Wesoła teorya i smutna praktyka/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Wesoła teorya i smutna praktyka
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1885
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V.

Jesień nadeszła; nad miastem X. zawisł ciężki, nizki namiot, utkany z obłoków popielatego koloru, brzydki, gruby namiot, którego pokłębiona i w dziwaczne wypukłości porzeźbiona tkanina, kryła bez śladu to niebo błękitne i to słońce złote, które tak pięknie przyświecają latem ziemi kwitnącéj i oczom ludzkim, światła szukającym. Biedna ziemia! jak mało nieba dostaje się jéj w udziele! biedne oczy ludzkie! jak rzadko i na krótko poją się one tém światłem, którego przez całe życie szukają.
— Biedna ta nasza ziemia! — myślał pewnego dnia jesiennego doktor Władysław, siedząc sam jeden w swoim gabinecie z głową melancholicznie na dłoń pochyloną. — Biedna ta nasza ziemia! Ile-to człowiek żyjący na niéj ponosić musi biéd i kłopotów, a jak mało ma przyjemności i jak krótko one trwają!
Popielate chmury, wiszące nizko nad murami miasta i zaglądające w okno gabinetu doktora, nie były tak ciemne i tylu porznięte zmarszczkami, jak czoło małżonka pięknéj Kornelii, w chwili, gdy oddawał się on rozmyślaniu nad skąpą dozą pomyślności, udzielaną życiu ludzkiemu. Na dworze powietrze było przesiąknięte wilgocią, bujne krople porannego deszczu kapały z dachu jedna po drugiéj i spływały po szybach, niby brudne łzy. Był to widok wcale nie rozweselający. W gabinecie dawał się poczuwać chłód przenikliwy, na kominku nie było płomienia, lecz tylko trochę węgli żarzyło się leniwie, na podobieństwo zagasających i dymiących zgliszczy.
Doktor Władysław powstał od biurka, przy którém siedział, i zbliżył się do kominka. Daremnie jednak probował rozniecić żywszy ogień za pomocą mieszka i dmuchania; sprawił tylko to, że z czarnego łona wpół zgorzałych węgli buchnęły gęstsze kłęby dymu i rzuciły się mu prosto w twarz, tak, że aż przymknął oczy i zakrztusił się.
— Dziwna rzecz! — pomyślał, z niecierpliwością rzucając mieszek — wyobrażałem sobie, że gdy będę żonatym, ogień na moim kominku weseléj i żywiéj płonąć będzie, że w domu moim będzie zawsze ciepło, spokojnie, jak w raju! Tymczasem... ach, czemuż są marne nadzieje ludzkie!... Oto zimno mi, zimniéj daleko, niż kiedykolwiek dawniéj bywało; a co do spokoju... ba! któż posiąść może ten skarb najdroższy, mieszkając razem z tak niepospolitą teściową, jak pani prezesowa, i będąc mężem kobiety tak niepospolicie wesołéj, jak Kornelia!
Zaprawdę — ciągnął daléj wewnętrzny monolog swój doktor Władysław — zaprawdę, Kornelia jest kobietą niepospolicie wesołą, i gdybym mógł piérwéj zbadać naturę wesołości kobiecéj i wszystkie jéj tajemnice, kto wié? czy był-bym bardzo pragnął posiadać żonę wesołą. I niech mi odtąd nikt nie powiada, że smutek tylko ludzki miewa swe tajemnice; wesołość ma je także, a liczne i niezbadane. Tak naprzykład: rad-bym był bardzo dowiedziéć się, dlaczego Kornelia śmieje się i wykręca na jednéj nodze, gdy ja jestem zamyślony, lub poważnie nastrojony, a płacze i spazmuje, kiedy-bym ja pragnął spokojnie rozmawiać z nią, lub spożywać obiad? Dlaczego także przy gościach jest ona ożywioną i pełną wdzięku, a sam-na-sam ze mną milczy często tak uparcie, że aż unoszę się niekiedy i ostro do niéj przemawiać muszę? Są to wszystko tajemnice jéj wesołości, które jednak nie powiem, aby stanowiły urok mego domowego życia! Brrrr! jak zimno!...
Tak dumał doktor Władysław, samotnie siedząc w swym gabinecie i oczekując godziny, w któréj zwyczajnie wychodził na miasto dla odwiedzenia swych pacyentów. Popielate chmury, które zaglądały przez okno, brudne krople deszczu, spadające z dachu, i węgle, dymiące się na kominku, w taką wprawiły go melancholią, że rzucił się na sofę i zawołał prawie głośno:
— Tak, niezawodnie! pomiędzy mną a Kornelią, zachodzi wielka niezgodność charakterów!
Potém wziął książkę i usiłował czytać, ale usiłowania jego niezupełnie pomyślnym uwieńczone były skutkiem. Myśl jego co chwila odrywała się od uczonéj treści książki i krążyła około ostatniego wymówionego przezeń wyrazu.
— Niezgodność charakterów! — pomyślał doktor, z roztargnieniem przebiegając oczyma karty książki — niezgodność charakterów w małżeństwie nie jest wcale rękojmią szczęśliwego domowego pożycia. Widzę, żem się omylił, sądząc, że będę mężem stosownym dla kobiety, obdarzonéj tak wesołym charakterem; gdybym miał lat dwadzieścia parę i nic nie robił... zapewne... ale w moim wieku i przy moich zajęciach te ciągłe zabawy... goście w moim domu od rana do wieczora... rozmowy o strojach... pieszczoty z Fidem — są to rzeczy nieco uciążliwe i, szczerze mówiąc, nudne.
Tu doktor Władysław ziewnął potężnie.
— Wprawdzie — myślał daléj — Kornelia jest tak piękną, tak pełną wdzięku, gra i śpiewa prześlicznie, charakterem zaś jéj i umysłem mógł-bym i powinien-bym pokierować tak, aby dostroić je do mego charakteru i umysłu... ha! probowałem! ale ona taka uparta... o! uparta... Kiedy czynię jéj przedstawienia, śmieje się, lub milczy, a jak rozgniewam się, płacze... Nigdy żadnéj argumentacyi, przeciw któréj mógł-bym również argumentami walczyć... ale co tu robić z kobietą, która milczy, śmieje się, albo płacze... a w dodatku jeszcze taka teściowa!...
Przy wspomnieniu teściowéj, doktor mocniéj jeszcze nachmurzył czoło i, chcąc snadź odpędzić od siebie zbyt przykre myśli, zagłębił się całkiem w czytaniu.
W téj saméj chwili, w bawialnym salonie, oddzielonym od gabinetu doktora parą pokojów, odbywała się przy fortepianie lekcya harmonii. Nauczycielem był pan Gustaw, a uczennicą Kornelia, która, w kilka tygodni po przybyciu do X. młodego artysty, prosiła go, aby udzielił jéj szeregu lekcyi zasadniczych prawideł muzyki, które, lubo grała pięknie i z wprawą, znała jednak niezupełnie dokładnie.
Pan Gustaw z radością przyjął propozycyą, a doktor Władysław nie był także od tego, aby żona jego zapoznała się z prawidłami, rządzącemi harmonią, sądząc zapewne, że wleje to, pierwiastki harmonijne w jéj charakter, któremu bardzo ich niedostawało.
Kornelia siedziała przy fortepianie, ubrana w pełen wdzięku i elegancyi negliż z białéj miękkiéj materyi, plecami opierała się o poręcze krzesła, a toczone palce prawéj jéj ręki niedbale spoczywały na klawiszach.
Pan Gustaw jaśniał dnia tego całym swym wykwintnym, bardziéj kobiecym, niż męzkim wdziękiem; ubranie jego tchnęło najwytworniejszą stołeczną elegancyą, złote kędziory miękko opuszczały się na białe czoło i śnieżny kołnierz cieniuchnéj koszuli, a batystowa chustka, ilekroć dobywał ją z kieszeni, rozlewała wkoło woń najdoskonalszéj perfumy. Wszystko to jednak było niczém w przyrównaniu do promienności, jaką jaśniała twarz młodego artysty, i do ognistego, a zarazem słodko rozmarzonego wyrazu, jaki przybierały jego oczy, ilekroć topił je w świeżém i delikatném, jak kwiat liliowy, obliczu pięknéj swéj uczennicy.
Jedno ramię z wdziękiem opierając na tylnéj poręczy krzesła, przez Kornelią zajmowanego, drugie wyciągnął przed siebie i palcami dotykał także klawiszy, i zniżonym nieco głosem przypominał nadobnéj uczennicy treść wczorajszéj lekcyi, która zawierała naukę o tonach, stopniach i interwallach.
— Przypominasz sobie, pani — mówił — że za punkt wyjścia obraliśmy sobie ton C.
Kornelia skinęła głową na znak twierdzenia.
— Toniką tedy naszą, czyli piérwszym zasadniczym tonem, przez Niemców nazywanym Grund-ton, jest C.
Tu młody nauczyciel bardzo delikatnie uderzył palcem w klawisz, noszący nazwę litery C.
— Z toniki — mówił daléj — rodzi się kwinta, czyli dominanta...
Umilkł nagle, bo aksamitne źrenice Kornelii odwróciły się od klawiszy, i bardzo powoli spłynęły na twarz jego.
— Z zamienionego spójrzenia — wymówił ciszéj — rodzi się sympatya, czyli miłość.
Kornelia zsunęła nieco brwi i patrzyła znowu na klawisze.
Pan Gustaw nauczał daléj:
— Inne interwalla oktawy: sekunda, tercya, kwarta, sesta, septyma...
Po krótkiéj chwili milczenia, dodał cichszym głosem:
— Dalsze następstwa miłości: nadzieja, zachwyt, uniesienie, wzajemność, szczęście...
Ręka Kornelii spadła z klawiszy, usta jéj poruszyły się i wyszeptały:
— Panie Gustawie!
Szept ten zdradzał wzruszenie, ale i trochę rozgniewania także. Pan Gustaw przeciągnął dłoń po czole, jak człowiek, który stara się poskromić nieposłuszne myśli, a potém zaczął znowu:
— Odwrócone interwalla oktawy przemieniają się: septyma w sekundę, sexta w tercyą, kwinta w kwartę, kwarta w kwintę... Nieprzyjazne losy zamieniają nadzieję w zwątpienie, zachwyt w boleść, wzajemność w obojętność, szczęście w rozpacz...
— Panie Gustawie! — zawołała Kornelia, ale tym razem głośniéj już i ze spójrzeniem, zwróconém wprost na twarz młodego nauczyciela. W spójrzeniu tém widać było migotanie dwóch gwiazd złotych, przyćmione mgłą wilgotną, dobywającą się z za powiek. Pan Gustaw po raz drugi potarł dłonią czoło.
— Pani! — wymówił — przebacz mi! Czyliż zawsze człowiek może być panem samego siebie?...
Umilkł nagle i, po kilku sekundach milczenia, widocznie z wysiłkiem, nad sobą samym dokonywanym, rozpoczął nanowo przerwaną lekcyą:
C, Cis mała sekunda — mówił, dotykając klawiszy, których wymieniał nazwy — c d wielka sekunda, c dis, sekunda nadmierna, e es, mała tercya, c e, wielka tercya, c f kwarta naturalna, c g, kwinta czysta, c gis, kwinta nadmierna...
Dwoma palcami uderzył zarazem dwa klawisze, i mówił daléj:
— Wsłuchaj się pani dobrze w brzmienie téj kwinty! jest w niém rzewność, a zarazem pewien dźwięk ostry i dziki...
Pochylił się nieco i dodał znacznie ciszéj:
— Dźwięki podobne słyszę w sercu mojém, w którém zamieszkały miłość i cierpienie...
Kornelia poruszyła się żywo. Na twarz jéj coraz silniejszy występował rumieniec, i zdawał się być łagodném odbiciem tego, który pokrywał policzki młodego nauczyciela.
Pan Gustaw milczał chwilę, a po wyrazie oczu jego, które nie na klawisze wcale patrzyły, poznać można było, iż był silnie wzruszonym i że kwinta, o dźwięku ostrym i rzewnym zarazem, dźwięczała istotnie w jego sercu. Po chwili jednak, z widoczném wysileniem, zmienił kierunek swego wzroku i nanowo rozpoczął nauczanie:
— Od dolnéj kwinty f wznosi się sześć kwint bemolizowanych, od przedniéj zaś kwinty g drugie sześć kwint krzyżykowych... tak więc mamy kwint dwanaście... wieniec tonów... czarodziejskie koło harmonii.... źródłem jego tonika.... podstawą dominanta...
Głos pana Gustawa zniżał się coraz i słabł, ręka uczennicy drżała lekko pomiędzy zwojami miękkiéj materyi.
— Naturalny skład każdego akordu wymaga tercyi wielkiéj, czy małéj, a kwinty czystéj.
Słowa te szeptem już prawie wymówione zostały, urwał je nagle młody nauczyciel, a jedną dłonią przysłaniając sobie oczy, drugą pochwycił rękę pięknéj uczennicy i zawołał prawie głośno:
— Ach, pani! miłość moja dla ciebie była taką wielką, taką czystą... dlaczegoś ją odrzuciła?
Mówił prawdę, można to było poznać po dźwięku jego głosu i wyrazie twarzy, który, gdy odjął dłoń od oczu, ukazał się dziwnie wyszlachetnionym, podniesionym, prawdziwém cierpieniem na wskróś przejętym. Tak, niepodobna było omylić się. Młody artysta szczerze i z młodzieńczym zapałem kochał Kornelią.
Ona siedziała nieruchoma, rumieniec wzrastał na jéj licu, oczy coraz głębszą mgłą zachodziły, wargi poczęły drżeć.
— Pani — po chwili milczenia, mówił pan Gustaw — czy podobna, aby oczy twoje i usta kłamały, tyle razy obiecując mi wzajemność... szczęście?.. dlaczegoś odjechała? czemuś rękę swą oddała komu innemu? ja cię tak kochałem!.. jam pragnął, abyś była aniołem stróżem moim.... natchnieniem mojém... Wszystko, co kiedykolwiek czułem, myślałem, uczyniłem najlepszego, było to wtedy, kiedym miał nadzieję... ja-bym dla ciebie cudów dokazał... góry z posad ich wzruszał... zniknęłaś mi z oczu... cóż mi pozostało... sztuka... bez ciebie martwa...
— Dosyć! dosyć! przestań pan! — stłumionym szeptem zawołała Kornelia, i z krzesła się porwała, i stanęła przed młodym artystą z rękoma obwisłemi, szyją na przód nieco wyciągniętą, z tym wyrazem wrzącéj namiętności, który niekiedy, w rzadkich i wyłącznych momentach, twarz jéj oblewał. Wyglądała w téj chwili zupełnie tak samo, jak owego wieczora, gdy, śród rozmowy z matką, z nadętemi nozdrzami i drżącemi usty, powtarzała słowa: sto razy, tysiąc, milion, miliard razy wolała-bym Gustawa!
Tak, wyglądała tak samo, jak wtedy, bo te same słowa musiały cisnąć się do jéj wzburzonej myśli. Nie wypowiedziała ich jednak głośno, lecz, składając ręce, które drżały mocno, zawołała kilka razy:
— Dosyć! dosyć! przestań pan! idź pan sobie! idź! idź!
Z białéj twarzy młodego artysty rumieniec zniknął bez śladu. Pobladł, odstąpił parę kroków i ręce załamał.
— Odpędzasz mnie od siebie! — szepnął — Kornelio! Kornelio! czyliż nie pamiętasz...
— Idź pan! idź! — powtarzała kobieta, i takie poruszenia czyniła rękoma, jakie czynić musi człowiek tonący, aby odepchnąć fale wodne, które mu coraz bardziéj tłoczą głowę i pierś.
— Czyliż nie pamiętasz — szeptał wciąż młodzieniec — tych chwil, których ja zapomniéć chciałem, ale nie mogłem... w których oczyma i słowem dawałaś mi nadzieję, a ja chwytałem ją do serca i prządłem z niéj dla siebie i ciebie błękitne pieśni przyszłości... byłaś wtedy wolną... Kornelio...
— Byłam wtedy wolną... — podchwyciła młoda kobieta, i z gorączkowym pośpiechem dodała: — teraz nie jestem nią, Gustawie! Gustawie, przypomnij sobie, że teraz już nie jestem wolną...
— A dlaczegoś nią być przestała? — zapytał młodzieniec, i wyprostował się, a głos jego, postać i wejrzenie takiéj nabrały surowości, jakby czuł się w prawie żądać od niéj rachunku z uczuć jéj i czynu. — Dlaczegoś przestała być wolną? — powtórzył — dlaczegoś oddała rękę innemu, skoro mnie kochałaś? Dlaczego sponiewierałaś miłość moję, jedyne może w życiu piękne, szczere, gorące uczucie? Dlaczego sponiewierałaś i zdeptałaś własne serce swoje?
Pytał tak i patrzył na nią z żalem i wyrzutem. — Kornelia milczała, głowa jéj pochylała się coraz niżéj, a ręce powolnym ruchem podnosiły się w górę, aż opasała niemi sobie czoło, jakby przeszkodzić chciała, aby nie schyliło się do saméj ziemi i w proch nie upadło. Po chwili zbladłemi ustami szepnęła:
— Dlaczego? dlaczego? Wstyd! wstyd! dla chleba, Gustawie, dla chleba!
