Wiatr od morza/Drang nach Osten

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stefan Żeromski
Tytuł Wiatr od morza
Pochodzenie Pisma Stefana Żeromskiego
Wydawca J. Mortkowicz
Data wyd. 1926
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Długie i straszliwe wojny przepowiadało ukazanie spienionego odyńca o białych kłach, który wychodził ze świętego jeziora, ażeby tarzać się w trzęsawiskach nadbrzeżnych.
Gdy od chłeptania i rzutów w kąpieli bryzgało bagno Doleńskiego jeziora, którego wody przed każdą wojną obłóczyły się w powłokę krwi i popiołu, — gdy kobiety, pełzając po ziemi, z trwogą i wśród szlochów rozchylały badyle trzcin i pędy sitowia, aby spojrzeć własnemi oczyma na dokładny obraz i wierną podobiznę, na tą okrutną zapowiedź wojny, Smętek cichemi i podstępnemi kroki okrążał jezioro, naciągał lekki łuk z gibkiego pędu jałowca i puszczał strzałę z trzciny, ażeby wściekłego dzika niechybnemi ciosy rozjątrzać i poganiać. Okrutna świnia ze strzałami tkwiącemi w bokach i grzbiecie, parskając, dźwigała się z wyleżanych kałuży, szła na oślep w inne, żeby ćpać napotkaną strawę, lochać się, babrać i nurzać, zmieniać miejsce zniszczenia i z radosnem chrząkaniem na odpoczynek się walić.
Powziąwszy od kobiet swych wieść o wyjściu wieprza wojny z niewidzialnych legowisk, wojownicy plemion weleckich — Ratary, Doleńcy, Chyżani, ci znad morza od Trawny, znad Warny, z za Pieny, znad Wkry, — oraz inni między Łabą i Odrą, — znad Winawy, Sprewii, Hoboli, — wreszcie inni, dalecy — Byteńcy i Moraczany, Lutycy z lasów, Sosny i Dęby, Lipy i Lubuszanie od puszcz i błot, gdzie Warta do Odry potoki swoje wlewa, Łużyczanie z południa i Obodryty z północy wyprawiali posłów do świątyni Swarożyca w Radgaście.
Był bowiem gród pewien w ziemi Ratorów, — Radgast, — trójkątny, z trzema bramami, otoczony ze wszech stron borem wielkim, nietykanym przez ludzi od wieków i głęboko czczonym. Dwie bramy świątyni stały otworem dla wszystkich pątników, trzecia najmniejsza wychodziła na ścieżkę, wiodącą ku jezioru bliskiemu i straszliwemu nad wyraz. Nic nie było wewnątrz, jeno cerkwa z drzewa wystawiona przemyślnie, podtrzymywana u przyciesi rogami zwierząt dzikich. W głębi stał posąg Swarożyca, ozdobiony złotem, o łożu szkarłatem pokrytem. Bożyszcze trzymało w lewej ręce topór dwusieczny, na głowie jego siedział ptak z rozpuszczonemi skrzydłami, — na piersiach wyobrażone było godło narodowe: czarna tura głowa. Dookoła posągu stały święte chorągwie Weletów, godła i znaki plemion, podległych wielkiemu wiecowi, wisiały zbroje, tarcze, miecze i kopie, rogi wojenne i wielki róg ofiarny. Ściany i słupy pokryte były rytemi w drzewie podobiznami zwierząt i ptaków o zabarwieniu jaskrawem, tworzącemi obraz prastarych walk, prac, wierzeń, podań, wspomnień, przesądów, klechd, zabobonów. Pod dachem czerwonej barwy, wysokim, spadzistym, gołębie przelatywały swobodnie z miejsca na miejsce, z jednego krańca świątyni na drugi. Jaskółki gnieździły się bez trwogi w załamaniach belek i krokwi, w wieńcach węgłów i rysiów, ponad tkaninami, zrabowanemi, na wyprawach dalekich, a nawet kpiły swe gniazda u samych ust słonecznego bożyca, którego drewniane piersi wolno im będzie kalać smugami wydzielin. Wiatr niósł podczas zawiei tumany śniegu ku ścianom. Czasu letniej spiekoty do wnętrza, pogrążonego w tajemniczym półcieniu, poprzez szpary wstępowało światło przyćmione, wyróżniając na ciemnem tle występy belek, trzony słupów, zarysy wiązań i tajemniczą twarz świętej kłody.
