Wiadomości bieżące, rozbiory i wrażenia literacko-artystyczne 1880/23. XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł Wiadomości bieżące, rozbiory i wrażenia literacko-artystyczne 1880
Pochodzenie Gazeta Polska 1880, nr 262
Publicystyka Tom V
Wydawca Zakład Narodowy im. Ossolińskich, Gebethner i Wolff
Data powstania 23 listopada 1880
Data wyd. 1937
Druk Zakład Narodowy im. Ossolińskich
Miejsce wyd. Lwów — Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór artykułów z rocznika 1880
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


395.

Trzeci odczyt prof. Stanisławskiego. We wczorajszym odczycie profesor Stanisławski przeprowadził swoich słuchaczy drogą Danta do Raju. Raj podzielonym jest na dziesięć sfer, przez które kolejno wiedzie florenckiego poetę Beatricze. Duchy wychodzą na spotkanie Danta i objaśniają mu to, co widzi, skutkiem czego w poemacie obok czystej poezji znajdujemy w obfitości i dydaktykę. Jak w Piekle i Czysćcu zawarł poeta wszystkie średniowieczne pojęcia przyrodnicze, — tak przy opisie Raju spotykamy się z astronomią, metafizyką i teologią. Całe niebo jest jednem niezmierzonem źródłem światła i szczęścia, ale różnie ubłogosławione duchy zamieszkują różne sfery. Sfera księżycowa przeznaczona jest dla duchów bez zapału. Tu zaraz spotykamy się z wykładem astronomii, płynącym z ust Beatricze do uszu poety, wykład zaś ten następnie przechodzi, w objaśnienie nauki o miłości. Wszelkie dusze tak mocno zadowolone są z miejsca, w którem żyją, i nagród, jakie na nie spłynęły, że nic więcej nie pragną. Energiczniejsze, które swą energię zużyły na czynieniu dobra na ziemi, mieszkają na planecie Merkurym. Tam więc poeta spotyka cesarza Justyniana, który opowiada mu historię swych rządów; Beatrix zaś objaśnia mu tajemnice odkupienia. Na Wenus mieszkają duchy, które szczególną płonęły miłością ku Stwórcy. Słońce zamieszkują między innymi doktorzy kościoła, więc tzw. Doktor Seraficki, św. Tomasz etc. Na Marsie żyją krzyżownicy polegli za wiarę.
Następne sfery tworzą Jowisz i Saturn, od którego, idzie w świetlistą nieskończoność drabina, wierzchołek zaś jej gubi się w niedostępnych wysokościach. Tu św. Piotr Damian karci zepsucie duchowieństwa na ziemi. Z Saturna przenosi się poeta do nieba gwiaździstego, gdzie rozmaici wielcy święci otwierają przed nim różne wielkie tajemnice. Przybywszy do prawdziwego Raju, widzi z początku jedynie rzekę światłości, następnie Kościół tryumfujący, Matkę Boską na tronie, św. Łucję i św. Bernarda, który błaga Maryję, by pozwoliła oczom Dantego wytrzymać blask Boży. Poezja i myśl dochodzą tu do zenitu, poza którym opis staje się prawie niepodobieństwem.
Jednakże poeta mówi dalej.
Widzi dziewięć kół współśrodkowych, w środku zaś punkt błyszczący, który jest treścią wszechbytu. W tym punkcie, lecz w nieskończonej głębi, znów dostrzega trzy koła, z których drugie jest odblaskiem pierwszego, a trzecie wynika z obu. To już Bóg w Trójcy jedyny. Na tem kończy się Boska komedia — poemat za jedną drogą prosty i zadziwiający uczoną dogmatycznością. Pod względem zakresu, jaki może objąć myśl ludzka, poemat to największy ze wszystkich w świecie i próżno byłoby szukać czegoś odpowiedniego, zwłaszcza ostatnim jego częściom, w jakiejkolwiek literaturze nowoczesnej, z wyjątkiem naszej, w której widzenie wielkiego Adama jest jakby przewiane duchem Danta. Na tem porównaniu zakończył prof. Stanisławski swój odczyt.
Dla wiadomości czytelników dodamy jeszcze tylko to, że w literaturze naszej istnieją dwa tylko całkowite przekłady tego wielkiego poematu. Autorem pierwszego jest Julian Korsak, który pracę swą poprzedził komentarzami według Biagoliego i Streckfussa. Drugiego całkowitego dokonał właśnie prelegent, prof. Stanisławski.
O sumiennej i znakomitej tej pracy podaliśmy w swoim czasie obszerne sprawozdanie, jeśli zaś dziś powtarzamy tę wiadomość, to dlatego, by przypomnieć słuchaczom prof. Stanisławskiego, że stał przed nimi człowiek, który badaniu swego przedmiotu całe życie poświęcił i który należy do największych jego miłośników i znawców.
Gorące więc oklaski, jakich nie szczędzono szan. profesorowi, były prawdziwie zasłużone.