— Nie dla chleba, Kornelio! nie dla chleba! — głuchym głosem wymówił młodzieniec — ale dla bogactwa, dla bogactwa! dla pięknych pokojów, dla kosztownych sukien! dla zbytku! Gdybyś była moją żoną, stał-bym się lepszym, pracował-bym więcéj, nie dał-bym ci umrzéć z głodu! wiedziałaś o tém dobrze, bom ci to mówił nieraz, a tyś mi uwierzyła! Ale chciałaś byś bogatą, Kornelio, chciałaś być bogatą, a ja bogatym jeszcze nie jestem...
Umilkł, zakrył dłonią oczy i zawołał:
— A jednak kocham cię...
Mówił prawdę. Z dźwięku głosu jego i wyrazu twarzy znać było, że kochał i cierpiał istotnie.
Na dźwięk ostatnich wyrazów Gustawa, Kornelia podniosła głowę, wyciągnęła przed siebie ręce i pochyliła się na przód tak, jakby chciała rzucić się ku niemu; ale w mgnieniu oka pobladła, zarumieniła się znowu, i cofając się wlepiła oczy w drzwi, prowadzące do pokojów, za któremi znajdował się gabinet jéj męża.
— Gustawie! — zawołała głośnym szeptem — dosyć już, dosyć! przestań! idź sobie! idź! jam go już raz oszukała! ja nie chcę oszukiwać go więcéj!..
Przy ostatnich wyrazach wyciągnęła wskazujący palec w stronę drzwi zamkniętych.
Gustaw obejrzał się i giest jéj zrozumiał. Niemiłe jakiéś światło przebiegło po jego twarzy i zgasiło na niéj wyraz szlachetnego żalu, który pokrywał ją przez chwilę.
— Mąż twój, Kornelio! — wymówił z przykrym uśmiechem — a! mąż twój! i cóż ztąd?...
Odgiął w tył głowę zwyczajnym sobie giestem, znamionującym zuchwałą zarozumiałość; i mówił daléj:
— I cóż ztąd? dlaczego w téj chwili wspominasz mi o tym człowieku? czy może on mierzyć się ze mną, ze mną, kapłanem sztuki? Czy miłość jego dla ciebie może mierzyć się z moją miłością? po co mówisz mi o nim? to człowiek zimny, w którym lata i poziomy zawód, jakiemu się oddaje, zgasiły ten ogień co z całą siłą płonie jeszcze w mojéj piersi! Twój mąż, Kornelio! Bądź spokojna! myśli on w téj chwili zapewne o katarze którego ze swych pacyentów, albo o najlepszym sposobie stłumienia, za pomocą medycznych środków, zbyt silnego bicia serca swych bliźnich!...
Przybliżył się do Kornelii i, patrząc w jéj twarz pochyloną, dodał:
— Gdyby mąż twój wiedział, jak oba serca nasze silnie uderzają w téj chwili, nie omieszkał-by zaadministrować nam parę gran chininy, lub czegoś podobnego... Alboż on się zna na uczuciach takich, jak moje i twoje? Katary, kaszle, gorączki, suchoty: oto jego dziedzina.... miłość, Kornelio, miłość, która w niebo unosi, to nasza własność... co mu do niéj?...
Kończąc te słowa, młodzieniec ujął w obie swe dłonie rękę milczącéj i pobladłéj kobiety. Ona mu tego nie broniła; z twarzy jéj znać było, że mowa jego aż nadto trafiała do jéj przekonania, że była nawet niczém więcéj, jak powtórzeniem własnych jéj myśli. Podniosła téż z wolna głowę i aksamitne źrenice zatopiła w twarzy rozkochanego artysty. Była to wszakże krótka chwila. Kornelia cofnęła rękę i gwałtownym rzutem usunęła się w stronę. Ciemny rumieniec znowu na twarz jéj wytrysnął.
— Nie! nie! — zawołała z pełném trwogi poruszeniem — nie mów już nic więcéj! proszę cię! nic, ani słowa więcéj! późniéj, późniéj kiedy, pomówimy z sobą! a teraz idź już sobie! idź! idź!...
To mówiąc, wciąż się cofała, aż upadła na sofkę, stojącą z dala od fortepianu, przy którym został Gustaw i, wyciągając przed siebie ręce ruchem słabego dziecka, które się od czegoś strasznego zasłonić pragnie, coraz cichszym powtarzała głosem:
— Idź już, Gustawie, idź już sobie ztąd! idź!
Ale Gustaw przeistoczył się już zupełnie, a raczéj stał się znowu takim, jakim bywał zawsze, to jest zuchwale śmiałym, z ogniami nieposkramianych namiętności w oczach, a lekkomyślnością na odrzuconém w tył czole. Stał wyprostowany i patrzył na młodą kobietę, z wyrazem uporu, zuchwalstwa i namiętnego zarazem porywu.
— Nie pójdę — rzekł tonem, w którym łączyły się te wszystkie odcienie, jakie i twarz jego cechowały w téj chwili — nie pójdę ztąd, Kornelio, dopóki mi nie powiész, co mam myśléć, czego spodziewać się!... nie pójdę!...
Młody artysta widocznie był upartym, ale i charakterowi Kornelii nie brakło tego przymiotu, który przedrzeźnia niekiedy silną wolę, ale nic a nic wspólnego z nią nie ma.
— Nie pójdziesz pan? — wymówiła młoda kobieta, prostując się i podnosząc głowę — bardzo dobrze, ale ja z panem mówić nie będę...
Po sposobie, w jaki, mówiąc to, skrzyżowała ręce na piersi i zasunęła się w kąt sofki, pan Gustaw zrozumiał, że słów swych nie wymówiła napróżno.
Pochwycił tedy kapelusz i, wychodząc, raz jeszcze zwrócił się ku pięknéj kobiecie.
— Posłuszny jestem — rzekł — odchodzę, ale wiédz pani o tém, że z rozpaczą w sercu!...
Zaledwie drzwi zamknęły się za odchodzącym, Kornelia porwała się z sofki, stanęła i westchnęła z głębi piersi.
— Och! jakże mi serce bije! — szepnęła, i dłoń przycisnęła do piersi. — Och, jakże się zlękłam!
Oddech jéj był w istocie ciężki i nierówny, ręce i wargi drżały.
— Czegóż ja się tak zlękłam? — po krótkim przestanku spytała sama siebie. Oczy utkwiła w drzwi pokoju, które prowadziły do gabinetu jéj męża.
— A! — rzekła — nie sądziłam nigdy, aby to była rzecz tak straszna... straszna!..
I, z trwogą istotną, obiema dłońmi twarz sobie zakryła.
W téj saméj chwili poczuła, że ją coś lekko szarpnęło za suknią. Zarazem u stóp jéj ozwał się dźwięk na-pół żałosny, na-pół pieszczotliwy. Był to wyżełek Fido, który w ten sposób przypominał się pamięci swéj pani. Młoda kobieta odsłoniła twarz i, schyliwszy się, ujęła w ramiona tulące się do niéj stworzonko.
— Biedny mój Fido! — zawołała — kochany, drogi, piękny Fido! biedny! biedny mój Fido!
Mówiąc to, przyciskała pieska do piersi, rozpaloną twarz przykładała do jego kudłatéj główki i potokiem łez, które posypały się z jéj oczu, rosiła długie, orzechowego koloru, jego uszy.
— Biedny, biedny! — szeptała śród łez, a Fido tulił się do niéj i patrzył w jéj twarz takim wzrokiem, jakby czułe epitety, jakiemi okrywała go jego piękna pani, i łzy, któremi go rosiła, w saméj rzeczy dla niego przeznaczonemi były.
Mniemając tak, Fido zostawał w takim błędzie, w jaki popadają nieraz nieskończenie wyższe od niego istoty, albowiem łzy Kornelii i czułe przymiotniki, z ust jéj wychodzące, miały na celu nie jego wcale, ale kogoś, kto w téj chwili szedł ulicą, i na spotykanych przechodniów spoglądał wzrokiem takiéj nieprzyjaźni pełnym, jak gdyby oni wszyscy byli doktorami, biorącymi sobie za żony dziewice, kochające kogo innego i przez kogo innego kochane.
Tak się skończyła ta lekcya harmonii, która na domowe pożycie doktora Władysława wywarła skutki nieobrachowane. Kornelia, wierna swéj naturze umkliwéj, zdrowego sądu i stałości woli niedopuszczającéj, za boleść, któréj doznawała sama, i za tę, jakiéj w obecności jéj doświadczył pan Gustaw, i za ten gwałt, jaki uczyniła nad sobą samą i nad wzruszeniem swojém, poczuła srogą urazę do małżonka, który jednak w całéj téj sprawie tyle był winien, ile być może człowiek, najspokojniéj w świecie siedzący w swoim pokoju i z najsumienniejszém oddaniem się swemu obowiązkowi, badający organizm bladego, chudego i kaszlącego pacyenta.
W gabinecie doktora Władysława, siedział na wygodnym fotelu blady, chudy i co moment kaszlący pacyent. Doktor widział go po raz piérwszy w swém życiu, ale z żółtéj cery, ustawicznego kaszlu i innych tym podobnych cech, wnosząc o zatrważającym stanie jego zdrowia, oglądał go i wypytywał z troskliwością i uwagą, dobrze świadczącą o sumieniu jego i umiejętności.
— Wszystko, coś mi pan powiedział, niedostatecznie mnie jeszcze objaśnia — mówił doktor — pozwolisz zatém, abym przyłożył ucho do pańskiéj piersi.
Pacyent wymówił parę słów, które niezrozumiałemi zostały z powodu towarzyszącego im kaszlu.
Doktor przysunął fotel swój do fotelu pacyenta, i przyłożył ucho do jego piersi. Aliści jednocześnie, niby rozkazem złośliwéj wieszczki wywołana, w salonie wybuchnęła muzyka fortepianowa tak nagle i rozgłośnie, że chory drgnął, a doktor uczynił giest niecierpliwości. Kornelia grała z takiém frenetyczném i ogłuszającém brio, jak może grać tylko kobieta, która się gniewa.
— Oddychaj pan mocniéj! nie słyszę! — wymówił doktor.
Pacyent począł oddychać, jak mógł, najmocniéj.
— Jeszcze mocniéj! — prosił doktor.
— Nie mogę! — odpowiedział chory pomiędzy dwoma napadami kaszlu, sprowadzonemi może zbyt silném oddychaniem.
Doktor Władysław porwał się i śpiesznym krokiem przebiegł dwa niewielkie pokoje. Otworzył drzwi salonu, wysunął przez nie głowę i wymówił bardzo łagodnym tonem:
— Kochana Kornelko! przestań grać na chwilę; przeszkadza mi to w moich zajęciach!
Rzekłszy to, zamknął drzwi i wrócił do chorego, stanął i słuchał, słuchał i czekał, ale końca muzyki nie doczekał się. Złośliwa wieszczka, pomiędzy organem jego słuchu, a piersią chorego, rozlewała potoki, coraz frenetyczniéj z fortepianu wydobywanych, tonów, tonów, które nie były czém inném, jak fantazyą pana Gustawa, pod tytułem Le coeur brisé. Co prawda, fantazya ta nie trafiała nigdy do smaku doktorowi, dlatego zapewne, że należała do rodzaju znanego pod nazwą muzyki przyszłości, i skupiała w sobie wszystkie jego dziwactwa, z zupełném wyłączeniem właściwych mu przymiotów.
Doktor Władysław wolał-by w téj chwili o wiele, aby bozki, nieporównany Wagner, nigdy nie exystował na tym świecie, a serca, łamiące się w podobnie hałaśliwy sposób, wzbudzały w nim prawdziwe obrzydzenie, teraz, gdy oczy jego patrzyły na człowieka, w którego cierpiącéj piersi cicho i z wolna życie łamało się na dwie połowy, z których druga... zaświatowa... nieznana...
Brwi doktora drgnęły parę razy, jak zwykle bywało, gdy czuł się przykro wzruszonym.
— Sprobujmy raz jeszcze! — wymówił i powtórnie przyłożył ucho swe do piersi pacyenta, w któréj życie łamało się na dwie połowy. Ale ręka niewidzialnéj Parki tak cicho rwała w téj piersi nitki życia, a serce złamane tak głośno w łonie fortepianu krzyczało, że doktor ze zdwojoną porwał się niecierpliwością i na nowo przebiegł dwa pokoje.
— Kornelko! — zawołał, otwierając drzwi salonu — proszę cię, abyś na chwilę grać przestała.
Aksamitne źrenice grającéj z wolna spłynęły na twarz jego, i również powoli opuściły się znowu na klawisze. Ale ponsowe usta nie wyrzekły ani jednego słowa odpowiedzi, a białe i zwinne palce robiły wszystko, co mogły, aby w najdobitniejszy sposób oddać ten wrzask, trzask, brzęk i jęk, jakie wydaje z siebie serce, łamiące się wedle prawideł i smaku muzyki przyszłości.
Doktor Władysław, który pozostał na progu, patrzył na żonę dziwnym wzrokiem. We wzroku tym znać było ostatnie dogorywanie wiary w możebność raju na ziemi. Był to wzrok człowieka rozgniewanego, ale i rozżalonego zarazem.
— Kornelio! — wymówił po chwili głosem znacznie podniesionym — czy przestaniesz grać, kiedy cię o to proszę?
Odpowiedzią na słowa te były dyssonanse, wypływające z głębi łamiącego się serca tak tłumnie, że pomiędzy niemi konsonanse jeśli-by były jakie, topiły się i niknęły bez śladu. A nic nie jest tak zaraźliwém, jak wszelki dyssonans. Zgrzyta on w uszach, jak piła po szkle prowadzona, i jak piła, zębatym szlakiem wpada w pierś i głowę człowieka, całą jego istotę zamieniając w jeden fałszywy akord.
Pod tym-to zapewne dyssonansowym zostając wpływem, doktor Władysław przystąpił do fortepianu z pobladłą nieco twarzą i drgającemi brwiami. Przez chwilę mogło się zdawać, że, opierając się na mężowskiéj i męzkiéj powadze, albo po prostu powodowany bezwiedną siłą, jaka się rodzi z ojca gniewu i matki boleści, dokona on aktu przemocy, i bądź-co-bądź, odłączy białe ręce grającéj od mniéj białych, niż one, klawiszy. Nie uczynił jednak tego.
Od najwcześniejszéj bowiem młodości nawykł był do uszanowania względem płci pięknéj, a grająca była piękną... piękną... Zatrzymał się przy fortepianie i patrzył na piękną grającą.
Ona nie patrzyła na niego; zdawało-by się, że nie spostrzegła wcale jego obecności, że nie wiedziała nawet o exystencyi jego na świecie. Całkiem a całkiem zajętą była łamiącém się pod jéj palcami sercem pana Gustawa.
— Kornelio! — zaczął doktor drżącym, niewiadomo, czy od żalu, czy od gniewu głosem — dlaczego tak niedobrą dla mnie jesteś, Kornelio?
Pod palcami Kornelii dźwięczała kwinta nadmierna, po niéj nastąpiło kilka kwart naturalnych, z tych utworzyła się nona, a z niéj wypłynął akord enharmoniczny, który zamienił się wkrótce w wielkie czwórbrzmienie skali minor i ostatecznie rozpłynął się na perełkowate pasaże, z których każda perełka, jak kropla wrzątku, wpadała do ucha doktora, a ztamtąd płynęła do piersi i uderzała w serce, wywołując w niém cały szereg najkrzykliwszych dyssonansów.
— Kornelio! — zawołał raz jeszcze doktor głosem człowieka, utopionego w dyssonansach.
Kornelia przestała grać, ale nie odjęła rąk od klawiszy.
— Co tam takiego? — zapytała takim tonem, jakby po raz piérwszy spostrzegła obecność męża, i jakby zadaniem tego pytania uwolnić się od niéj pragnęła.
— Prosiłem cię — mówił doktor wyraźnie, powstrzymując się od wybuchu — prosiłem cię i proszę, abyś na chwilę grać przestała. Jest-że to tak wielką ofiarą, abyś uczynić jéj dla mnie nie mogła?
Kornelia utkwiła w twarzy męża spojrzenie, które nie przypominało wcale raju i mieszkających w nim aniołów.
— Ciekawam bardzo — rzekła — dla czego rozkazujesz mi, abym grać przestała?
Wyraz rozkazujesz wymówiony był z naciskiem, który mocno zakrawał na ironią królowéj, szydzącéj z próżnych zachcianek zbuntowanego niewolnika.
— Nie rozkazuję, ale proszę — odpowiedział doktor. — W gabinecie moim znajduje się pewien chory, którego chcę dokładnie wyexaminować...
— Chory! — zawołała Kornelia i zaśmiała się tak głośnym i długim śmiechem, że aż piękna jéj głowa nieco w tył się odgięła — spodziewam się przecie, mój drogi, że nie zamierzasz przemienić domu naszego w szpital...
— Jeżeli obejrzysz się wkoło siebie — przerwał doktor — przekonasz się niezawodnie, że mieszkanie nasze nie ma najmniejszego podobieństwa ze szpitalem... powinnaś niemniéj wiedziéć o tém i pamiętać, ze jesteś żoną doktora...
Kornelia wpatrzyła się w tak mówiącego męża szeroko otwartemi oczyma. Wargi jéj drgały, ale tym razem już od śmiechu.