A gdy którekolwiek z plemion weleckich miało rozpocząć jednę z zaczepnych czy obronnych wojen z Jutami czy Sasami, przedewszystkiem pytało o wyrok Swarożyca Radgasta w ziemi Ratarów.
Po złożeniu ofiary z pachnących kwiatów, z róż, ruty, barwinku, rozmarynu, — z wieńców, z owoców, — ze zwierząt, ptactwa, a częstokroć krwawej ofiary z ludzi, z książąt, z biskupów, na wojnie pojmanych, — kapłan ustanowiony dla obsługi świętego miejsca, biało odziany, z włosami w warkocz długi zaplecionemi, wróż główny, koniądz, który sam jeden miał prawo zasiadać wobec bożyszcza, gdy wszyscy inni przechodnie stać musieli, — zakopywał losy w ziemi.
Wymawiając zaklęcia tajemnicze, pośpiewując niewiadome dla nikogo strofy pieśni, wróże podwładni wykopywali z przerażeniem losy i przepatrywali je pilnie, ażeby coś niecoś pewnego o rzeczach tajemnych można było orzec. Powtóre przykrywali losy darnią zieloną, oraz zatykali w miejscu przed chramem trzy pary włóczni w jednakowem oddaleniu jedna od drugiej. Do każdej pary przywiązywali trzecią kopię napoprzek.
Koniądz najwyższy, odmówiwszy modlitwę sekretną a spaliwszy kadzidło z wonności i jantaru, rozchylał w najpokorniejszej postawie barwiste zasłony i wyprowadzał z ciemnej sieni kontyny wielkiego czarnego rumaka, który za wyrocznię był poczytywany. Trzymając wodze uździenicy, wróż wiódł ogiera świętego do kopij, zagradzających dziedzinę.
Jeżeli koń przeskakując przez kopie poprzeczne, podejmował najprzód prawą, a potem lewą nogę, poczytywano to za szczęśliwą oznakę i wróżono radośnie o pomyślności wyprawy.
Jeżeli choć raz jeden lewą nogę najprzód wyrzucił, odrzucono sam nawet zamiar przedsięwzięcia. Porównanie orzeczeń losów, zakopanych w ziemi, z zapowiedzią, wysnutą z kroków wieszczego rumaka dawało ostateczną wyrocznię. Tłum ojczyców nisko nachylony, przypadający do ziemi, ażeby przed osądem bóstwa czołem uderzać, odchodził z otuchą, lub w głębokiej rozterce. Gdy wyrok boga wróżył wyprawę szczęśliwą, drużyny plemienne, pilnujące każda swojej chorągwi, godeł i znaków, wynosiły z bożnicy insignia i powierzały je wojskom na wyprawę idącym.
Ileż to razy w ciągu stuleci przed wielkiemi wojnami święty koń najprzód prawą nogą wyrzucał!
Ileż to razy wielka rzeka słowiańska, Łaba, zakrwawiła się od zwycięstw Obodrytów w zapamiętałych bitwach z nienawistnymi Saxami!
Ileż to razy plemię chrobrych Wagrów w walkach z Danami, Normanami, Jutami na lądzie, na lodowiskach zatok i przesmyków, na łodziach piratów roznosiło postrach słowiański w dalekie półwyspy, mierzeje i ostrowiska!
Ileż to razy potężne związki Weletów wypadały z lasów swych, z nad jeziora, z drewnianych grodów, z morskich zatok, przystani, wysepek, aby na lądzie i morzu mordować, palić i niszczyć!
Ileż to razy Ranowie ze swych białych przylądków i półwyspów — Mnichów, Jasmund, Witów, Wałów, Chełm i Zudar, — z cienia świętej puszczy w Arkonie skaczą w setki korabiów, ażeby siwe morze na wschód, zachód i północ przemierzać!