396.

Przygody IMc. Pana Marka Hińczy. Przez Józefa Kraszewskiego. Jest to odbitka powieści drukowanej poprzednio w jednem z pism periodycznych. W ostatnich czasach talent Kraszewskiego stał się najwybitniejszym w kreśleniu postaci z naszej przeszłości. Łatwość, z jaką zdobywa się niespracowany autor na najrozmaitsze typy, szczerość, z jaką je kreśli, werwa i dokładna znajomość lat minionych, czyni z takich opowiadań rzeczy nad wszelki wyraz zajmujące. Czyta się je z równą łatwością i pogodą, z jaką pisał je autor. Nic tu myśli nie wstrząsa zbytecznie, nie przeraża, nic nie zaburza wyobraźni. Od początku do końca zostaje się pod miłem wrażeniem miłej gawędy. Do kategorii takich miłych utworów należą i Przygody Marka Hińczy. Jest to opowiadanie o życiu szlachcica, który miał dziwne szczęście we wszystkiem. — Z początku sierota i bez majątku, pasał gęsi, później dostał się do klasztorów, ale wnet fortuna zaczęła wysypywać na niego łaski z rogu obfitości. Spotkał go oto na drodze bogaty imiennik i wziął do siebie, a następnie pokochał jak własne dziecko. Pan Marek wyrósł i zmężniał, a choć uczyć się nie chciał, wrodzony spryt zastępował naukę. Gdy go opiekun wyprawił, by na własną rękę szczęścia próbował, uśmiechało mu się to wszystko. Zabiciem rozbójnika trzos wzbogacił, potem bałamucił trochę to starościnę Kocową, to piękną Klarę Wążównę. Po licznych tym podobnych przygodach ożenił się wreszcie z wojewodzianką, ni młodą wprawdzie, ni piękną, ale zamożną — i... wojewodzianką, czem podniósł splendor imienia Hińczów raz na zawsze. Bohater sam może nie jest zbyt sympatyczny, ale fortuna faworyzuje nie najlepszych, tylko wybranych. Jest on jednak sprytnym człowiekiem i w ogóle doskonałym typem wśród innych doskonalszych jeszcze, bo Kraszewski sypie niemi w ogóle jak zza rękawa. Stary pan łowczy, rezydent Krutowski, Kocowa, Wąż i panna Klara Wążówna, to wszystko postacie wyborne, takie, jakie tylko tak wprawna ręka może rzucać niby od niechcenia, — a przy tem tak swojskie, że każdy sobie przypomina, gdzie i kiedy widział podobne. Łatwość tworzenia ich tłumaczy się tylko wielkiem wsłuchaniem się w przeszłość i jej właściwe tętno. Nie jest to wprawdzie jeden z najlepszych utworów Kraszewskiego i nie zajmie między niemi jednego z naczelnych miejsc, — napisany jest niby od niechcenia, sam przez się jednak tyle ma przymiotów i charakterystyki, że stanowi książkę zajmującą, zdrową do czytania, wesołą i w ogóle jedną z takich, którą czytając nie liczy się godzin i zapomina się o wszelkich kłopotach.
Całość obejmuje jeden niewielki tomik; wyszła zaś nakładem Gebethnera i Wolffa.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz.