nie zdołacie nawet dopłynąć do statków.
— A więc odmawiasz?
— Tak. Chętnie zginę w walce z ludźmi — odpowiedział, z pod oka spoglądając na Bragelonna — ale najmniejszej ochoty nie mam potykać się z chłodnemi falami.
— I ja to samo — dodał Manicamp — chociażbym nawet przybył do statków, nie mam ochoty poniewierać ostatniej sukni, która mi pozostaje. Słona woda plami.
— Zatem i ty odmawiasz?... — zawołał Guiche.
— Zupełnie i proszę uprzejmie wierzyć mi...
— Ale patrzcie — zawołał de Guiche — patrzcie, de Wardes i Manicamp, tam z pokładu admiralskiego księżniczka na nas patrzy.
— Tembardziej nie mam ochoty narażać się na śmieszność skąpania.
— I to ostatni twój wyraz, panie de Manicamp?
— Ostatni.
— A twój, panie de Wardes?
— Także.
— Zatem sam popłynę.
— Nie sam — odezwał się Raul — ja z tobą wsiadam, naturalnie.
Raul, wolny od wszelkiej namiętności, zimna krwią mierząc niebezpieczeństwo, dał się chętnie wciągnąć w sprawę, która trwożyła pana de Wardes.
Właśnie statek ruszał, gdy hrabia de Guiche zawołał:
— Hola! nam trzeba dwóch miejsc.
I, zawinąwszy pięć, czy sześć pistolów w kawałek papieru, rzucił je przewoźnikom.
— Zdaje się, że panowie nie lękacie się słonej wody — rzekł sternik.
— My niczego się nie boimy — odpowiedział hrabia de Guiche.
— Zatem siadajcie, panowie.
Statek zbliżył się do brzegu, a młodzi ludzie jeden po drugim wskoczyli nań.
— Dalej, śmiało, dzieci — rzekł de Guiche — jeszcze jest dwadzieścia pistoli w tej kiesce, a jeżeli szczęśliwie przybijecie do statku admiralskiego, będą one waszemi.
Natychmiast zaczęto robić wiosłami i lekka łódź wyniosła się nad wzburzone bałwany.
Wszyscy obecni zainteresowali się tym śmiałym odjazdem; cała ludność Havru goniła łódź spojrzeniami.
Niekiedy wątła łódź spływała nad pieniące bałwany; potem nagle zapadała się w przepaść ryczącą i zdawało się, że ginie.
Po godzinnej walce z żywiołami, łódź przybyła nakoniec do statku admiralskiego, od którego właśnie odpływały dwie łodzie, mające jej iść w pomoc.
Na pokładzie admiralskiego okrętu, opatrzonego baldachimem i firankami, stała królowa wdowa i młoda księżniczka, mając przy boku admirała, hrabiego Norfolk. Z trwogą patrzyły na słabą łódkę to wynosząca w górę, to znowu rzucaną w przepaść.
Osada okrętowa dziwiła się odwadze walecznych, zręczności sternika i sile majtków.
Radosny okrzyk powitał ich przybycie.
Hrabia de Norfolk, piękny dwudziestosześcioletni młodzieniec postąpił ku nim.
Hrabia de Guiche i Bragelonne lekkim krokiem szli po schodach i, wiedzeni przez hrabiego Norfolk, złożyli ukłony księżniczce.
Uszanowanie, a nadewszystko pewien rodzaj bojaźni, z której nie umiał sobie zdać sprawy, nie dozwoliły hrabiemu de Guiche uważnie patrzeć na młodą księżniczkę.
Ona zaś przeciwnie zwróciła zaraz na niego uwagę i zapytała matkę:
— Czyż to nie księcia widzieliśmy na łódce?
Królowa wdowa, która doskonale znała księcia, uśmiechnęła się z tej miłości własnej u córki i odpowiedziała:
— Nie, to hrabia de Guiche, jego ulubieniec.
Po tej odpowiedzi, księżniczka musiała powstrzymać instynktowną życzliwość, wywołaną przez odwagę hrabiego.
W chwili, kiedy księżniczka zadawała pytanie o hrabiego de Guiche, ten ośmielił się podnieść na nią oczy i porównać oryginał z portretem.
Kiedy ujrzał jej bladą twarz, żywe oczy, włosy ciemne, usta drżące i postawę prawdziwie królewską, która zarazem zdawała się dziękować i tchnąć odwagą, doznał tak silnego wzruszenia, że gdyby nie Raul, byłby się zachwiał na nogach.
Wzrok przyjaciela i życzliwe spojrzenie księżniczki wróciły mu przytomność.
W krótkich wyrazach przedstawił swoje posłannictwo i powitał, stosownie do godności, admirała i innych panów angielskich, otaczających księżniczkę.
Raul zaprezentował się zkolei i mile był przyjęty; wszyscy wiedzieli, ile hrabia de La Fere przyczynił się do powrotu Karola I-go na tron, a prócz tego hrabia prowadził układy, które przywiodły do Francji wnuczkę Henryka IV-go.
Raul doskonale mówił po angielsku; ofiarował się więc za tłomacza swojemu przyjacielowi w rozmowie z panami angielskimi, którzy nie znali języka francuskiego.
W tej chwili ukazał się młodzieniec cudnej urody, świecący bogatem ubraniem i bronią. Zbliżył się do księżniczek, rozmawiających z hrabia Norfolk, i wyrzekł głosem, który zdradzał jego niecierpliwość:
— Panie, trzeba wylądować.
Na te wyrazy księżniczka powstała i chciała przyjąć rękę, którą jej podawał młodzieniec z żywością, pełną dziwnego wzruszenia, gdy admirał stanął pomiędzy nią a młodzieńcem.