Ileż to razy róg Swarożyca rozlegał się po tamtej, lewej, załabskiej stronie dla obrony krain, osadzonych przez cesarza Karzeła!
Ileż to razy za czasów Pobożnego Ludwika płonęły nowozałożone przez Saxów w słowiańskich lasach grody, twierdze, warownie, zamki, biskupie katedry, klasztory, księże parafie, puszczone z dymem przez zatwardziałe pogaństwo Lutyków!
Obodryci w długich, w ciągu stulecia toczonych zmaganiach z Saxami, zaprawieni do krwawej wyprawy, idą przeciwko Niemieckiemu Ludwikowi, napadają na Hamburg, ażeby ujście Łaby ogarnąć.
Walecznie bronią się przeciwko zamachowi saskiego grafa Ottona, stróża nad Łabą, przekraczają tę rzekę, wpadają do Turyngii i straszliwie ją niszczą.
Gdy na tron cesarski, wstąpił Ptasznik, zaciekły wróg słowiańskiego rodu, niezwalczony napastnik, powielekroć skrwawiły się jego legiony w lasach prawego brzegu, powielekroć znajdowały zgubę w głębokich jeziorach, u brzegu bystrych rzek, w bagien topielach.
Gdy graf Bernhard zażądał daniny od całego wiecu Weletów, ci wspólnie z innymi plemiony twierdzę jego obiegli i zburzyli, załogę wysiekli, a miasto puścili z dymem. Wówczas wszystkie słowiańskie plemiona porwały się do powstania.
Za wielkiego Ottona comes Herman Billing i krwi słowiańskiej nigdy niesyty margraf Gero odnowa podnieśli przeciwko niemcom oręż wszystkich związkowców. Gero, do szczętu rozbity, musiał za Łabę uciekać. Porywają się do boju wszyscy — Obodryci, Welety, Doleńcy, Sosny i Lipy, wszystkie rody aż po Odrę w obronie posad ojczystych, z wyjątkiem wyspiarzy Ranów.
We dwa lata później Ratary wynoszą z cerkwy wojenne chorągwie i na długie lata biorą na się przewodnictwo w najzaciętszych bojach, w krwawych walkach z Niemcami. Wokół Doleńskiego jeziora i świętego Swarożyca lasu toczy się w ciągu lat szeregu bój bez końca.
Za Drugiego Ottona nowe powstanie słowiańskie ogarnie przestwór cały od Łaby, aż do Odry. Przerzuciwszy się na lewy brzeg wielkiej rzeki, ogarnie Turyngię i Saxy. Powielekroć na nowo wybudowane kościoły i klasztory zostały przez słowian nanowo zburzone, a ziemia miejsca, gdzie groziły, zaorana pługiem. Władze świeckie i kościelne wymordowano do nogi. Pogaństwo z całą potęgą odżyło. Róg Swarożyca rozlegał się aż nad rzeką Solawą. Powstańcy gnali Niemców przed sobą, jako płoche, pozpierzchłe jelenie. Trzydzieści legionów słowiańskich pieszych i konnych, czyli zgórą sześćdziesiąt tysięcy ludzi, pod przewodem chorągwi świętych i przy odgłosie rogów, wyniesionych z Radgasta, przekroczyło Łabę i na wybrzeżu rzeki Tongery do krwawej stanęło bitwy.
Niemcy pod wodzą arcybiskupa Gizilera nie zdołali zbuntowanych pokonać. Panowanie niemieckie między Odrą i Łabą na długie lata runęło. Chrześciaństwo znikło. Cześć bogów i gminna swoboda nanowo odżyła. W ciągu wielu lat, gdy Otto drugi poszedł w kraje południa i krwawe boje tam toczył, Obodryci i Lutycy czynią nieustanne na Saxy wyprawy.
Za małoletniego Ottona i za rządów jego matki Teofanu, w ciągu szesnastu lat Obodryci i Lutycy, z nad rzeki Łaby, którą obsadzili, jako swoją bojową granicę, przedsiębiorą nieustanne napaści. I nadaremnie Niemcy usiłują odebrać choć część tego, co czasu wielkiego powstania za Ottona Drugiego między Odrą i Solawą stracili.