— Żoną doktora! — zawołała — ciekawam bardzo, co mnie może obchodzić to, że ty jesteś doktorem!
Doktor Władysław opuścił ręce. Ze wszystkich wyrazów, jakie znajdują się w mowie ludzkiéj, najboleśniejszemi może dla serca mężczyzny są te, które w téj chwili wymówiła Kornelia.
Biada mężowi, którego żona, z lekkomyślnym śmiechem wymówi: „i cóż mnie może obchodzić, kim ty jesteś!” Kim jesteś? czém się trudnisz? co miłujesz? jakie spełniasz powinności? w pytaniach tych spoczywa główna treść jego życia, lepsza połowa jego istoty, praca całéj młodości jego, wartość jego człowiecza, tajemnica jego siły moralnéj, z któréj pomocą idzie przez świat nie z próżnemi rękoma, z sercem pełném.
„I cóż mnie może obchodzić to, kim ty jesteś!”
Niech losy dobrze strzegą każdego uczciwego i rozumnego mężczyznę od usłyszenia wyrazów tych, z ust towarzyszki życia jego wychodzących. Są one bowiem wyrokiem, skazującym miłość dla niéj na śmierć, a życie z nią na wiekuisty dyssonans.
Doktor Władysław opuścił ręce. Po krótkiéj chwili milczenia, rzekł:
— O tém, co powiedziałaś, Kornelio, pomówimy późniéj. Mam nadzieję, że nie zastanowiłaś się dobrze nad słowami, które wyrzekłaś, i że nie myślisz tak, jak mówisz; inaczéj...
Nie dokończył, ale wyraz, który pokrył twarz jego, dopowiedział: „inaczéj doświadczył-bym boleści wielkiéj i tak długiéj, jak życie.”
— Tymczasem — mówił daléj po chwili milczenia — proszę cię, abyś wysłuchała méj prośby i nie grała póty, póki pacyent mój zostawać będzie w moim gabinecie.
Kornelia wzruszyła ramionami, i uśmiechnęła się.
— Mój drogi! — rzekła — przed ślubem naszym mówiłeś mi nie raz, ale sto razy, że pragniesz, aby żona twoja uprawiała starannie talenta, jakiemi ją niebo obdarzyło, że, w każdém dobraném małżeństwie, mąż reprezentuje stronę surową i rozumną, a żona piękną i artystyczną. Według tedy własnej téj twojéj zasady, słuszném jest, abym ja zajmowała się muzyką wtedy, gdy ty zajmujesz się swoją medycyną... Sam tego chciałeś...
To rzekłszy, puściła ręce po klawiszach, a serce pana Gustawa łamało się znowu pod jéj palcami z wrzaskiem i krzykiem, który zdawał się przepowiadać mu długie jeszcze życie.
Doktor Władysław stał przez chwilę w milczeniu, potém poniósł rękę do czoła i z cicha wymówił:
George Dandin!
Z imieniem tego arcytypu zawiedzionych małżonków na ustach, powolnym, i głęboką a niewesołą medytacją objawiającym krokiem, doktor opuścił salon.
Co uczynił z pacyentem swym? — niewiadomo. Powiódł go może do najodleglejszego od salonu i znajdującego się w nim fortepianu, zakątu swego mieszkania? Może w przedpokoju lub na wschodach, tam, kędy najmniéj dochodziły odgłosy muzyki, przysłuchywał się cichéj robocie niewidzialnéj Parki, która w piersi człowieczéj rwała i targała subtelną przędzę życia? Może odesłał go do innego lekarza, który nie miał szczęścia posiadać żonę, wygrywającą na fortepianie fantazye na temat złamanego serca? To pewna, że, po odejściu pacyenta, wyszedł z mieszkania, z nachmurzoném czołem, bladą twarzą, a na wszystkie spotykane kobiety, mianowicie młode i piękne, spoglądał w tak nieprzychylny sposób, jakby każda z nich, z ironicznym i lekkomyślnym śmiechem na ustach, powtarzała wyrazy: „I cóż mnie obchodzić może to, kim ty jesteś!”
O, młodzi czytelnicy! wy, którym nie zapłonęła jeszcze pochodnia powabnego, lecz zbyt często zdradliwego bożka Hymenu, wierzajcie, wierzajcie, że słowa te są straszne, i baczcie na to pilnie, aby przyszła towarzyszka życia waszego, nigdy ich do was nie wyrzekła. Inaczéj, miłość wasza skazaną będzie na śmierć, a życie wasze dyssonansem popłynie.
I płynęły dni za dniami, jak mówi pewna smętna piosenka, a czoło doktora Władysława nie rozmarszczało się wcale, i jeśli nawet rozmarszczyło się na chwilę, to wnet spływały na nie chmury, bardzo podobne do tych, jakie wisiały pod niebem, mglistą i dżdżystą niepogodą ciężarne. A niéma chmur przykrzejszych i dla ludzkich exystencyi niezdrowszych, jak te właśnie, które powoli, cicho, nieznacznie, z niewidzialnych mętów, szarych dymów i mglistych wyziewów złożone, kupią się w grubą, ciemną masę i wiszą nad światem, obejmując go chłodnym i wilgotnym całunem. Lepszą już jest tu czarna, groźna chmura, która śród dnia skwarnego, z błyskawicami w łonie i przy akompaniamencie dzikiéj muzyki wichrów, przelatuje nad ziemią, jak okręt z czarnemi żaglami, mknący po błękitnym oceanie. Chmura taka grzmi, huczy, błyska, wypuszcza na świat roje płomienistych wężów, które łamią dęby, trzciny rzucają w błoto, w głębiach puszcz zapalają świetne illuminacye, a uszom wszech istot żyjących taką wyprawiają kanonadę, iż, słuchając jéj, zda się, że niebo wypowiedziało wojnę ziemi,i otworzyło przeciwko niéj ogień z bateryi, pożyczonych od piekła. Burze takie strasznemi są zapewne, mianowicie dla dębów, które mogą się złamać, i dla trzcin, które, chwiane przez nie, czołami wpadają w błoto; niemniéj jednak jest w nich strona wspaniała, poetyczna, przywodząca na pamięć niebo, piekło i trąby Archaniołów, mające z pełnym koncertem wystąpić w dniu sądu ostatecznego; jest w niéj pewna groza przejmująca, majestat nakazujący i błoga pociecha, czerpana ze świadomości, że wszystkie te świetne i wielkie rzeczy nigdy nie trwają długo. I cóż z tego wszystkiego posiadają chmury, złożone z niewidzialnych wyziewów, szarych dymów i brudnych mętów ziemskich? Czy przypominają one niebo? czy dają poznać grozę piekieł? czy huczą nakazującym głosem artyleryi niebieskiéj? czy brzmią potężną orkiestrą wichrów? Gdzie tam! są to włóczęgi brudne, w podartych i zmoczonych łachmanach, które, kulejąc i wlokąc powoli bezwładne cielska, czołgają się pod niebem i, drżąc same od zimna, krople wilgoci strącają na nosy ludzkie, zadarte ku nim w daremném poszukiwaniu ukrytego za niemi słońca.
W życiu ludzkiém bywają także chmury takie i owakie; jedne przeraźliwe burze niosące z sobą; inne, które piorunów nie ciskają, sercem człowieka nie wstrząsają w podstawach jego tak, aby pękło od razu, rozsypało się w gruzy, ale kropla po kropli, minuta po minucie, zatruwają mu dni życia, na czole gromadzą zmarszczki, jedne kładnąc przy drugiéj, zagłębiając piérwsze w chwili tworzenia się ostatnich, i obchodzą się z sercem człowieka, jak wody z łożyskiem, w którém płyną nieznacznie, powoli, wytrwale, brużdżąc je, chropowacąc, składając na niém całe pokłady gorzkie i ostre...
Jeżeli piérwsze chmury, pełne niebezpieczeństw i grozy, zabójczemi być mogą, drugie posiadają naturę zjadliwą i rozkładającą. Nie pogrążają one człowieka w ciemność zupełną, ale kryją przed nim słońce i błękit nieba; nie zabijają go, ale czynią mu życie nieznośném.
Chmury, które zasępiły widnokrąg doktora Władysława, posiadały naturę ostatnich.
Ażeby lepiéj zrozumiéć rodzaj nieszczęścia, które dotknęło szanownego Eskulapa, pomimo wszystkich przymiotów serca i rozumu, jakie posiadał i jakich nikt ze znających go zaprzeczyć mu nie mógł, aby lepiéj zrozumiéć rodzaj nieszczęścia tego, i przekonać się, że nie było ono wcale urojoném, ale rzeczywistém i wielce dotkliwém; zastanówmy się przez chwilę, łaskawi czytelnicy, nad trzema prądami, na które rozdziela się ogólny potok życia człowieka, jeśli życie to ma być zupełném, takiém, jakiém pragnął-by je miéć każdy, kto w piersi posiada serce, nie kamień, w żyłach krew, nie wodę, w głowie mózg, nie zefiry, a wzrokiem sięga cokolwiek daléj, niż do końca własnego swojego nosa.
Owoż, trzema temi prądami, na które rozdziela się ogólny potok istnienia człowieczego, są trzy jego strony, z których jedna przedstawia uczucia i sprawy domowe, rodzinne, druga obowiązki i przyjemności towarzyskie, trzecia działalność publiczną, społeczną. Nic łatwiejszego, jak omylić się co do natury i znaczenia tych trzech działów życia, i pomieszać je z sobą, nie odróżniając jednego od drugiego. Bywają ludzie, którzy, ograniczając się piérwszym, wyobrażają sobie, że spełniają zadania i obowiązki trzeciego, co jest wielką omyłką, i tacy, co biorą drugi za pierwszy lub trzeci i, bawiąc się, sądzą, że kochają lub działają. Rzecz w tém, że trzy te działy, posiadając wiele właściwych sobie odrębności i spełniając każdy rolę, jaka mu się przynależy, związane są przecież ze sobą najściślejszą solidarnością.
Wszyscy tego doświadczają, wszyscy o tém wiedziéć powinni, a jednak, rzadko kto zdaje sobie z tego dokładną sprawę. Ztąd pochodzi to błędne wyobrażenie, wielce pomiędzy ludźmi rozpowszechnione, że jeden z działów tych wymaga wyłącznie serca i opiera się na stronie uczuciowéj, drugi potrzebuje tylko rozumu z zupełném wyłączeniem wszystkiego, co się nazywa uczuciem. Jest to błąd, który sprowadza na ziemię tyle nieszczęść i pociąga za sobą tyle innych błędów, ile bywa łez wylanych i exystencyi ludzkich niedokończonych. Piérwszą bowiem i główną wspólnością trzech działów życia jest to, że wszystkie one wymagają jednostajnego współudziału serca i rozumu. Myśl i uczucie, miłość i rozum, tak samo są potrzebne w poufnéj pogadance dwojga małżonków, toczącéj się przy świetle domowego ogniska, jak śród towarzyskiego zebrania, jeśli to ma pretensyą być czém inném, niż zebraniem papug i kumoszek, co na jedno wychodzi, jak w działalności publicznéj, ku dobru powszechnemu i własnemu przez człowieka pełnionéj, na trybunie naprzykład, lub przy katedrze, z paletrą, piórem, dłutem w ręku, igłą, nawet heblem, pługiem, z siekierą nawet do rąbania drzewa, lub miotłą do zamiatania ulic miejskich. Drugą, niezmiernie ważną, najważniejszą wspólnością tych trzech działów życia ludzkiego jest to, że jeden na drugi wpływa przemożnie, co więcéj, jeden z drugiego wypływa tak, że częstokroć, bez zupełnéj świadomości człowieka, piérwszy urodzi się z drugiego i trzeciego, lub trzeci powstanie z dwóch piérwszych. Ktoś bardzo mądry solidarność tę określił temi słowy: „Powiedzcie mi, jak ten człowiek bawi się, a ja wam powiem, co on czyni”.
Jest to jedno z najgłębszych orzeczeń, jakie kiedykolwiek wypowiedziały usta ludzkie. Ośmielamy się dodać do niego to jeszcze: „Powiedzcie nam, jak ten człowiek żyje w domu swoim, a powiemy wam, jak bawi się on i co czyni za domem”. Słabe zaledwie wyobrażenie posiadają ludzie o tém, jak potężny wpływ wywiera życie domowe na sposób, w jaki człowiek znajduje się względem postępków swych i działań towarzyskich i publicznych; jakim dla człowieka życie to zbawiennym być może wiatykiem, lub jaką zabójczą trucizną; ile stóp, dość silnych nawet, grzęźnie w niém tak, że daléj postąpić nie może, lub ile rąk buduje na niém wspaniałe gmachy czynów; ilu ludzi czerpie z niego wielkość, a ilu przez nie nigdy właściwéj sobie miary moralnéj dosięgnąć nie może. Nieszczęśliwe życie domowe mało poczyniło trupów, ale mnóztwo niedołęgów, niewiele umysłów doprowadziło do waryacyi, ale wiele ogłupiło, niewiele sprawiło śmierci fizycznych, ale zadało mnóztwo cierpień moralnych, gorszych niż śmierć. Temu wszystkiemu zaprzeczać mogą tacy tylko ludzie, którzy, zapatrzeni na planety, najbardziéj odległe od naszéj kuli ziemskiéj, w wysokiéj mądrości swojéj nie raczą lub nie umieją spostrzegać tego, co się dzieje naokoło ich szacownéj osoby, albo tacy, którzy, zdolni ujrzéć zaledwie koniec własnego swego nosa, wyobrażają sobie, że sięgają wzrokiem na najodleglejszą planetę, albo nakoniec tacy, którzy, posiadając sami kamień na miejscu, kędy powinno uderzać serce, nie wierzą w uciechy i zmartwienia, których doświadczać niezdolni, i całą ludzkość obejmują maluczką swoją miarką, w któréj zaledwie ślizki i zimny robak w skurczonéj pozycyi pomieścić się może.
My, którzy nie jesteśmy tak dumni, abyśmy mieli wlepiać wzrok nasz w Syryusza, z zapomnieniem o rzeczach ziemskich, ani tak pokorni, żebyśmy koniec nosa naszego uważali za ostateczny punkt, spostrzeżeniom naszym dostępny, ani tak zręczni w sztuce krawiectwa, iżbyśmy sądzili, że suknią naszę potrafimy zastosować do wszystkich ciał wszystkich naszych bliźnich; nie zaprzeczamy tych niezmiernych wpływów, jakie życie domowe (w mniemaniu wyżéj wspomnianych osób podrzędne), wywiera na cały ustrój moralny człowieka, na sposób, w jaki płyną dwa inne życiowe jego prądy.
Ponieważ więc wpływów tych nie zaprzeczamy, przez to samo już i utrapień doktora Władysława, które dla niego wypłynęły z domowego jego życia, w najmniejszą wątpliwość podawać nie możemy. Utrapienia te istotne były, a liczne, o, liczne! Właściwie wyrażając się, doktor Władysław, lubo żonatym już był człowiekiem, a w dodatku posiadał pod dachem swym teściową, któréj dawał czcigodne miano matki, słodyczy życia domowego doświadczał niesłychanie mało, można rzec nawet, iż po przeminięciu piérwszych poślubnych miesięcy, nie doświadczał ich wcale. Życie towarzyskie zato otworzyło się przed nim na oścież, i jak starożytne miasto Teby, zdawało się posiadać sto bram, które co chwila rozwierały się z wielkim gwarem i hukiem, i przepuszczały przez się roje gości, wpływających już daléj wszystkiemi drzwiami i we wszystkich momentach do spokojnego niedawno mieszkania doktora.
Od chwili, w któréj Kornelia otworzyła dom swój dla wszystkich, którzy do niego przybywać chcieli, zdawało się, że życie towarzyskie w mieście X., na podobieństwo wód wzburzonych, wystąpiło ze swego łożyska i, szemrząc, śpiewając, świergocąc, szumiąc całemi gromadami bałwanów, uderzało o ściany domowstwa doktora, z wielkiém dla niego niebezpieczeństwem przemienienia się w natychmiastową ruinę. Doktor Władysław miewał teraz gości z rana, w południe, wieczorem, przy śniadaniu, przy obiedzie, przy wieczerzy, znajdował ich w domu swym, gdy do niego po codziennych powracał trudach, i pozostawiał wtedy, gdy na nowe po mieście puszczał się wycieczki, i śród gwaru gości, z uczuciem tęskném, do melancholii wielce zbliżoném, słyszał częstokroć odzywające się na poblizkim dziedzińcu kilkakrotne pianie kogutów, tych, jak wiadomo, zwiastunów zbliżającego się poranku.
— Czy są goście?
— Są, panie.
— Czy są goście?
— Niéma nikogo, i pani niéma w domu.
Takiemi nieodmiennemi bywały rozmowy, wracającego z miasta doktora ze służącym, który otwierał mu drzwi przedpokoju.
— Zmizerniałeś coś, doktorze!
— Tak... trochę...
— Świetny dom prowadzisz, doktorze!
— Tak... trochę...
— Wybornie bawią się u ciebie, doktorze!
— Wybornie? może być... nic o tém nie wiem!
— Żona twoja, doktorze, zachwycającą jest kobietą!
— Zachwycającą? tak... bardzo zachwycającą.