— Cierpliwości, milordzie Buckingham — rzekł — wylądowanie dla dam jest niemożliwe. Teraz morze jest wzburzone; lecz o godzinie czwartej wiatr ucichnie i wieczorem będzie można wyładować.
— Za pozwoleniem, milordzie, — odpowiedział Buckingham ze złością, której nie starał się ukryć. — Zatrzymujesz księżniczki, nie mając do tego prawa. Na nieszczęście, one już do Francji należą i Francja upomina się o nie przez swoich posłów.
I wskazał ręką hrabiego do Guiche i Raula, którym się ukłonił.
— Nie sądzę — odpowiedział admirał — aby ci panowie chcieli narażać życie tak dostojnych osób.
— Milordzie, ci panowie przybyli pod wiatr, a nie sądzę, aby z wiatrem było równie wielkie niebezpieczeństwo.
— Ci panowie są nieustraszeni — wtrącił admirał. — Widziałeś pan, że wielu było w porcie, a nikt nie miał odwagi im towarzyszyć. Oni zaś, pragnąc co rychlej złożyć hołd księżniczce i jej czcigodnej matce, nie lękali się burzy, strasznej nawet dla majtków. Lecz ci panowie, których stawiam za przykład marynarzom, nie mogą być przykładem dla dam.
Spojrzenie, rzucone ukradkiem przez księżniczkę, wywołało rumieniec na twarz hrabiego.
Spojrzenia tego nie dojrzał Buckingham. Oczy jego strzegły tylko Norfolka. Widać, że był zazdrosny o admirała i pałał żądzą wyrwania dam z jego pokładu, na którym on był królem.
— Zresztą — odpowiedział Buckingham — odwołuję się do zdania księżniczki.
— A ja, milordzie — odpowiedział admirał — odwołuje, się do mojego sumienia i odpowiedzialności. Przyrzekłem, że odwiozę księżniczkę zdrową do Francji i muszę dotrzymać słowa.
— Jednakże...
— Słowa twoje są zbyteczne, milordzie.
— Milordzie, zważaj na to, co mówisz — z dumą odpowiedział Buckingham.
— Najzupełniej zważam i raz jeszcze to powtórzę. Ja, milordzie, tutaj dowodzę i wszystko jest mi posłuszne; morze, wiatr, statki i ludzie.
Słowa te były wyrzeczone z dumą i godnością. Raul uważał, jakie one wrażenie sprawią na Buckinghamie. Buckingham zadrżał na całem ciele i musiał się oprzeć o podporę namiotu, aby nie upaść; oczy jego zaszły krwią, ręka igrała rękojeścią miecza.
— Milordzie — odezwała się królowa — wybacz, ale jestem zupełnie zdania hrabiego Norfolk — zresztą, choćby nawet czas był tak piękny, jak jest mglisty i wietrzny, powinniśmy poświęcić kilka godzin czasu dla oficera, który nas z taką troskliwością i szczęśliwie przywiózł do brzegów Francja, gdzie ma nas pożegnać.
Buckingham, zamiast odpowiedzieć, spojrzał na księżniczkę.
Henrjetta, zasłonięta firankami, nie słyszała tej sprzeczki, albowiem z zajęciem patrzyła na hrabiego de Guiche, rozmawiającego z Raulem.
Był to nowy cios dla Buckinghama, który w spojrzeniu księżniczki odgadywał więcej, aniżeli ciekawość.
Oddalił się chwiejnym krokiem i zaczepił o wielki maszt.
— Pan Buckingham — rzekła królowa matka po francusku — nie ma nóg marynarza i dlatego jak najprędzej pragnie być na stałym lądzie.
Młodzieniec posłyszał te wyrazy, zbladł, opuścił ręce i oddalił się, łącząc w ciężkiem westchnieniu dawną miłość i świeżą nienawiść.
Tymczasem admirał, nie zważając na gniew Buckinghama, przeprowadził księżniczki do pokoju, gdzie zastawiono pyszny obiad.
Admirał zajął miejsce po prawej stronie przy Henrjecie, hrabiemu de Guiche zostawiając lewą.
Miejsce to zwykle zajmował Buckingham.
Dlatego, kiedy wszedł on do sali jadalnej, z boleścią zobaczył, że przeznaczono mu miejsce przy królowej wdowie, której winien był tylko uszanowanie. Hrabia de Guiche, blady ze szczęścia, jak Buckingham z gniewu, siedział przy księżniczce, drżąc cały, bowiem jej jedwabna suknia, dotykając go, napełniała rozkoszą i cierpieniem, dotąd nieznanem.
Po obiedzie, Buckingham poskoczył, aby podać rękę księżniczce.
Lecz teraz przyszła kolej na hrabiego de Guiche, aby dać księciu naukę.
— Milordzie — rzekł — bądź tak dobry i nie stawaj pomiędzy Jej Królewską Wysokością a mną. Od tej chwili Jej Królewska Wysokość należy do Francji a dotykając mojej ręki, dotyka ręki księcia, swojego przyszłego małżonka.
Wymawiając te wyrazy, podał rękę księżniczce z widoczną bojaźnią, zarazem jednak z tak szlachetną odwagą, że anglicy nie mogli się wstrzymać od szmeru podziwu, a Buckingham nie mógł stłumić westchnienia.
Raul, który kochał, wszystko rozumiał. Rzucił więc na swojego przyjaciela jedno z tych spojrzeń, które przyjaciel, lub matka rzucają na dziecię, lub przyjaciela, gdy się zapomina.
Nakoniec, około drugiej, słońce się ukazało, wiatr ucichł, morze wygładziło się, jak lśniące zwierciadło i mgła rozdarła się w kawałki. Wtedy ukazały się piękne brzegi Francji z tysiącami białych domów, odbijając to na zielonem tle drzew, to na błękicie niebios.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.