Ileż to razy w ciągu stulecia przed wielkiemi wojnami święty koń najprzód lewą nogę wyrzucał!
Gdy na tron cesarski wstąpił Ptasznik, zaciekły wróg słowiańskiego rodu, niezwalczany napastnik, — Merzeburg, Kwedlinburg i wiele innych miast w Turyngii i Saxonii murem otoczył, niezdobytym dla kuszy. Na przedmieściach merzeburskich udzielił przytułku wszystkim złodziejom i rozbójnikom, osiedlił ich w podegrodziu i uzbroił z jedynym warunkiem, ażeby w każdej chwili byli gotowi do zbójeckiej na słowian wyprawy. A wyćwiczywszy łotrów legiony, Ptasznik podjął wojnę krzyżową przeciwko Stodoranom. Staczając z nimi krwawe boje na rozlewiskach Hoboli, oblegał gród ich Branibor. Napadł na ziemię Głomaczów, a po zdobyciu ich miasta, zwanego Grona, wydał je na łup swym żołnierzem. Wszyscy dorośli zostali wymordowani do nogi, a niedorostki poszły w niewolę. Za czasów plemiennego powstania związku Weletów legat cesarski Bernhard z grafem Tietmarem obiegli warownię słowiańską Łączyn nad Łabą. Słowianie, w wielkich masach zgromadzeni w pobliżu, uderzyli na Niemców. Poległych na placu bitwy liczono już wielu, gdy graf Tietmar na czele jazdy z boku uderzył i odciął dostęp do twierdzy. Wepchnięta w jezioro piechota słowiańska zginęła, a tylko część jazdy ratowała się ucieczką. Wiarołomni Niemcy zgwałcili umowę, na której zasadzie łączyńska załoga im się poddała. Wszyscy wojownicy, na śmierć skazani, wymordowani zostali, kobiety, dzieci, służba i całe mienie stały się łupem niemieckim.
Klęska związku Weletów pod Łączynem, gdzie słowian miało zginąć sto dwadzieścia tysięcy, podjudziła Ptasznika do nowych napaści.
Wyruszywszy przeciw Łużyczanom, grody ich rzucił na pastwę płomieni. Wsie wyludnił. Bezkarnie ludzi zabijał, osady palił, kobiety i dzieci uprowadzał w niewolę, ludność całą z ojczyzny wywłóczył i żydom sprzedawał na handel niewolnikiem.
W pustych i napoły dzikich połabskich wybrzeżach syn Ptaszników Otto Pierwszy wojenną swoją siedzibę na podwalinach, Dziewina, w Magdeburgu fundował.
Przed żelaznemi jego oczyma otwierało się kraiszcze słowiańskie bez granic, pełne ludzi i skarbów. Lud to był dorodny, krótkogłowy, orlonosy i czarnolicy, szczupły i smagły, kobiety kształtne, z pięknym twarzy zarysem, o drobnej ręce i nodze. Skarby były nieprzemierzone w roli, lasach, w wodzie i pod ziemią. Na tę równinę słowiańską wyszły długogłowe, białowłose z odcieniem czerwonym, bladookie z wyrazem srogości, wielkolice Sasy, o dłoni i stopie wielkiej, o ciałach tłustych, białych, poruszających się zwolna, żarłoczne na mięso i ser, skłonne do opilstwa i okrutne, z krzyżem, mieczem i powrozem, ażeby w pocie czoła nad ujarzmieniem pracować, potoki krwi wylać, ludy całe do nogi wyciąć, wygnać, wygubić, świat zbrodniami napełnić. Comes Herman Billing mianowany dziedzicznym księciem saskim, comes Gero legatem serbskiego pogranicza od gór Harcu do rzeki Solawy. Wszystko, co było na wschodzie, miało odtąd przyrastać do dziedzictwa tych dwu władców. Tam powstały dwie marki niemieckie: — północna i wschodnia.
Na świątynię Radgasta w ziemi Ratorów i na wieszczego konia w świątyni zawziął się legat. Z Luneburga, stolicy swojej, Herman Billing rozpoczął grę z Lutykami, z Obodrytami, pełną oszukaństw i podejść. Nieprzebłagana nienawiść pobudzała go do okrucieństwa środków zagłady.