Takiemi bywały rozmowy doktora ze znajomymi.
Niekiedy przybywało im parę pytań następujących:
— Kto jest ten przystojny blondyn, doktorze?
— To kuzyn mojéj żony, którego ona uważa za rodzonego brata.
— A! za rodzonego brata! Czy on z wami razem mieszka?
— Wcale nie; mieszkanie jego znajduje się przy ulicy X.
— A! przy ulicy X.! Dziwna rzecz, że nigdzie spotkać go nie można, tylko w waszym domu!
— Tak blizki krewny...
— O tak! tak! blizki krewny!
— A do tego jeszcze artysta...
— O, tak! tak! artysta! a żona twoja gra i śpiewa prześlicznie; cóż dziwnego, że ma upodobanie w towarzystwie artystów.
Doktor Władysław wolał-by o wiele, aby żona miała upodobanie w towarzystwie doktorów; na nieszczęście jednak, przekonywał się coraz mocniéj, iż życzenie to jego, niepodobném było do spełnienia.
— Zastanów się trochę nad tém, kochana Kornelko — mówił do żony w chwilach, gdy na pamięć przychodziła mu rola męża, nauczyciela i kierownika — chciéj tylko chwilę zastanowić się nad tém, kochana Kornelko, że te ciągłe wizyty, proszone obiady, tańcujące wieczory, gadające herbaty i t. d., pochłaniają mi zbyt wiele czasu i przeszkadzają nieraz w spełnianiu powinności, do mego zawodu przywiązanych.
— Mój Władziu! sam chciałeś przecie, aby żona twoja była wesołą.
— Ależ moja Kornelko!... zastanów się...
— Ależ mój Władziu! sam masz tyle zastanowienia, starczy go dla nas obojga...
— Kochana Kornelko! pragnął-bym, abyśmy choć jeden dzień przepędzić mogli we dwoje.
— We dwoje! ależ mój Władziu! czyliż jesteśmy amerykańskiemi kolibrami?
Na ostatnie to orzeczenie, doktor żadnéj nie znajdował odpowiedzi; aż nadto bowiem był pewny, że ani on, ani Kornelia nie byli podobnymi do tych czułych ptasząt, które jedno bez drugiego ani chwili żyć nie mogą, z niesłychanym tedy dyssonansem, brzmiącym w sercu, udawał się do swego gabinetu, gdzie siadał przed biurkiem, z głową opuszczoną na dłonie, i pogrążał się cały w rozmyślaniu nad reformami i ulepszeniami, jakie wprowadzić należało do instytucyi felczerów.
Pan Gustaw, od chwili przybycia swego do X., doświadczał bezprzestannego natchnienia; gorączka kompozycyi stała się moralnym jego stanem. Koncert, z którym wystąpił, zdobył mu uwielbienie całéj publiczności miasta X., i niepomiernie wpłynął na usposobienie względem niego Kornelii. Młoda kobieta, któréj całe uprzednie życie, za wyłączny cel miało tryumf, uniesiona była radością na widok tryumfu swego krewnego, któremu w sercu swojém wyznaczała miejsce, jakie-by się należało rodzonemu jéj bratu, gdyby go posiadała... kto wié? może nawet i obszerniejsze nieco...
Kiedy pewny siebie, wykwintnie ubrany, z dumą na czołe, a niezachwianą niczém śmiałością w oczach, pan Gustaw wstępował na estradę, Kornelia mimowoli podnosiła także głowę, a aksamitne jéj źrenice, utkwione w postać koncertanta, ćmiły się mgłą wzruszenia. Kiedy grał, mało zwracała uwagi na muzykę, i zdawała się niecierpliwie, z rodzajem pewnéj obawy nawet, oczekiwać końca wykonywanéj kompozycyi. Myśl jéj cała zajęta była pytaniem: jak publiczność przyjmie grę pana Gustawa? Ale publiczność pomniejszych miast bywa zazwyczaj bardzo do extazy skłonną. To ostatnie dzieje się skutkiem ciągłéj presyi, jakiéj doświadcza wrażliwość prowincyonalnéj ludności, bardzo rzadko znajdująca się w posiadaniu przedmiotu, na który wylać-by się mogła. Wiadomo powszechnie, że im rzadziéj ludzie bywają w możności bawienia się lub uwielbiania, tém zapalczywiéj potém bawią się i uwielbiają, skoro im los najmniejszą ku temu nasunie sposobność. Mieszkańcy miasta X. oddawna mieli serca przepełnione zachwytem, który nie znajdował dla siebie ujścia, a ręce ich świerzbiały potrzebą dawania oklasków, których nie było komu dawać. Gdy więc pan Gustaw odegrał kompozycyą, rozpoczynającą szereg innych, mających składać koncert, pod stopy jego wylało się z serc słuchaczy, długo w nich zamknięte, morze admiracyi, a kilkaset rąk, z prawdziwą dla siebie ulgą, napełniło salę kilkakrotnie powtórzonym grzmotem oklasków.
Młody skrzypek kłaniał się, uśmiechał i odrzucał z czoła złote swoje kędziory, a Kornelia, zapłoniona i rozkosznie wzruszona, słała mu najpiękniejsze swoje spojrzenia. Im dłużéj pan Gustaw grał, tém silniejszém wrzeniem burzyło się w sercach słuchaczy, długo w przymusowéj ciszy pozostające, morze admiracyi, a po każdym odegranym ustępie, wybuchało zdwojoną wrzawą. Wrzawa ta, w połączeniu z rzęsistém światłem, zalewającém estradę, zdawała się wzbijać młodego koncertanta nad ziemię coraz wyżéj, wyżéj, aż przy końcu koncertu, pochwycony przez nią, zalany, uniesiony, pan Gustaw, z rumieńcami na policzkach, z czołem wysoko podniesioném, trzymając skrzypce w jednéj ręce a w drugiéj smyczek nieco wyżéj głowy, przedstawiał oczom publiczności świetną i wybornie urządzoną apoteozę.
Kornelia nie dochodziła pierwotnéj przyczyny, która wywołała w publiczności tak potężny i niesłychany zapał; nie myślała wcale o tém, czy w zapale tym mieściła się choć kropla zdrowego sądu o sztuce, i czy artysta w istocie do słuchaczy swych przemówił głosem serca, lub téż podbił ich tylko wielką zwinnością swoich palców, i posłużył za oczekiwany oddawna przedmiot, mający ulżyć sercom, przepełnionym bezczynną admiracyą i dłoniom, spragnionym dawania oklasków.
Ona widziała tylko tryumf, apoteozę, i pan Gustaw wydał się jéj wielkim, potężnym, zachwycająco pięknym i wzniosłym w swojéj chwale. A jakże maluczkim i prozaicznym wyglądał teraz w jéj oczach doktor Władysław, który, przez cały czas koncertu, cichutko siedząc obok niéj na swojém krześle, nie otrzymywał żadnych oklasków, nie zwracał niczyjéj uwagi, nie przedstawiał żadnéj apoteozy.
Kornelia z trudnością oderwała oczy od młodego artysty i przeniosła je na pełną godności, lecz skromną i prostą, postać małżonka. Popatrzyła na niego i westchnęła; westchnęła i śnieżnemi swemi ząbkami przygryzła z lekka dolną wargę; potém powstała i, nie patrząc już wcale na męża, nie zwracając na niego nawet najmniejszéj uwagi, zabrała się do wyjścia.
— Może chcesz, abym ci podał ramię? — zapytał postępujący obok niéj mąż.
— Dziękuję; mogę iść sama - była odpowiedź, suchym wymówiona tonem.
W przedpokoju otoczył ją rój mężczyzn. Były to wszystko planety, należące do jéj systematu, i w mniejszéj lub większéj od słońca swego trzymane odległości. Ale Kornelia nie raczyła w téj chwili trudzić się sprawami swych poddanych; bardzo powoli wkładała futro, oglądała się, i widocznie była czémś zaniepokojoną. To roztargnienie słońca mocno zatrwożyło cały systemat. Planety oglądały się także, i wzrokiem zadawały sobie wzajem pytanie: czém-by był ów przedmiot, który z ich szkodą pochłania myśli i wzbudza niepokój królowéj? Przedmiot ten ukazał się wkrótce w postaci pana Gustawa, który, po przepłynięciu morza admiracyi, zstąpił z apoteozy i, przemieniając się w zwyczajnego śmiertelnika, opuszczał salę wraz z publicznością. Kornelia dojrzała go piérwsza i on ją dojrzał pośród tłumu; oczy ich zdwojonym blaskiem zagorzały, na ustach zakwitły uśmiechy, mówiące więcéj, niż najdłuższy szereg wyrazów. Na widok ten, planety zadrżały i porozumiały się spójrzeniami. W panu Gustawie oddawna przeczuwały one Jowisza, w téj chwili poczuły się już napewno Neptunami, skazanemi na przebywanie w strefach lodowatych, lub Marsami, dręczonymi wiecznym skwarem, pozbawionym najlżejszego zefiru nadziei. Ale słońce i Jowisz nie dbały bynajmniéj o troski pomniejszych planet, i zbliżyły się do siebie, jak dwie gwiazdy, równe sobie i pokrewnym świecące blaskiem. Jowisz podał ramię słońcu, które ono przyjęło z bardzo wdzięcznym uśmiechem, i oboje postąpili ku wschodom, napełnionym tłumnie zstępującą publicznością.
Planetom nie dostało się od słońca nic, ale co się nazywa nic: ani jednego spójrzenia, ani jednego słowa, ani jednego choćby przelotnego skinienia głową. Zwyczajną właściwością podobnych planet jest nadzwyczajna mściwość i złośliwość. Omylone w swych nadziejach, czują one konieczną potrzebę ukąszenia, lub przynajmniéj uszczypnięcia przedmiotu swych przedchwilowych admiracyi.
Tym sposobem mszczą się one za swe nieprzyjęte hołdy, i gojący balsam przykładają do ran, zadanych ich miłości własnéj.
Obyczajowi takiemu wierne, planety Kornelii zamieniły pomiędzy sobą spójrzenia i uśmiechy, a potem zebrały je wszystkie w jednę gromadę i cisnęły na głowę niewinnego doktora Władysława. On postępował z wolna za idącemi w parze Jowiszem i słońcem, nie spostrzegając wcale, że był przedmiotem dwuznacznych spójrzeń i złośliwych uśmiechów całego planetarnego świata. I nic dziwnego, że nie spostrzegł on tych uśmiechów i spojrzeń, bo po raz to piérwszy dotykały go one. Dotąd otaczał go szacunek powszechny, imię zaś jego wymawiane było z poważaniem i przychylnością, a nie ironicznie i zjadliwie, jak w téj chwili pomiędzy szepcącemi z cicha planetami. Jedna z tych ostatnich, najmłodsza zapewne, a zatém najmniéj umiejąca panować nad uczuciami swego serca i dźwiękiem swego głosu, wymówiła to imię wyraźniéj i głośniéj, niż-by sama zapewne chciała. Doktor Władysław obejrzał się i spostrzegł otaczające go fizyognomie zawiedzionych i rozgniewanych planet, i pojął niemą mowę tych fizyognomii. Krew uderzyła mu do twarzy, czoło zmarszczyło się groźnie, a oczy tak błysnęły, że planety rozstąpiły się i zaprzestały szeptów i spójrzeń. Ale to spójrzenie, jakiém doktor Władysław okrył w téj chwili postępującą przed nim, wdzięczną postać swéj żony, wcale nie było podobném do tego, z jakiém patrzył na nią w błogosławionych onych chwilach, w których mniemał, iż posiadał raj na ziemi... Ach! czegoż-by nie dał za to, gdyby żona jego mogła być mniéj świetną i uwielbianą, gdyby, zamiast słońcem, była ona kobietą, nieposiadającą żadnego systematu planetarnego, a szczególniéj tego planety Jowisza, który teraz podawał jéj ramię, i z tak zuchwałém spojrzeniem przemawiał do niéj, z jakiém przemawiać może człowiek, tylko co wyłoniony z morza admiracyi swych bliźnich!
Myśli te doktor Władysław, w łagodnych, lecz poważnych słowach, wyraził żonie zaraz po powrocie z koncertu. Ona popatrzyła na niego przez chwilę z dziwnym wyrazem, i rzekła:
— Mój Władziu! jeśli mnie ludzie admirują, jeśli mi hołdy składają, moja-ż to wina? Widziałeś przecie dobrze, że i dawniéj tak było.
— Tak — przerwał doktor — ale dawniéj było co innego; teraz jesteś kobietą zamężną i nie powinnaś pozwalać nikomu na zbyt jaskrawe składanie hołdów. Naruszyć to może twoję dobrą sławę, a mnie postawić w nader przykréj i niestosownéj dla mnie pozycyi.
Kornelia zrozumiała, o kim myślał mąż jéj, gdy to mówił. Oczy jéj, dotąd obojętne i roztargnione, zapłonęły nagłym ogniem. Powstała i, rozkładając nuty na pulpicie, rzekła:
— Mój kochany! przed ślubem naszym mówiłeś mi nie raz, ale sto razy, że chciał-byś, aby żona twoja świetnie prezentowała się w towarzystwach i ściągała na siebie powszechną uwagę i admiracyą. Jeśli twój gust odmienił się, nie moja w tém wina; ja jestem taką, jakąś mnie poznał, jaką byłam zawsze i jaką abym była, sam wprzódy chciałeś...
To rzekłszy, usiadła i puściła ręce po klawiszach, a doktor Władysław, wiedząc z doświadczenia, że od dalszych uwag jego zasłoni się muzyką, jak nieprzenikliwym pancerzem, machnął ręką i odszedł, mówiąc do siebie:
George Dandin!
Kornelia, grając ciągle, przeprowadziła go wzrokiem aż do drzwi, ale potém nie wybuchnęła głośnym śmiechem, jak bywało zwykle, gdy muzyką pozbyła się gdérania matki lub przedstawień męża, ale skrzyżowała ręce na piersi i nieruchomemi oczyma wpatrzyła się w przestrzeń. Przed nią, zawieszony w powietrzu, stał wciąż pan Gustaw, w apoteozie. Dotąd widziała w nim tylko pełnego dla niéj powabu człowieka, teraz dorósł on w jéj wyobraźni do rozmiarów półbożka. Zakochana w świetnościach i połyskach, z zachwytem topiła oczy w obrazie tryumfującego artysty. O ile tryumf ten był zasłużonym, o ile pan Gustaw był artystą, nie myślała o tém; widziała tylko jego tryumf i dumna była tém, że tryumfator składał jéj hołdy.
Czuła to, co czuć musiała Kleopatra wtedy, gdy Pompejusz padał do stóp jéj, tylko że chluba téj ostatniéj była uzasadnioną. Ale Kornelia mało troszczyła się o wszelkiego rodzaju zasady, a jeżeli dotąd poczuwała pewną trwogę, ilekroć miała popełnić coś złego, działo się to za sprawą dobrych instynktów, które wzięła od natury, i które mogły były przemienić się w zasady, ale się nie przemieniły. Dziś instynkta te nawet umilkły, wobec apoteozy pana Gustawa, a w młodéj kobiecie odbywał się kryzys duchowy, na którego widok, doktor Władysław był-by przejęty zgrozą i rozpaczą, a pan Gustaw uniesiony radością i nowym tryumfem.
Nazajutrz Kornelia wstała ze snu blada i z wyrazem nerwowéj niespokojności na twarzy. Dwa razy dłużéj, niż zwykle, siedziała przed źwierciadłem, co przedstawiało sumę czasu znakomitą, i parę razy otworzyła usta, jakby chciała o coś zapytać służącéj, ale nic nie wyrzekła, jakby jéj wargi nie mogły wymówić imienia, które wciąż przebywało w myśli. Chciała się dowiedziéć, czy pan Gustaw znajdował się już w salonie, najczęściéj bowiem zastawała go tam zajętego nastrajaniem skrzypców, albo przeglądaniem dzienników, gdy, po skończonéj toalecie, wychodziła ze swéj sypialni. Tego dnia jednak, lubo pora była już dość spóźniona, pan Gustaw był jeszcze nieobecnym. Kornelia, wszedłszy do salonu i nie znalazłszy tam nikogo, zsunęła brwi, pobladła silniéj, i z książką w ręku rzuciła się na otomankę. Twarz jéj i ruchy wyrażały niecierpliwość i niepokój, a oczy co chwila zwracały się na drzwi od przedpokoju.
Pan Gustaw nie przybywał; nie wiadomo, czy z powodu przeszkód jakichś, które nie pozwalały mu pośpieszyć do Kornelii, czy przez dyplomatyczne wyrachowanie, doradzające mu zwłokę. Prawdopodobnie mniemał, że im dłużéj oczekiwanym będzie, tém uprzejmiéj zostanie przyjętym, i im późniéj ukaże się Kornelii, po odniesionym wczoraj tryumfie, tém większéj wagi tryumf ten nabierze w jéj oczach.
Jeśli takiém było wyrachowanie pana Gustawa, dowodziło to głębokiéj znajomości, jaką posiadał co do charakteru Kornelii. To bowiem, co-by obraziło i zraniło inną kobietę, w niéj powiększało tylko niecierpliwość, z jaką wyglądała wczorajszego tryumfatora. Niecierpliwości téj nie był świadkiem doktor Władysław, ponieważ od rana wyszedł na miasto, zapowiedziawszy, że nie wróci, aż przed wieczorem; nie spostrzegła jéj nawet pani prezesowa, która dnia tego, wstawszy w szczególniéj złym humorze, sprowadzonym oporem zięcia, co do sprawienia nowego i kosztownego umeblowania domu, zamknęła się w swoim pokoju i oświadczyła córce, że cały dzień przepędzić zamierza w zupełnéj samotności.
Kornelia tedy była samą, samą aż do późnéj poobiednéj godziny, w któréj-to godzinie zjawił się nakoniec pan Gustaw, z promieniejącą twarzą i pudłem, zawierającém drogocenne skrzypce w objęciu. Kornelia spotkała go z rumieńcem na twarzy i łzą, migocącą na długiéj rzęsie. Ręka jéj drżała nieco, gdy podawała ją do uścisku młodemu i pięknemu gościowi.
Siedzieli obok siebie i rozmawiali półgłosem. Rozmawiali z razu o rzeczach obojętnych, powszednich; ale spojrzenia, jakie zamieniali pomiędzy sobą, nie były ani obojętne, ani powszednie. Powoli głosy ich zniżały się; na miejscu codziennych rzeczy, będących dotąd przedmiotem ich rozmowy, występowały przypomnienia czasów minionych, czasów, o których mówiąc, pan Gustaw stawał się promiennym i zrozpaczonym zarazem, a Kornelia usuwała się z lekka od swego towarzysza i białą dłonią przysłaniała sobie oczy.
Usuwała się i przysłaniała sobie oczy, ale nie rozkazywała już młodemu artyście, aby odszedł. Chwilami tylko, niepewnym głosem przerywała mu mowę i powtarzała: — Mówmy o czém inném! — Ale pan Gustaw ani myślał mówić o czém inném. Słowa jego stawały się coraz gorętszemi, wymowa płynniejszą i ognistszą, a zarazem głos coraz zniżał się, a spójrzenia coraz śmieléj i dłużéj tonęły w twarzy młodéj kobiety. Nagle umilkł, pochwycił opierającą się mu jeszcze dłoń Kornelii, i nieprzeliczonemi okrywał ją pocałunkami. W téj saméj chwili w przyległym pokoju ozwały się kroki pani prezesowéj, i szanowna ta dama niebawem stanęła we drzwiach. Rozmawiająca para nie zaraz dostrzegła jéj obecność, i pani prezesowa miała czas dosłyszéć, z cicha zamienione, następujące wyrazy:
— Gustawie! Gustawie! co czynisz, na Boga? dokąd mnie prowadzisz? Jam już do żadnéj myśli nie zdolna! Zlituj się... wszak przysięgłam...
— Luba! najdroższa! aniele! bogini! Uspokój się! prowadzę cię do szczęścia! Ty mnie kochasz... kochałaś zawsze... zapomnij o wszystkiém...
Tu pani prezesowa chrząknęła. Skromny ten i podrzędny akt człowieczego organizmu nigdy może w niczyich uszach nie rozległ się z tak przerażającą grozą, jak teraz w uszach pana Gustawa.
Zerwał się on z kozetki, na któréj siedział, i jak człowiek, który nagle się zbudził, patrzył przed siebie osłupiałym wzrokiem. Ale Kornelia nie zerwała się z miejsca i nie okazała najmniejszéj oznaki przestrachu lub pomieszania. Zasunęła się głębiéj tylko w kąt sofki i, najspokojniéj skrzyżowawszy ręce na piersi, zwróciła głowę w stronę drzwi, w których, w nieruchoméj postawie, stała jéj matka.
— Kochana mama opuściła swój pokój — wyrzekła dźwięcznym i czystym głosem. — Bardzo cieszę się z tego; dowód to, że migrena minęła...
Pomimo zmroku, jaki zaczynał ogarniać salon, widać było, jak po twarzy pani prezesowéj przebiegały nerwowe drgania, jak ruchliwe jéj oczki ruszały się ze zdwojoną szybkością i błyszczały zdwojonym połyskiem.
— Tak — ozwała się po chwili ostrym i suchym tonem — tak, luba Kornelko; opuściłam mój pokój, ponieważ dowiedziałam się, że masz gościa... Pomyślałam sobie, że po wczorajszym wieczorze musisz być sfatygowaną, i przyszłam ci z pomocą...
— Dziękuję mamie za troskliwość — odparła Kornelia — ale zarazem upewniam, że bynajmniéj nie jestem sfatygowaną, czego dowodem, że będę przyjmowała dziś w wieczór nietylko jednego gościa, ale ze trzydziestu...
— Tém bardziéj powinnaś o szaréj godzinie odpocząć sobie nieco, lube, kochane dziecię — wymówiła pani prezesowa, umieszczając się na fotelu. — Radziła-bym ci, abyś położyła się na chwilę i zasnęła trochę... to dodaje trzeźwości myślom, polepsza humor i odświeża cerę... Co zaś do pana...
Tu zacna dama zwróciła się do gościa.
— Dała-bym panu tę samę radę. Wczorajsze wystąpienie musiało pana sfatygować; jeżeli nie spoczniesz, nie będziesz mógł uświetnić dziś wieczoru Kornelki grą swoją...
Pan Gustaw, ze wzrokiem utkwionym w Kornelią, sięgnął ręką po kapelusz. Ona rzuciła mu spójrzenie, które mówiło: „odejdź!” Wymówiwszy kilka powszednich frazesów, pan Gustaw pożegnał damy i odszedł.
— Przyjdź pan najdaléj za godzinę! — zawołała za nim Kornelia w chwili, gdy drzwi otwierał.
— Nie omieszkam! — z ukłonem wymówił gość, i zniknął.
Matka i córka zostały same.
Parę minut milczały obie. Kornelia siedziała ze skrzyżowanemi na piersi rękoma i plecami spokojnie opartemi o poręcz sofki; pani prezesowa niecierpliwie szamotała się na swym fotelu, a szczęki jéj poruszały się z wyjątkową i nadzwyczajne wzburzenie znamionującą szybkością.
Kornelia piérwsza przerwała milczenie.
— Czy mogę wiedziéć — rzekła — z jakiego powodu mama tak niegrzecznie wyprawiła ztąd pana Gustawa?
— Z jakiego powodu? z jakiego powodu? — zawołała pani prezesowa, która zdawała się oczekiwać tylko zaczepki ze strony córki, aby wybuchnąć. — I ty mnie pytasz o powód! Czy nie zdaje ci się, że za daleko zaszłaś z tym chłystkiem...
— Kochana mamo! — przerwała Kornelia, nie zmieniając postawy, ni głosu — najgrzeczniéj i najpokorniéj proszę i waruję sobie, abyś w przytomności mojéj nie nazywała tak pana Gustawa.
— A więc z tym jaśnie wielmożnym panem! — fuknęła matka.
— On nie jest jaśnie wielmożnym panem — ponowiła protestacyą córka, i ciszéj dodała: — gdyby-ż nim był...
— Jakże więc rozkażesz, abym go nazywała, luba, kochana córeczko?
— Tak, jak on się istotnie nazywa, to jest poprostu, Gustawem — odparła córka.
Zimna krew Kornelii i stanowczy ton, jakim mówiła, wzmagał wzburzenie pani prezesowéj.
— Pytam cię — zawołała — czy nie sądzisz, żeś za daleko z nim zaszła?
— Nie sądzę — krótko odpowiedziała Kornelia.
— Nie sądzisz tak! — krzyknęła pani prezesowa — czy nie można wiedziéć, dlaczego tak nie sądzisz?
— Dlatego — mówiła córka — żeś sama, kochana mamo, dała mi najwyraźniejsze i wielokrotnie powtarzane pozwolenie marzyć i wspominać o panu Gustawie, ile mi się podoba, byle-bym tylko nie myślała o zostaniu jego żoną, a wyszła za człowieka majętnego, lub z pozycyą.
Pani prezesowa wlepiła w córką wzrok niemal przerażony. Szczęki jéj poruszały się żywiéj, niż kiedykolwiek.
— Marzyć! wspominać! — wymówiła po chwili mniéj już gwałtownym tonem. — I któż ci mówi o marzeniach i wspomnieniach? Baw się niemi, ile ci się podoba, ale nie posuwaj się do uczynku...
Miała coś więcéj powiedziéć, ale umilkła, bo rzuciwszy spójrzenie na córkę, dojrzała na twarzy jéj wyraz taki, jakiego nigdy nie widziała. Po chwili milczenia, śród którego słychać było ciężki jéj oddech, Kornelia z wolna i zmienionym głosem mówić zaczęła:
— Czy widziałaś kiedy, mamo, granicę, oddzielającą marzenia od uczynku? czy ktokolwiek ją widział? Mnie się zdaje, że téj granicy nikt nie widział, że jéj niéma. Marzenie, mamo, jest to droga, po spadzistości idąca, ślizka. Człowiek zstępuje po niéj z góry i schodzi na dół, a na dole znajduje uczynek...
Przestała mówić, a pani prezesowa patrzyła na nią osłupiałemi oczyma i otwartemi od zdziwienia usty. Po chwili wymówiła, jakby z trudnością:
— Uważam, że napada cię w téj chwili jeden z raptusów, którym podlegasz i których pod wpływem mówisz bez sensu. Ja tam nie rozumiem twoich andronów o górach i dołach, a przypomnę ci tylko religią, przysięgę, którą wykonałaś...
Kornelia milczała. Ręka jéj tylko, zwieszona pomiędzy fałdami sukni, zadrżała trochę przy słowach matki; pani prezesowa mówiła daléj:
— Przypomnę ci moralność, która nakazuje, aby żony były wierne mężom swoim...
Kornelia milczała jeszcze i tylko dziwny, nieokreślony uśmiech przesunął się po jéj ustach. Pani prezesowa kończyła swą przemowę:
— Przypomnę ci, abyś miała wzgląd na twoję sławę, pozycyą towarzyską, na to, co świat powié o tobie.
Głos pani prezesowéj, gdy mówiła to wszystko, nie miał już w sobie ani cienia uprzedniéj gwałtowności. Był on przeciwnie stłumionym nieco i, rzecz dziwna, napomnienia swe matka ta dawała córce z rodzajem nieśmiałości i wahania się, tonem, który-by właściwszym był usprawiedliwianiu się, niż upominaniu.
— Przypomnę ci nakoniec — zaczęła jeszcze, ale tym razem przerwała jéj Kornelia.
— Mamo — wymówiła z dziwném nagięciem głosu — a ja pragnę cię zapytać, dlaczegoś o tém wszystkiém nie przypomniała mi dawniéj... dawniéj?...
Pani prezesowa zadrżała i głowa jéj opadła na piersi. W całéj osobie jéj odmalowały się przygnębienie, przestrach. Być może, iż w piersi złéj matki, gorzkiém pytaniem córki obudzone, serce, zakołatało żywszém tętnem; być może jeszcze, iż ta, do gruntu zmateryalizowana, głęboko samolubna natura, nie pojmując duchowego zepsucia i lekceważąc je, zadrżała przed faktem grubym, materyalnym i usłyszała głos sumienia, przemawiającego do niéj głosem jéj dziecka.
Bądź co bądź, pomiędzy dwiema kobietami trwało dość długo milczenie. W końcu pani prezesowa podniosła głowę, wytężyła wzrok, aby śród zmroku przyjrzéć się twarzy córki, i tym samym niepewnym głosem wymówiła:
— Spodziewam się, że przynajmniéj nie myślisz o porzuceniu męża...
Kornelia z wolna podniosła się i stanęła przed matką.
— I jakże mam o tém myśléć? — wyrzekła stłumionym głosem — jakże mam o tém myśléć, skoro jestem ubogą, a Gustaw nie posiada także majątku? Czy sądzisz, mamo, że gdybym była bogatą, jeden dzień dłużéj przebyła-bym z Władysławem? Nie, z pewnością nie. Ale jestem ubogą i Gustaw także... muszę więc pozostać tu... muszę...
To rzekłszy, zbliżyła się ku oknu i, oparłszy czoło o chłodną szybę, wpatrzyła się w pokrytą wieczornym cieniem ulicę.
Patrz, młoda kobieto, po-przez chłodną szybę na wieczornym cieniem pokrytą ulicę, patrz i zobacz! Oto tam przeciwległym chodnikiem, śród mgły i zmroku, przesuwa się postać kobieca, ciemna, niewyraźna. Pełznie raczéj pod murami domowstw, niźli idzie, i staje często przy słupach, zapalonych latarni ulicznych, aby przechodniom ukazać twarz, okrytą sztucznym rumieńcem i oczy, z których zniknęło światło kobiecego wstydu. Czy wiész, kim jest ta kobieta i jaką rolę odgrywa w ludzkości? Wiész o tém i odwracasz oczy ze wstydem, z pogardą, sądząc, że sam widok jéj pokala cię i zhańbi. Otóż daremnie tak czynisz. Wolno ci patrzéć na nią śmiało, długo i ciekawie, boś taką samą, jak ona.
Rumienisz się od gniewu, dumna twarz twoja tryska oburzeniem. Daremnie! tyś gorsza od niéj! — Tamta urodziła się nizko, oczy miała zamknięte na wiele świateł, które ty widziałaś, lub widziéć mogłaś; tamta na srogą hańbę swą zarzucić może płaszcz okropnéj nędzy, tamta, nakoniec i nadewszystko, nie oszukuje nikogo.
A ty to samo czynisz, co ona, tylko na hańbę swą zarzucasz atłas i oszukujesz świat cały, począwszy od człowieka, któremu się sprzedajesz. Całą między wami różnicę stanowi to, że tamta sprzedaje się za monetę miedzianą, a ty za złotą! Wierzaj, że to wszystko jedno i, że choć nigdy a nigdy nikt ci nie powié tego, w gruncie jednak ta kobieta z chodnika niczém jest inném, jak uboższą i nieszczęśliwszą koleżanką twoją!
Kornelia stała wciąż przy oknie, z czołem opartém o szybę i wzrokiem wlepionym w mrok uliczny; a pani prezesowa, widząc zamyślenie córki, poszamotała się jeszcze chwilę w fotelu i odeszła w głąb’ mieszkania. Idąc, twarz miała zasępioną i krok nierówny.
— Co to z tego będzie? — szeptała do siebie — co to z tego wyniknie? Ona gotowa zaawanturować się, zniesławić, ciężki grzech popełnić, i to dla kogo?...
Z największą pogardą wzruszyła ramionami i dodała:
— Co ona tam mogła upatrzyć w tym chłystku, skrzypicielu? Gdybyż to przynajmniéj był ktoś porządny, z majątkiem, imieniem, pozycyą! Prędzéj-bym już była przypuszczała, że hrabia R... No, brzydki on, co prawda, i ograniczony, ale zawsze to jednak hrabia... A ten, Boże odpuść! co ona mogła w nim upatrzyć?...
Z témi słowami szanowna dama weszła do swego pokoju i, usiadłszy w zmroku na kanapie, puściła wodze szczękom swym, które nadzwyczajnie szybkiém ruszaniem się dowodziły bardzo złego humoru, w jaki popadła.
Doktor Władysław cały ten dzień przepędził na mieście. Był to dla niego dzień wyjątkowéj pracy i przywiązanych do niéj trudów, zmartwień i wzruszeń. Mnóztwo smutnych, rozdzierających serce obrazów przesunęło się przed nim w ciągu kilkunastu godzin; śród nich napatrzył się on na łzy i biedę, nasłuchał się jęków i narzekań, parę razy śmierć mignęła mu przed oczyma, a on nie mógł uczynić nic, aby z twarzy bliźniego zedrzéć jéj bladą oponę; parę razy z radością widział, jak wskutek starań jego opona ta znikała i rozwiewała się, a w miejscu, kędy była, występowało słabe światło odradzającego się życia. Przenikał w najgłębsze i najciaśniejsze zakąty miasta i wchodził do domowstw tak nizkich i ciemnych, że wyglądały na jaskinie, wykopane w ziemi, tak kruchych, źe zdawało się, iż nie dotrwają téj burzy zimowéj, która przez dzień cały wrzała na dworze. Tam znajdował nędzę straszną, nagą, niby zaraźliwemi wrzodami porośniętą nałogami, które z niéj powstały; tam także widział niejedne oczy, zaszłe na widok jego serdeczną łzą wdzięczności, i czuł, jak niejedne usta opierały się na jego dobroczynnéj ręce z niemą wymową, która głośno przemawiała mu do serca. W wędrówce téj więcéj, niż kiedykolwiek, przejmowało go nawskróś poczucie posłannictwa, jakie pełnił na świecie. Czuł się kapłanem nauki, która, ratując ciało od zaguby, częstokroć także zbawia ducha od upadku; przykładał rękę do piersi i twarz jego piękném jaśniała światłem, bo sumienie mówiło mu, że uczynki jego dobremi są; że pracując, pocieszając, lecząc ciało i duszę swych bliźnich, zostaje on wiernym swoim zasadom, które to wszystko spełniać mu nakazywały.