Margraf Gero zaprosi do siebie na ucztę trzydziestu władców słowiańskich, a po uczcie wszystkich trzydziestu każe wymordować. Wsparty przez Karola Lotaryńskiego, cesarskiego zięcia, niespodzianie na Wkranów uderzy, rozbije ich i zabierze łupy olbrzymie.
Nad rzeką Raksą zwycięży książąt obodryckich Nakuna i Stojgniewa. Gdy książę Stojgniew na polu bitwy polegnie, głowę jego wystawią na pokaz, a dookoła niej siedmiuset wojowników wziętych w niewolę mordują.
W walkach bez końca ulegli Niemcom Milczanie. Pamięta wieść, iż na górze Lubin zgromadzili się serbscy królowie, żeby radzić o walce z Niemcami. Uradzili, żeby się rzucić do boju. Rzucili się do boju i wszyscy polegli. Serbowie złożyli ich w ziemi ze czcią wielką na górze Lubin, każdego w złotej koronie pod jednym wielkim kamieniem. Mówi wieść, iż dotąd leżą pod wielkim kamieniem złote korony królewskie. Gdy Łużyczanie pokonani zostali, stanęła otworem południowa granica lutyckich powiatów. Tędy teraz iść będą z Magdeburga Niemców zastępy niszczące.
Biskupstwa Życzańskie i Mysznieńskie, czasu wielkiego słowian rokoszu do gruntu zniszczone, odbudowały się znowu. Powstały nowe kościoły i klasztory, pełne zakonnic i mnichów. Za mnichami i księżmi ciągnęły z Niemiec szeregi służby biskupiej, poborcy podatków kościelnych i dziesięciny, szli koloniści pod zasłoną zbrojnych szeregów knechtów, okutych w żelazo. Zaczęło się nanowo wydzieranie słowianom własności na ziemi, wykarczowanej przez nich i w puszczy wyoranej, zaczęły się nanowo sądy prawem gorącem. Obok nauki o miłości Boga i miłości bliźniego, o posłuszeństwie cesarzowi, comesowi i biskupowi stanął znowu za plecami szpieg i stanęła na placu szubienica. Kapłani z krzyżem w ręku wkraczali w ciemne lasy nad Sprewią, nad Hobolą, nad Winawą, poprzedzając szeregi niemiłosiernych morderców. Misyonarze szli na czele zdrajców i katów, słodka wieść o miłości i odpuszczeniu winy łączyła się z nauką o prawie zdzierstwa, wywłaszczenia, wygnania i karze śmierci za uchybienie samowoli zdobywców. W miastach niemieckich, które na gruzach lub przyciesiach dawnych grodów słowiańskich powstały, królowie, książęta i wielkorządcy nadawali klasztorom i kościołom dziedziny wydarte pokonanym. Chłopi i czynszownicy osób prywatnych, niewolnicy, dwunogie pociągowe zwierzęta bez prawa do niczego, poganie nędzni i wzgardzeni, szli na handel w dalekie kraje Afryki i Wschodu, albo, jak przepłoszone stado jeleni, uciekali dalej a dalej we wschodnie lasy, kryli się przed najeźdźcą w niedostępnych kniejach i w bagnach, których koń zgruntowaćby nie mógł i wiosła nie imały. Inni, ograbieni ze wszystkiego, przyciśnięci przez posuchy, nieurodzaj, głód, nędzę ciągnęli do nowozałożonych miast, gdzie na błotnistych przedmieściach i w najuboższych izbach wolno im było walczyć jak najciężej o kawałek chleba, ażeby w twardej biedzie, ucisku, wzgardzie i ciemnocie zapomnieć z czasem o rodzie swym i języku. Na miejscach pustych osiadali przybysze z zachodu i budowali nowe miasta, nowe wsi, chrzcąc je swoimi nazwami. Dopóki słowianie byli poganami, traktowano ich, jako barbarzyńców, niegodnych obcowania z chrześciany. Skoro przyjmowali chrzest, i to nie było dostateczne do porównania ich w prawie z Sasami. Musieli zostać Niemcami z mowy, obyczaju i ducha, musieli iść pospołu z legionami łotrów na wyprawy przeciwko swojemu rodowi, ażeby wzgardy uniknąć. Awanturnicy z całego świata biegli na ziemię słowiańską i zdobywali ją na modłę rozbójników. W czasie wyprawy rabowali i kradli bezkarnie, a gdy nastawał czas tak zwanego pokoju, bili się pomiędzy sobą i rozbijali po drogach. Metodą ich życia był rabunek, wypędzenie z ziemi, wydarcie mienia, zamordowanie, z którego za małą opłatą pieniężną łatwo było uniewinnienie wykupić.