Z tém wszystkiém jednak, czuł się wciąż trochę smutnym i smutku tego nie zdołały zatrzéć ani dziękczynienia, jakiemi go okrywali biedni, ani uprzejmość i poważanie, z jakiém spotykali go możni, ani pochwalny głos sumienia, przemawiający do niego w domowstwach piérwszych, ani materyalne pożytki, jakie wynosił z bogatych mieszkań drugich. Pomimo twardych i surowych stron swego zawodu, nie zdołał on nigdy pozbyć się całkiem wrodzonéj sobie wrażliwości. Będąc doktorem, nie przestał być człowiekiem i należał do liczby tych, u których realizm nie zaciera cech ogólnie ludzkich, a nauka nie wysusza serca, ale, przeciwnie, rozszerza je i wzmaga moc jego uderzeń. To téż, ile razy doktor Władysław przez dłuższy przeciąg czasu oddawał się powinnościom swoim, zawsze poczuwał przy końcu smutek nieokreślony, powstały z łona cierpień ludzkich, na które się napatrzył, i tych mnóztwa myśli, które na widok tych cierpień przebiegły mu przez głowę.
Tak więc i teraz, z długich i utrudzających wycieczek wracał on do domu smutny trochę, zmęczony bardzo. Ostatnie odwiedziny jego odbyły się na ulicy, odległéj od téj, przy któréj położone było jego mieszkanie, i spory kawał drogi przebyć mu przychodziło, aby się do niego dostać. Jak na złość, na drodze jego nie znalazł się żaden powóz publiczny, pieszo ją zatém przebywać musiał. Po ulicach wściekle szalała zamiéć zimowa, mróz był tęgi, a obok tego wiatr gwałtowny dął z hukiem i świstem, i w twarze rzadkich przechodniów miotał ostrą kurzawą zmrożonego śniegu. Doktor postępował szparkim krokiem, przebijał się przez fale wichru i zamieci, czując, jak zimno, pomimo ciepłego futra, jakiém się otulał, przenikało go aż do kości. Był przytém głodny. Szedł tedy szparkim krokiem, bo bardzo mu pilno było do domu. Nie pamiętał wcale w téj chwili o częstych nieprzyjemnościach, jakie go tam spotykały; całodzienne trudy i kłopoty zatarły je w jego pamięci; myślał tylko o tém, że w domu znajdzie ciepły pokój, posiłek, ciszę i odpoczynek. W takiéj postaci przedstawia się zwykle dom własny każdemu pracownikowi, wracającemu do niego po ciężkiéj pracy.
Nareszcie, śród mgły śniegowéj, oczom doktora Władysława ukazała się upragniona kamienica. Przyśpieszył kroku, wbiegł w bramę i wstąpił na wschody. Zaledwie jednak przebył kilka stopni, stanął nagle i twarz jego, pogodna przed chwilą, lubo nosząca ślady fizycznego zmęczenia, zasępiła się. Do uszu jego doszedł odgłos, podobny do brzęczenia roju pszczół, zamkniętego w ulu. Odgłos ten wychodził z jego mieszkania, a składały się na niego głosy wielu rozmawiających osób, w połączeniu z nadzwyczajnie huczną i brzmiącą muzyką.
— Goście! — wymówił doktor Władysław.
Po sposobie, w jaki wyraz ten wyszedł z ust jego, łatwo można było domyślić się, że nic a nic nie wiedział o tém, iż dnia tego Kornelia wydawała u siebie wieczór muzykalno-wokalny.
Daleko już powolniéj, niż wprzódy, i z rodzajem przykrego namysłu wstępował daléj. Im wyżéj podnosił się, tém więcéj głuchy szum, zasłyszany z oddali, nabierał wyrazistości; można było śród niego rozróżnić głosy męzkie i kobiece, śmiechy, żarty, półgłosem prowadzone rozmowy i nad tém wszystkiém panujące dźwięki kilku zjednoczonych instrumentów, razem i ze zgodą, wielce podobną do kłótni, wygrywających jakiegoś marsza podzwrotnikowego.
Przedpokój gorzał od świateł. Znajdowało się w nim dwóch służących, którzy jednak tak byli zajęci układaniem na tace licznych przysmaków, że nie dostrzegli bynajmniéj wejścia swego pana. Doktor Władysław niepostrzeżony wszedł do gabinetu swego bocznemi, drzwiami wprost z przedpokoju wiodącemi i, zrzuciwszy z ramion białe od śniegu i szronu futro, sam sobie rozniecił światło. Zapalona lampa słaby na pokój rzuciła połysk, a doktor Władysław stał, jak przykuty do miejsca, i osłupiałym wzrokiem patrzył przed siebie. Może doświadczał takiego ogłuszającego poczucia, jakiego doznaje człowiek z nagła wrzucony w odmęt śpienionéj wody. W istocie, wrzuconym on nagle został w odmęt hałasu, wrzawy i wszelkich możebnych krzykliwych dźwięków.
W przyległych pokojach kilkadziesiąt osób rozmawiało, kilkunastu mężczyzn śmiało się, kilka instrumentów grało. Skrzypce piszczały, kontrabas huczał, fortepian dudnił, flet dzwonił, klarnet gwizdał, wiolonczela jęczała. Wszystko razem składało marsz wojenny jakiegoś czarnego narodu, zamieszkującego strefę spaloną słońcem, a nieubłogosławioną cywilizacyą. Przy dobréj dozie wyobraźni, można było pojąć, jak wspaniały widok przedstawiać muszą czarni ludzie, z naciągniętemi łukami u boków i rzędami kolorowych szkiełek u piersi, w wojennym pochodzie idący, przy taktach tego marsza. Ale wyobraźnia doktora Władysława znakomicie ochłodła dnia tego pod wpływem zimowéj zamieci, na jaką tak długo był wystawiony; marsz więc wojenny czarnych narodów nietylko nie nasuwał myśli jego żadnych przyjemnych, ani wspaniałych wyobrażeń, ale przeciwnie, rozrywał mu ją boleśnie, jakby tysiącem wyostrzonych noży, i w przeciągu kilku minut sprowadził mu dolegliwy ból głowy. Z pierwotnego ogłuszenia i osłupienia, w jakie popadł, obudziło go przenikliwe zimno, panujące w jego gabinecie. — Kornelia, spodziewając się gości, wzbroniła dnia tego służbie zbytniego ogrzania pokojów, w obawie, aby, przy liczném zebraniu osób, temperatura w mieszkaniu nie stała się zbyt duszącą. Ale w samotnym gabinecie doktora źle ogrzanym i ze ścianami wystawionemi na wichry, które weń uderzały, zimno było, jak w lodowni. Doktor Władysław wstrząsał się tedy od chłodu, przytém głód mu dokuczał. Ręką, drżącą od niemiłego wzruszenia, pociągnął za taśmę dzwonka i szerokiemi krokami, zacierając ręce dla rozgrzania się, począł przebiegać pokój. Chodził i chodził, rad nie rad wysłuchał dobréj już połowy wojennego marsza czarnych narodów, a nikt ze służby nie zjawił się na odgłos jego dzwonka. Zadzwonił po raz drugi i z tém samém niepowodzeniem. Za trzecim dopiéro razem wbiegł do pokoju służący w czarnym fraku, białéj kamizelce i z nadzwyczajnie roztargnioną twarzą.
— Dajcie mi jeść! — zawołał doktor Władysław i z niecierpliwością, któréj pohamować nie mógł.
— Co pan rozkaże przynieść sobie?
— Cokolwiek!
Służący wyszedł i, po upływie sporego kwadransa, wniósł do gabinetu tacę z kilku talerzami, na których znajdowały się cukry, pomarańcze, konfitury i tym podobne przysmaki.
— Czyś oszalał! — krzyknął pan domu — mówiłem ci, abyś mi przyniósł jedzenie, a ty mi przynosisz łakocie!
Lokaj stał nieruchomy z tacą w ręku, a twarz jego coraz bardziéj stawała się roztargnioną. Co chwila spoglądał na drzwi, jak człowiek, któremu bardzo się śpieszy, i który stoi, jak na rozżarzonych węglach.
— Czy nie zostawiono dla mnie obiadu? — zapytał doktor, stłumiwszy wydzierający się mu z ust gniewny wykrzyk.
— Nie, proszę pana.
— A wieczerza będzie?
— Będzie, proszę pana, ale pani rozkazała, aby była gotową na godzinę piérwszą po północy.
Zegar wskazywał zaledwie pół do dziesiątéj; doktor machnął ręką i rozpoczął nanowo przechadzkę swą po pokoju. Lokaj zaś coprędzéj podążył ku drzwiom, ale od progu jeszcze odwrócił się i zapytał:
— Może pan rozkaże przynieść sobie lodów? będą gotowe za pół godziny.
— Idź do dyabła ze swemi lodami! — krzyknął do ostateczności przywiedziony pan domu.
Lokaj odszedł, doktor Władysław pozostał sam. Z rękoma w tył założonemi chodził i chodził po pokoju, a czarne ludy maszerowały i maszerowały przy odgłosie swéj wojennéj muzyki. Straszna to rzecz, jak te narody ze stref gorących wrzeszczeć muszą, gdy idą do boju! Pod rozpaloném niebem głębokiego południa, na przestworzach wydm piaszczystych, pomiędzy dziką gęszczą palm i platanów, wrzask ten może posiadać pewną sobie właściwą melodyą; ale dla północnego człowieka, o białéj skórze i draźliwych nerwach, śród czterech ścian porządnego europejskiego mieszkania, wydaje się on tak potężnym i wielkim, że aż przygnębiającym. A cóż dopiéro, jeśli ten człowiek północny, przyzwyczajony do komfortu, nie mającego żadnéj wspólności ze skwarem słonecznym, wydmami i platanami, czuje się głodnym, przeziębłym i zmęczonym, aż do wyczerpania sił fizycznych? Natenczas dzika melodya pustyń wprawia go w uczucia tak dzikie i nielitościwe, że wszystkim czarnym ludziom, maszerującym w jego uszach, życzy z całego serca, aby marsz ich skończył się aż w głębokościach piekielnych!
Doktor Władysław złorzeczył czarnym narodom, ich muzyce wojennéj i wszystkim, którzy tę muzykę wykonywali w nierozległych mieszkaniach spokojnych i spracowanych Europejczyków... Stanął na środku pokoju i spojrzał na swój ulubiony kominek. Nie było w nim ani jednego drewienka, ani jednego węgielka, osmolony i pusty otwór spoglądał na niego smutném okiem opuszczenia.
A czarne ludy maszerowały wciąż i maszerowały...
— Otóż to są te wieczory zimowe, o których tyle marzyłem, zamierzając pojąć sobie towarzyszkę życia! — zawołał do siebie doktor Władysław. — Otóż to są te rozkosze i przyjemności domowe, jakich doznać miałem po ożenieniu się! Jestem sam, tak, jak i byłem wprzódy, tylko w dodatku jeszcze czuję chłód, głód i zmuszony jestem słuchać téj piekielnéj wrzawy, czego dawniéj nigdy nie bywało.
Mówiąc tak, doktor Władysław mylił się co do jednego przynajmniéj punktu. Głodu bowiem nie czuł: fizyczne uczucie to stłumioném i zabitém zostało przykrém moralném wzruszeniem, doznaném na widok miękkiéj zgrabnéj sofki, w pobliżu kominka postawionéj. Dawniéj, ileż razy, spoglądając na sprzęt ten, marzył sobie o tém, jak zasiądzie na nim kiedyś, obok przyszłéj ukochanéj towarzyszki swojéj i, po dniu pracowicie, uczciwie spędzonym, otwierając przed nią myśli swe, z rozrzewnieniem męzkiém tulić będzie tę, która miała być radością, chlubą, natchnieniem i świętym spokojem jego życia! Obok nich na kominku miał palić się żywym płomieniem ogień, jak żywy symbol błogosławionego domowego ogniska; głos jéj słodki zagłuszać miał w jego uszach dzikie gamy wichrów, szalejących po świecie; strudzone czoło wspierać się miało na jéj łagodném wierném ramieniu, i z łona jéj czerpać coraz to nowe bogactwa ciepła, poezyi, miłości!
Zamiast tego wszystkiego, pusty otwór komina patrzył na niego okopconém okiem, sofka stała pogrążona w cieniu, kurzem okryta, on stał sam jeden w pustym swym, zimnym, zimniejszym, niż był kiedykolwiek, pokoju, a czarne ludy maszerowały wciąż i maszerowały przy odgłosie wojennego swego marsza...
— Otóż to owe błogie wieczory zimowe, o których tyle marzyłem! — raz jeszcze zawołał doktor Władysław, przyczém obie ręce podniósł w górę i zatopił je w gęstych swych włosach.
Na przeciwległéj ścianie zarysował się wielki czarny cień, przedstawiający postać doktora do olbrzymich zwiększoną rozmiarów, a u szczytu postaci téj, gęsta czupryna, podniesiona i roztargana, przedstawiała najdziwaczniejszy strój głowy, jaki tylko istniéć może na tym świecie: było to coś podobnego do piór strusich, postrzępionych i gdzieniegdzie podzielonych strzelającemi do góry rogami i rożkami. Doktor Władysław machinalnie przygładził sobie włosy, patrząc na ścianę, jakby w źwierciadło. Gdy to czynił, cień poruszał także swemi wielkiemi czarnemi rękami, i tym razem podobny był do olbrzymiéj mary, z tamtego świata przybyłéj, i patrzącemu na nią człowiekowi dającéj tajemnicze jakieś znaki. Był to widok ponury. Doktor Władysław odwrócił się w inną stronę, i począł znowu chodzić po pokoju. Ale czarny wielki cień chodził ciągle obok niego, przesuwał się po ścianie z tajemniczą cichością; a ile razy doktor Władysław dotknął ręką włosów, tyle razy cień jego przybierał nanowo fantastyczny strój głowy, złożony z postrzępionych piór strusich i sterczących do góry rogów i rożków.
W salonie czarne narody maszerowały wciąż i maszerowały, a wielki czarny cień, kroczący po ścianie, wydawał się ich olbrzymim dowódzcą.
Zniecierpliwiony, zgryziony, rozgniewany, doktor Władysław, przemienił na prędce ubranie i wyszedł ze swego gabinetu. W istocie nic lepszego nie pozostawało mu do uczynienia, jak połączyć się z towarzystwem, dom jego napełniającém i, chcąc nie chcąc, wziąć udział w zabawie.
W piérwszych dwóch pokojach nie było nikogo. Całe towarzystwo zebrało się w salonie, gdzie, przysłuchując się wojennéj muzyce czarnego narodu, wyobraźnią przenosiło się w kraje słońca, piasków, palm, lwów, hyen i tygrysów.
Doktor Władysław stanął we drzwiach i potoczył okiem dokoła salonu. Towarzystwo składało się z kilku kobiet i kilkunastu mężczyzn. Oprócz tego było tam jeszcze sześć instrumentów muzycznych i sześciu grających na nich ludzi obojéj płci. Kornelia siedziała przed fortepianem, pan Gustaw stał naprzeciw niéj i grał na skrzypcach, trzech innych młodzieńców obrabiało flet, klarnet i wiolonczelę, kontrabasista pochodził z miejscowéj orkiestry i przyjętym był do towarzystwa na mocy swego, potrzebnego do koncertu, kontrabasu; pani prezesowa siedziała na kanapie pomiędzy innemi paniami: w orzechowéj swéj sukni, z orzechowemi wstążkami u czepca i orzechowemi włosami, przyczesanemi nad czołem, wyglądała na imponującéj wielkości wiewiórkę.
Resztę przestrzeni zajmowały planety, poubierane w galowe stroje. Jedne z nich, piérwszéj wielkości zapewne, otaczały krzesło Kornelii; inne krążyły upatrując pory, w któréj-by mogły zbliżyć się do słońca; inne jeszcze tułały się tu i owdzie, jak błędne asteroidy, smutne szczątki gwiazd roztrzaskanych; inne nakoniec gromadziły się na uboczu, podobne do mgławic, zalegających najodleglejsze punkta firmamentu.
Po kilku nakoniec minutach, czarne ludy, tchu i głosu pozbawione, maszerować przestały, muzyka umilkła; ale za to gwar głosów, należących do ludzi białych, salon napełniających, wzmógł się i ruch zrobił się wielki. Jowisz, ze smyczkiem w ręku, szedł obok słońca, planety piérwszéj wielkości postępowały tuż za niém; asteroidy zbiegały się w jednę gromadę i posunęły się nieco na przód; mgławice wypłynęły téż ze swych nieprzejrzanych odległości i zdawały się miéć nadzieję, że, po upływie wieków, promienie słoneczne dojdą aż do nich.
Nastąpiły wzajemne ukłony, podziękowania, wykrzyki zachwytu. Wkoło kanapy rozmowa toczyła się o wczorajszym koncercie. Jowisz kłaniał się na wszystkie strony i dziękował za sypane sobie pochwały i grzeczności. Kontrabasista pozostał w kącie i stroił swój kontrabas; asteroidy, jak echa, powtarzały wyrazy, wypadające z ust planet piérwszéj wielkości; mgławice szeptały pomiędzy sobą z nieśmiałością istot, zagubionych w powietrzu. Przybycia doktora Władysława, który stał ciągle we drzwiach, nikt nie zauważył. On nie zbliżał się do nikogo i w milczeniu przyglądał się wszystkiemu, co się działo. Kornelia bawiła się wybornie. Jakkolwiek smutne uczucia, lub dręczące niepewności dotykały ją przed wieczorem, teraz wszystko to utonęło w wirze zabawy, gwaru, hołdów, jakich była przedmiotem. Wyglądała świeżo, zdrowo, prześlicznie; strój miała na sobie kosztowny i pełen smaku; była mówną, ożywioną, wesołą do pustoty. Pan Gustaw nie odchodził od niéj ani na chwilę, a do walki z nim występował ciągle młody hrabia R., silny tytułem swym i fałszywą swą grą na flecie. Kornelia, jakkolwiek wyraźne piérwszeństwo oddawała młodemu artyście, nie okazywała się téż całkiem niełaskawą na hrabiego, tak, że, jeżeli piérwszy wyraźnie i widocznie zajmował przy niéj miejsce Jowisza, to drugi mógł być uważanym za kandydata, mającego na następnych wyborach zająć przyjemną i zaszczytną posadę planety, ubłogosławionego nigdy nieustającą wiosną.
Doktor Władysław patrzył na to wszystko wzrokiem, który coraz bardziéj mglił się od żalu, połączonego z gniewem.
We własnym domu czuł się on bardziéj obcym, niż każdy z tych przybyszów, którzy tak wesoło bawili się w jego obecności, wcale jéj nie spostrzegając. Płochość i zalotność Kornelii, jéj zupełne zapomnienie o nim, każde ze spójrzeń, jakiemi obdarzała swych gości, każdy wybuch jéj śmiechu, zdający się naigrawać ze wszystkiego, co dla niego było ważném i świętém, raniły go boleśnie; podrzędna, bierna niemal rola, jaką zajmował w swym domu, upokarzała go głęboko. Obok uczuć męża i gospodarza domu, podniosły się w nim także uczucia człowiecze. Lubił towarzystwo, ubóztwiał sztukę, chętnie od czasu do czasu oddawał się zabawie; ale i towarzystwo, i sztuka, i zabawa, takie, jakiemi otaczała się Kornelia, były wcale innego rodzaju, niż te, w jakich-by on mógł znaléźć przyjemność dla głowy i serca. Płoche zalecania się, rozmowy próżne wszelkiéj treści, niesforna wrzawa muzycznych instrumentów, raziły umysł jego i uczucia. Z boleścią, myślał o nadzwyczajnéj różnicy, zachodzącéj pomiędzy obrazami, na które napatrzył się był przez dzień cały, a tym widokiem, jaki w téj chwili przedstawiał dom jego. Poważnie i surowo nastrojony, głęboko przyganiał w duchu zabawie, która była bezładem, a okazywała zbytek, dochodzący do marnotrawstwa, próżność, bardzo blizką grzechu.
Czuł, przenikające go nawskróś, zimno wewnętrzne, pochodzące z ostatecznego przeświadczenia się o tém, jak małą rolę odegrywał on w życiu téj kobiety, w któréj ręce złożył spokój domowego swego życia, honor swego imienia, nadzieje swego serca, téj kobiety, która stroiła się, bawiła i błyszczała przed oczyma swych wielbicieli kosztem uczciwéj i ciężkiéj jego pracy, a o nim pamiętała tyle, ile właściciel kopalni złota, rozrzucając po świecie swe bogactwa, pamięta o nędznym wyrobniku, dobywającym mu z łona ziemi kosztowny metal. I jakiekolwiek były te uczucia, które doktor Władysław miał dla Kornelii, ostatnie iskry ich zagasły w nim w téj chwili. Czuł, że pomiędzy nim a nią panuje rozdźwięk, którego nigdy nie będzie mógł stłumić, i niéma ani śladu żadnéj z tych nici, które wiążą ludzi pomiędzy sobą ścisłemi węzły.
Doświadczył takiego uczucia, jakby nagle utracił tę, któréj czas jakiś dawał nazwę żony. Pomyślał, że odtąd będzie w domu swym samotnym, jak był dawniéj, tylko, że nad głową jego zawiśnie Damoklesowy miecz cochwilnych zgryzot, wstydu, ruiny.
Cofnął się do przyległego pokoju i jak był przyszedł, tak odszedł, niepostrzeżony przez nikogo. — Wrócił do swego gabinetu i zarzucił futro na ramiona. Dokąd szedł? sam nie wiedział. Potrzebował oddalić się, uciec, nie mógł w téj chwili znieść gwaru i wrzawy, nie mógł patrzéć na Kornelią, ani na jéj satellitów...
Wyszedł z mieszkania.
W téj saméj chwili, Kornelia grała przegrywkę do mającego być wykonanym kwartetu z Cyrulika Sewilskiego.
Doktor Władysław był na wschodach, kiedy zaczęto śpiewać kwartet.
Buona notte, mio signore! — zabrzmiał donośnie kontr-alt Kornelii.
Buona notte! — jak wzmożone echo ozwał się piękny baryton pana Gustawa.
Buona notte! — huknął basem hrabia kandydat.
Buona notte! — zapiszczała fałszywym soprano młoda jakaś śpiewaczka.
Biedny Bartholo coraz prędzéj schodzi ze wschodów...
Va a letto! — doszedł do niego jeszcze głos Kornelii.
Va a letto! — zaśpiewał chór tak donośnie, że doktor Władysław usłyszał go, na ostatnim już znajdując się stopniu.
A jednak opłakany Bartholo szczęśliwszym był jeszcze od niego.
O, nie miał nawet téj miłéj perspektywy, jaka przyświecała tamtemu, aby, po niegrzeczném pożegnaniu Rozyny i Almawiwy, módz udać się do ciepłego i wygodnego łóżka. Przeciwnie, spoczynku i odetchnienia zmuszonym on był szukać śród mroźnéj zamieci zimowéj, pod ostremi falami wichru.
Wzburzonym krokiem przebiegł parę ulic bez zupełnéj świadomości tego, co czyni i dokąd udać się zamierza, aż stanął nagle przed domem nie wytwornéj powierzchowności i spójrzał na dwa okna, które, przysłonione z wewnątrz roletami, przepuszczały przez szyby łagodny blask lampy. Na tle rolet rysowały się festony białych skromnych firanek i drobne liście mirtu i róż miesięcznych.
Doktor Władysław stał przez chwilę nieruchomo, i patrzył na te okna; potém wszedł w bramę domu. Było to mieszkanie Józi.
Dlaczego doktor Władysław zatrzymał kroki swe tam, a nie gdzie indziéj? sam o tém jasno nie wiedział.
Kierował się on zapewne tém mimowolném uczuciem, które ludzi cierpiących pociąga do serc im oddanych, niezadowolonych z chwili teraźniejszéj zwraca ku lepszéj, choć-by długo zapomnianéj, przeszłości.
Na odgłos dzwonka otworzyły się drzwi małego przedpokoiku i młoda, miłéj choć nader skromnéj powierzchowności, służąca, wprowadziła przybyłego w głąb’ mieszkania. W piérwszym od wejścia pokoju nie było światła; doktor Władysław zatrzymał się o kilka kroków od progu, i przez chwilę nie postępował daléj. W ramach otwartych drzwi od sąsiedniego pokoju, na tle białego łagodnego blasku, ujrzał bardzo prosty i powszedni obrazek, który jednak przykuł do siebie jego oczy. Przy niewielkim okrągłym stole, na którym paliła się dość duża lampa, siedziały dwie osoby. Jedną z nich była Józia, drugą jéj ojciec. Obfite światło padało na całą postać młodéj dziewczyny, twarzą do drzwi zwróconéj, a w półcieniu, utworzonym od stojącéj na stole zielonéj zasłony, wyraźnie zarysował się profil starca i białe włosy jego srebrnawe rzucały połyski.
Obie te twarze, ojca i córki, szlachetne były, we wszystkich zarysach swych doskonale wykończone, wzniosłą dumą, a zarazem głęboką pogodą i łagodną dobrocią nacechowane. Starzec plecami opierał się o wysoką poręcz staroświeckiego fotelu, a oczy trzymał utkwione w córkę; przed nią stał na stole koszyk z ręczną robotą i leżała książka otwarta, na którą ona wzrok swój spuszczała, białą skroń, zwieńczoną złotem połyskującemi włosami, z lekka opierając na dłoni. W mieszkaniu cicho było i ciepło, od okien dolatywał miły zapach kilku rozkwitających w doniczkach kwiatów; wszystko dokoła porządne było, czyste i pełne wdzięku, lubo prawie zupełnie ubogie. Ale najwznioślejszym już i najwięcéj uroku pełnym wdziękiem jaśniały lica młodéj dziewczyny.
Odkąd doktor Władysław nie widział jéj, (a przestał ją widywać od dnia zaręczyn swych z Kornelią, sam może nie wiedząc dobrze, dlaczego to czynił), Józia odmieniła się cokolwiek. Twarz jéj była tak samo białą i przezroczystą, jak dawniéj, tylko osiadł na niéj wyraz zupełnéj skończoności moralnéj, téj pełni ducha, którą wprzódy chwilowe zwiastowały przebłyski. Na szlachetném otwartém jéj czole, obok dziewiczéj pogody i niewinności, jaśniała dojrzałość świadoméj siebie myśli, a w układzie ust spokojnym i łagodnym przebijał się pewien zarys, przypominający koniecznie chwile samotnego i mężnego smutku, jakie przebywać musiała. To samo przypomnienie przywodził dźwięk jéj głosu, czysty, miły, z brzmieniem pełném i giętkiém, ale wyraźnie wychodzący z piersi, która zapoznała się ze łzami i tęsknotą.
Tym-to głosem czytała w téj chwili ojcu piękną jakąś poezyą, i tym samym, podnosząc oczy z nad książki, wymówiła:
— Co-by to znaczyć mogło, ojcze, że Ludwinia, i Zosia nie przychodzą dotąd? przecie dziś niedziela i one zawsze i ich mężowie przepędzają z nami niedzielne wieczory.
— Przed chwilą dzwonił ktoś, moje dziecko, sądziłem, że może oni...
— Czy dzwonił kto? — wyrzekła Józia — nie słyszałam. Ludwinia i Zosia może są dziś na wieczorze u państwa Władysławowstwa...
Przy tych słowach po twarzy starca mignął wyraz, jakby przykrego wzruszenia.
— Czy znowu wydają wieczór? — zapytał z odrobiną ironii w głosie.
— Mówiono mi o tém na mieście — spokojnie odparła Józia — ma to być wieczór muzykalny... Ale czy wiész, ojcze...
Zatrzymała się i powieki jéj znowu w dół opadły. — Co? — moje dziecko.
— Widziałam dziś doktora Władysława.
Na dźwięk, z jakim wymówiła jego imię, doktor Władysław, jakby czarodziejską jakąś siłą przykuty do miejsca, na którém stał, drgnął cały.
— Gdzieś go widziała, moje życie?
— Widziałam go na ulicy — mówiła Józia przyciszonym nieco głosem — wracałam właśnie od biednéj Maryanny, i zobaczyłam go, wychodzącego z poblizkiego domowstwa, w którém wiem, że mieszka pewna nadzwyczajnie uboga rodzina. Ojciec rodziny téj pracuje zwykle przy jednéj z tutejszych fabryk, ale przed tygodniem ciężko zachorował, a Maryanna mi mówiła, że dzieci jego bez chleba są prawie i także chore. Otóż jestem pewna, że doktor Władysław przychodzi im z pomocą lekarską i pieniężną, i czy wiész, ojcze...
Tu znowu umilkła.
— Co, moje życie? — powtórzył pytanie starzec.
— Czy wiész, ojcze, że gdy zobaczyłam pana Władysława, wychodzącego z mieszkania nieszczęśliwéj rodziny, pomyślałam sobie, że w jednéj porze oddawaliśmy się zajęciom jednakowéj treści. On leczył biednego wyrobnika i jego rodzinę, ja uczyłam dzieci ubogiéj praczki... Odkrycie téj wspólności, zachodzącéj pomiędzy nami, uczyniło mi przyjemność wielką.
Mówiła to głosem cichszym nieco, niż piérwéj, ale zupełnie pewnym i przedziwnie czystym. Milczała chwilę, a potem rzekła znowu:
— Pan Władysław nie spostrzegł mnie. Szedł stroną ulicy przeciwną téj, po jakiéj ja postępowałam, był bardzo zamyślony i trochę smutny.
— Zkąd wiész o tém, że był smutny? — zapytał ojciec.
W oczach Józi, zwróconych na ojca, odmalowało się niby zdziwienie.
— I jakże jabym tego nie poznała? — wyrzekła. — Wiem z pewnością, że był on smutnym; ja także, sama nie wiem, dlaczego, czułam się dziś trochę smutną... Była to jeszcze jedna pomiędzy nami wspólność...
Starzec pochylił się trochę na przód i, splatając ręce, a wzrok topiąc w twarzy córki, okrytéj w téj chwili dziwnie pięknym wyrazem, zawołał trwogą przejętym głosem:
— Józiu! Józiu!
Nic więcéj nie mógł powiedziéć, bo Józia krzyknęła w téj chwili, porwała się z miejsca i stanęła z twarzą gwałtownym oblaną rumieńcem. Doktor Władysław stał w progu. Blady był bardzo, a w oczach jego, utkwionych w młodą dziewicę, palił się blask łzy, przemocą zatrzymanéj w głębi źrenic. Usłyszawszy przedchwilną rozmowę Józi, chciał cofnąć się i opuścić jéj mieszkanie, ale siła nieprzeparta pchnęła go ku niéj. We wnętrzu jego w téj chwili dopiéro zrodził się dramat prawdziwy. — Jakież niezmierne zobaczył tu skarby! jakie wysokie piękności odkryły się przed jego oczyma! Jakież tkliwe, głębokie, bohaterskie serce odsłoniło przed nim swe tajemnice! Jakie szczęście niezmierzone w tajemnicach tych mieściło się dla niego! Ale on utracił to wszystko dobrowolnie, bezpowrotnie; dziewica ta, wierna, kochająca, rozumna, pełna świętego przebaczenia, jak anioł niebieski, straconą była dla niego na zawsze! Wszedł i wyciągnął do niéj drżącą rękę.
Ona po chwili silnego wzruszenia, jakie w nią uderzyło, szybko wróciła do zupełnego panowania nad sobą i powitała go tak, jak dawniéj: przyjazném słowem, uśmiechem i serdecznym uściskiem dłoni. To samo uczynił ojciec jéj, chociaż przez chwilę przykre wrażenie malowało się na jego twarzy.
Zaledwie trzy te osoby zamieniły pomiędzy sobą kilkanaście wyrazów, dzwonek w przedpokoju ozwał się znowu, a wraz po nim zabrzmiał wesoły głos pana Witolda:
— Gdyby jeszcze trochę, pozamieniali-byśmy się wszyscy w słupy lodowe. Szalenie zimno!
— Zwątpiłam już o przybyciu państwa — mówiła Józia, pomagając dwom przybyłym paniom rozbierać się z futer, stężałych od mrozu. — Myślałam, że nie zechcecie narażać się na chłód dzisiejszy, albo, że jesteście gdzieindziéj...
— Jesteś pani najniesprawiedliwszą osobą z całego chrześcijaństwa, jeśli mogłaś posądzać nas o chybienie dnia, raz na zawsze umówionego!
Z témi słowami pan Witold wszedł do pokoju, w którym paliła się lampa, i stanął nagle z otwartemi ustami.
— Władek tu! — zawołał ze zdziwieniem — toż dziś u ciebie, kochanku, wieczór, na który i my zaproszeni byliśmy...
— A ponieważ państwo nie raczyliście przybyć, jam go także opuścił — odparł doktor głosem, który chciał uczynić swobodnym, ale w którym czuć było ciężkie wewnętrzne cierpienie.
W kilkanaście sekund po panu Witoldzie ukazały się w pokoju błękitne oczy pani Ludwiki, wyglądające zawsze jak gwiazdy dobréj nadziei, i miła twarz pani Zofii, jaśniejąca wesołym uśmiechem, który jednak zniknął z jéj ust przy spójrzeniu na doktora Władysława. Obie kobiety najmniejszém słowem, ani spójrzeniem, nie okazały zdziwienia, jakiego musiały doznać, znajdując go u Józi, w dniu, w którym w domu jego odbywała się świetna zabawa. Przeczuły snadź one i odgadły powód, dla którego nie był tam, gdzie być-by powinien, i całą różnicę, zachodzącą w sposobie, w jaki go powitały, stanowiło to, że serdeczniéj jeszcze, niż zwykle, uścisnęły mu rękę, i spójrzały na niego ze zdwojoną przyjaźnią.
Ale pan Stefan, mąż pani Zofii, tak, jak i pan Witold, wykrzyknęli ze zdziwieniem:
— Co ty tu robisz, Władysławie, kiedy u ciebie bawią się?...