Gdy margraf Gero Łużyczanów ujarzmiał, spotkał na swej drodze po raz pierwszy nowego nieprzyjaciela, Mieszka, sklawańskiego władacza. Pokonał go i do uznania cesarskiego zwierzchnictwa, oraz do płacenia daniny aż po Wartę przymusił. Ale pierwszy to raz saskie niezwyciężone legiony spotkały za lasami już przemierzonemi potęgę nieznaną. Wychylała się z ciemnego, tajemniczego wschodu, oparta o nieprzejrzane, niewiadome i niezliczone w lasach polany, zagrodzona nie zbrodzonemi błotami, osnuta siecią rzek głębokich. Te nowe nieznane ludy trzymał w żelaznej dłoni książę mężny, genialny i nad wszelki wyraz przebiegły,
Cesarzowi i jego margrafom, biskupom i opatom, którzy w świat słowian nieśli chrześciaństwo, a pod pozorem i za pośrednictwem chrześciaństwa niemieckie ujarzmienie i wytępienie, zastawił drogę i wyrwał z ręki krzyż. Sam chrześciaństwo przyjął. Nie od nich, lecz z poręki pobratymca.
Udawał, iż nie śmie w kierei wejść do domu, w którym się znajdował margraf Hodo, udawał, iż nie śmie na miejscu dosiedzieć, ilekroć on powstawał. Ale niepostrzeżenie, cichcem, ujmował pod swą władzę ludy kaszubów od Wisły do Żarnowskiego jeziora i od ujścia Piaśnicy aż do Odry wylewu. Pod pozorem szerzenia chrześciaństwa, na wzór Niemców, cały prawie brzeg tej rzeki zagarnął. Gdy zaś margraf Hodo z grafem Zygfrydem na Walbeku napadli nań niespodzianie, potulny lennik sprał ich u Cedna nad Odrą za ujściem Warty zmiażdżył na drzazgi, iż wszyscy niemieccy rycerze trupem na placu polegli, a sami tylko wodzowie Zygfryd i Hodo z podartemi chorągwiami uciekli.
Młodzieńcze ludy prawego Odry wybrzeża, zastawione mieczem i za tarczą polańskiego gardziny, otrzymały możność życia i swobodnego rozwoju, prawo spajania się w jedno słowiańskie ciało społeczne z nowem państwem potężnem, które pod imieniem Polski zajaśnieć pod słońcem miało,
Trzydzieści lat przepracował, jako hołdownik cesarzów Ottonów, poniżał się i udawał wasala, ażeby pod swe państwo przyciesi położyć. Zapomocą kościoła złączył się z krajami południa i kształtował swą społeczność na modłę zachodu. Powiększał dziedzinę, wyrywając Niemcom zpod ręki pobratymcze plemiona. Dla zbytu produktów rolnych dobijał się swobodnej na morzu żeglugi.
Wielkiemu synowi tę przedeśmiercią główną naukę naszeptał: wyrywać pobratymców pomorskich z rąk niemieckiego siepacza. To też gdy młody lew na świat wyszedł, przyłączył do Polski Pomorze i wziął Gdańsk pod swą władzę. Zagarnął pas ziemi po prawej Wisły stronie aż po linję południową Drużny, po rzekę Dzierzgonię, Żuławę Kwidzyńską, i Zantyrską aż po Gdańska Mierzeję.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stefan Żeromski.