Czy spostrzegliście, mili czytelnicy, że w trudnych położeniach, w jakich ludzie stają niekiedy względem siebie, kobiety łatwiéj zwykle wpadają na tor, którym właściwie postępować należy i, że tam, gdzie idzie o odgadnienie i zrozumienie delikatnych odcieni uczuć, o oszczędzenie czyjéjś drażliwości, o ostrożne pominięcie jakiéj przykro dźwięczącéj struny, okazują one zawsze więcéj przenikliwości i taktu, niż najlepsi i najrozumniejsi mężczyzni. Dowiodły tego panie Ludwika i Zofia, nie zadając doktorowi najmniejszych pytań, a nawet odciągając od tego mężów swych przez zręczne zwrócenie rozmowy na inny przedmiot. Po chwili całe towarzystwo obsiadło stół okrągły, a Józia zakrzątnęła się koło urządzenia herbaty. Doktor Władysław siedział pomiędzy panami Witoldem i Stefanem, i zdawał się ze szczególną uwagą przypatrywać temu ostatniemu. Był to człowiek czterdziestoletni, powierzchowności wcale nie odznaczającéj się pięknością, w okularach, z-za których patrzyły rozumne i przenikliwe oczy, i z nosem niepospolitéj długości, panującym nad wargami, bardzo miły posiadającemi wyraz. Popatrzywszy chwilę na pana Stefana, doktor Władysław zwrócił wzrok na pana Witolda, i oczy jego upadły od razu na sporą łysinę tego ostatniego, połyskują pod światłem lampy i panującą nad szlachetném, otwartém czołem. Doktor Władysław daleko był przystojniejszym od obu swych przyjaciół, i o wiele od nich młodszym; a jednak, jak czule i wiernie kochani byli oni, a on.... on, którego głowa przyozdobioną była gęstemi i pięknemi włosami, on, którego nos nie posiadał bynajmniéj znakomitéj długości i wielkości, jaką odznaczał się nos pana Stefana, on, który obok tego na równi stał z obu tymi ludźmi pod względem uczciwości, honoru i wysoce wykształconego umysłu, nie posiadał ani odrobiny miłości téj, którą obrał sobie za towarzyszkę życia. W chwili, gdy tak myślał, pani Zofia, z promieniejącą od radości i dumy twarzą, opowiadała obecnym o powodzeniu, jakiego doświadczyła świeżo wydana przez jéj męża naukowa rozprawa, i o wielce pochlebnych sądach o niéj najznakomitszych w kraju krytyków. Pan Stefan mówił o tym przedmiocie z powściągliwością i prostotą prawdziwie rozumnego człowieka, który cokolwiek-by czynił, zawsze sądzi, że uczynił za mało; ale pani Zofia tryumfowała za męża, a w ciągu rozmowy pokazało się, że rozprawę pana Stefana czytała po kilka razy, najwyborniéj ją rozumiała i wydawała o niéj sąd zdrowy i bezstronny. Pani Ludwika, słuchając radośnego opowiadania przyjaciołki, trzymała wzrok, przywiązany do twarzy męża z niewypowiedzianą czułością, on zaś sam mniéj był wesołym, niż zwykle.
— W tych dniach — rzekł — przegrałem jeden z najważniejszych powierzonych mi procesów.
Czoło jego zasępiło się nieco, ale spotkał się ze wzrokiem żony i wnet je rozpogodził. Na twarzy pani Ludwiki znać było głębokie przejęcie się niepowodzeniem, które spotkało jéj męża, ale oczy jéj, pogodne zawsze, kochające i mężne, patrząc na niego, świeciły ciągle, jak gwiazdy dobréj nadziei, i zdawały się mówić:
— Nie smuć się zbytecznie niepowodzeniem, które nie jest twoją winą, i nie dopuszczaj do siebie zwątpienia w siły własne, ale ufaj i działaj ciągle, jak dotąd.
Pan Witold rozumiał tę niemą mowę gwiazd dobrych i znać było, jak pod ich wpływem uspakajał się i ufał.
Doktor Władysław patrzył i słuchał, i pojmował tę głęboką serdeczną łącznią, jaka związała te dwie przedziwnie dobrane pary, i wzrok jego mimo woli przeniósł się na Józię, a w głowie zjawiła się myśl: „Ta kobieta zrozumiała-by mnie i oceniła także; mój tryumf był-by jéj tryumfem, mój smutek jéj smutkiem, ona była-by także moją wiarą, ufnością i pogodą nawet śród burz!” I zaraz potém pomyślał, że wszystko to utracił dobrowolnie, i pobladł bardzo, i oczy, w których zapaliły się ognie żalu i gniewu, na samego siebie poczuwanego, spuścił ku ziemi. Józia, zajmując się gośćmi i prowadząc rozmowę z ożywieniem i właściwym sobie wdziękiem, często spoglądała na bladego i zamyślonego doktora. Wszystko odgadła, wszystko odczuła; w kryształowych jéj oczach błysnęła parę razy szybko ukryta łza.
Dawno już, dawno doktor Władysław takiego, jak teraz, nie przepędził wieczoru. Tu dopiéro, pomiędzy tymi ludźmi, i umysł, i serce jego poczuły się we właściwéj sobie sferze. Tu nie było ani czarnych ludów, maszerujących przy odgłosach muzyki przyszłości, ani planet, poubieranych we fraki, ani wrzawy bezładnéj, ani zbytku grzesznego, ani słońc, jeżdżących na tryumfalnych wozach, śród wrzasku różnéj wielkości satelitów; tu była pogoda prawdziwa, z serc spokojnych i umysłów zadowolonych płynąca, miłość wzajemna, oparta na podstawach trwałych, jak opoka, wesołość zdrowa i miła, wolna od bezładu i grzechu, poezya istotna i wzniosła, rozlewająca się z przeczystych lic niewieścich i serc ich, wezbranych ukochaniem wszystkiego, co piękne, pojęciem wszystkiego, co wielkie i dobre.
Teraz dopiéro doktor Władysław jasno i w zupełności przejrzał i zrozumiał, czém jest rodzina, w obszerném, poetyczném i wzniosłém znaczeniu swojém, i jakie żywioły składać powinny istotę moralną kobiety, która wraz z podobnym sobie mężczyzną zawrzéć ma święte przymierze wspólnego życia...
Kiedy nareszcie, o dość spóźnionéj porze, grono przyjaciół rozeszło się w różne strony, doktor Władysław kroczył z wolna ulicą, z głową schyloną i smutnych myśli pełną.
Długo tak szedł bez celu, zatopiony w rozmyślaniach, i późna już popółnocna była godzina, gdy zatrzymał się u drzwi swego mieszkania. Nie zapukał jednak do nich od razu, i stał dość długo przed progiem. Być może, iż czuł w téj chwili nieprzezwyciężony wstręt, który odpychał go od ścian własnego jego domu, zdawał się także wytężać słuch i przysłuchywać, azali czarne ludy biegną tam jeszcze do boju przy odgłosach swéj wojennéj muzyki, i azali świat planetarny krąży tam jeszcze z szumem około słońca, które właściwie powinno-by było być słońcem jego życia. Ale w głębi mieszkania cisza już panowała zupełna, wszyscy spali, a spali tak głęboko, że pan domu odgłosem dzwonka rozbudził wszystkie okoliczne echa wprzód, nim ktokolwiek drzwi przed nim otworzył.
Przedpokój i salon pogrążone były w stanie chaosu, w jakim, wedle tradycyi, pozostawała ziemia nasza, dopóki siły twórcze nie przywiodły jéj do należytego porządku. Żaden przedmiot nie znajdował się tam na właściwém sobie miejscu, dokoła widać było tylko jakieś grupy bezładne, z dziwacznie poustawianych sprzętów złożone; instrumenta muzyczne, jako to: wiolonczela, kontrabas, flet, klarynet, skrzypce, stały lub leżały koło fortepianu, i zdawało się, że z łona ich wnet wybuchnie marsz podzwrotnikowych ludów.
Kiedy blask zapalonéj świecy słabo rozświetlił salon, wszystkie, znajdujące się tam przedmioty, rzuciły na ściany roje cieniów fantastycznych, rogatych, połamanych, pokrzywionych, karłowatych lub olbrzymich. Doktorowi wydało się, jako-by otoczył go wieniec mar ponurych i pijanych, a śród nich, własny cień jego, z ubiorem ze strusich piór, przeplatanych sterczącemi rogami na głowie, wyglądał znowu jak dowódzca czarnego ludu, kroczącego do boju.
Postawił świecę na stole i stanął na środku salonu, głęboko zamyślony. Bezład, panujący w téj chwili w jego mieszkaniu, był istotnym obrazem tego, jaki napełniać miał zawsze domowe życie jego. Wniosła go ze sobą kobieta, kobieta, któréj najwyższém zadaniem miało być stworzenie spokoju, harmonii.
Myśl o roli męża, nauczyciela i kierownika, daleką już była od umysłu doktora Władysława. Pojął, że, aby spełnić rolę tę z powodzeniem, trzeba kochać, a przedewszystkiém być kochanym, trzeba wystąpić do walki ze złemi narowami, przywarami, ze słabością umysłu i charakteru kobiety, w towarzystwie tego wielkiego sprzymierzeńca, któremu na imię... miłość. Sprzymierzeńca tego doktor Władysław nie posiadał; Kornelia nie kochała go; byłby chyba ślepym lub bezrozumnym, gdyby sądził inaczéj. Wzajem w nim samym, wszystkie dobre uczucia, jakie miał kiedy dla niéj, wygasły do szczętu; daremnie-by wypatrywał choć jednéj nitki, która-by pomiędzy nimi szczerą i trwałą tworzyła spójnią. A jednak byli ze sobą związanymi na zawsze. Teraz więc stroskanemu małżonkowi nie pozostawało do uczynienia nic innego, jak oprzéć się na swém stanowisku męża i pana domu, i siłą despotyczną strzedz tego, co strzeżoném powinno być przez miłość.
Nieśmiały wzrok podnosił na Józię, i wnet go spuszczał ku ziemi... Nie był on z rzędu tych, którzy, z owczą uległością poddają się wypadkom, nie probując z niemi walczyć; ale miał dobroć w sercu, głębokie poszanowanie dla praw każdéj jednostki w umyśle; wywieranie nad kimś despotycznéj władzy raniło zmysł jego moralny, jak zbrodnia. A jednak ten mu tylko środek pozostał, jeśli chciał ustrzedz imię swoje od hańby, osobistą godność swą od śmieszności, położenie swe, na które tak długo pracował, od ruiny. Sumienie jego drażliwém było, jak u każdego, gruntownie uczciwego człowieka. Zapytał więc samego siebie, czy tylko ten jedyny pozostał mu środek, czy nic mu już innego nie pozostawało, jak deptać po kimś, lub być zdeptanym samemu, czy pomiędzy owczą rezygnacyą i użyciem despotycznéj władzy męża i pana domu, nie było nic pośredniego, czego-by mógł użyć na korzyść swoję i téj, która, bądź-co-bądź, nosiła jego imię, i miała już na zawsze pozostać przy jego boku. Gdyby-ż ona miała dla niego choć odrobinę miłości, choć trochę tego szacunku, na jaki czuł, że zasługiwał! gdyby ona choć trochę zrozumiała jego serce i jego zadania życiowe, i jego szlachetne pragnienia i dążenia! Stłumił-by on w sobie gorycz i niechęć, jaką poczuwał w téj chwili i, starając się zapomniéć o tém, co utracił, pamiętał-by tylko, że jest członkiem społeczeństwa, obowiązanym do strzeżenia świętości i czystości rodzinnego ogniska, człowiekiem, odpowiedzialnym za losy i duszę téj kobiety, któréj przecie dobrowolnie i samowiednie nadał miano swéj żony!
Ze świecą w ręku zmierzył ku pokojowi Kornelii. Pragnął rozmówić się z nią stanowczo i tak, jak to wiele już razy uczynić zamierzał, a jeśli-by już spała, przypatrzyć się jéj przynajmniéj, i z twarzy jéj wyczytać, czy była dla niego choć odrobina nadziei, jeśli już nie szczęścia, które było niemożebném, to przynajmniéj jakiego-takiego spokoju.
Kornelia spała już, ale na-pół ubrana, bogatemi fałdami białego kaszmiru owinięta. Sen pochwycił ją snadź niespodzianie w chwili, gdy w leżącéj postawie oddawała się jeszcze snutym na jawie marzeniom, bo cztery świece niedogaszone paliły się na toalecie w bronzowym kandelabrze, i obfity blask rzucały na cudnie piękną twarz i przedziwnie uroczą w senném swém zaniedbaniu kibić młodéj kobiety. Leżała z twarzą zwróconą do sufitu, i jedném ramieniem, z którego opadał szeroki rękaw ubrania, otoczyła sobie głowę. Olbrzymie jéj włosy rozwinęły się w całém bogactwie swém, strugami hebanu o srebrnych połyskach spływały po krawędzi łoża, aż na rozesłany u stóp jego barwisty kobierzec. Śród tych potoków czarnych widniała, zwieszona w dół, ręka alabastrowéj białości; policzki zafarbowane były delikatną barwą karminową, a usta świeże, jak pączek róży, wpół-otwierały się uśmiechem, trochę naiwnym, trochę namiętnym, jakiemi zwykle bywały uśmiechy Kornelii.
Po chwili usta te poruszyły się, wyszedł z nich dźwięk niezrozumiały. Młoda kobieta wymówiła imię jakieś, które tak stale mieszkać musiało w myślach jéj na jawie, że aż przedarło się w krainę snów.
Doktor Władysław pochylił się nad śpiącą i nadstawił ucha.
Gdyby-ż wymówiła jego imię! Oddając się na jawie szałowi zabaw i narkotykowi hołdów, gdyby-ż choć we śnie zbliżyła się do niego i przypomniała sobie, czém on jest dla niéj, czém ona powinna być dla niego!
Usta Kornelii poruszyły się raz jeszcze i trwożnie, namiętnie, boleśnie i radośnie zarazem wymówiły:
— Gustawie!
Imię to było tak niepodobném do jego imienia, że doktor Władysław omylić się, ani wątpić nie mógł. Straszne światło spłynęło na niego i jasno ujrzał teraz to, co dotąd w niewyraźnych tylko spostrzegał zarysach, o czém myśl odpychał od siebie z całéj siły, lubo i wprzódy często już zjawiała się ona przed nim.
Z rozpaczą, żalem, wstydem niezmiernym odszedł od łoża śpiącéj kobiety, która śniła o kim innym wtedy, gdy on stał nad nią, i w rysach jéj twarzy, w oddechu jéj piersi, w szepcie jéj ust sennych, szukał dla siebie ostatniego promyka nie już szczęścia, ale spokoju tylko, spokoju i ratunku od cochwilowych, wiecznych udręczeń.
I znowu znalazł się w salonie, pośród wieńca mar czarnych, rogatych, chwiejących się, jak gromada widm upojonych. A pomiędzy marami temi rysował się ciągle cień jego własny, z więcéj postrzępionemi, niż kiedy, piórami na głowie i rogami, które wzrosły do przerażającéj wielkości.
Cóż miał uczynić? Czy zgodzić się z losem, który sam sobie zgotował, i zagłębić się w nauce i obowiązkach swego powołania, a kobiecie téj zostawić całą swobodę działania i rozrządzania sobą tak, jakby mu ona zupełnie obcą była? Ale w takim razie czeka go wstyd niezawodny; śmieszność, przywiązująca się zawsze do oszukiwanych mężów, okryje poważne dotąd imię jego, dom jego napełniony będzie wrzawą nieustającą, a sumienie wolném nie zostanie od zarzutu grzesznéj pobłażliwości i biernego zezwalania na to, co za złe uważał.
Więc będzie mężem despotą, wola jego nieugięta zaciąży nad tą kobietą i zegnie ją do biernéj postawy posłusznéj niewolnicy. Lecz czyliż postępowanie takie nie będzie także występném? czyliż ktokolwiek ma prawo gwałcić cudzą indywidualność? A zresztą, choćby zmusił Kornelią, aby uczynki jéj stosowały się do jego woli, czyliż zdoła zakreślić granicę jéj myślom i uczuciom? Po wielu targaniach się, wrzawach, kłótniach, walkach, które dom jego w piekło zamienią, osięgnie tyle tylko, że będzie miał obok siebie zbrudzoną i nienawidzącą go duszę w czystém i uległém ciele.
Więc rozerwać ten związek, którym połączył się z nią lekkomyślnie, raz na zawsze roztargać tę nić, która ich nie łączyła, ale wiązała tylko. Głęboką tę dysharmonią, jaka brzmiała pomiędzy nimi wśród czterech ścian domowych, zamienić w dyssonans głośny, publiczny, i rozstać się na wieki, pozyskując prawo postępowania daléj osobnemi drogami? Ale krokowi takiemu sprzeciwiały się prawa kościelne i społeczne. Zawierając śluby dozgonne, oboje oni byli pełnoletnimi, żaden materyalny i widomy przymus nie ciążył nad nią, ani nad nim, nie zaszła żadna omyłka co do tożsamości osoby i właściwości parafialnego kościoła, w którym ręce ich stułą kapłańską związanemi zostały.
Nie mieli więc nic, co-by mogli postawić przed sobą, jako słuszną, wedle mądrości praw, przyczynę do rozwiązania tego, co związała omyłka z jednéj strony, nizkie wyrachowanie z drugiéj. Wprawdzie wolno im było rozstać się, wedle wzajemnéj, dobrowolnie pomiędzy sobą zawartéj umowy. Wolno mu było zamieszkać na jednéj ulicy, a jéj na drugiéj, albo jemu w jedném mieście, a jéj w drugiém. Ale pomimo to, pozostaną oni na zawsze zależni od siebie, związani z sobą, choć przedzieleni całemi światami wspólnych zażaleń i niechęci.
Ona będzie zawsze nosiła jego imię, i wolno jéj będzie tarzać je wszędy, gdzie tylko się jéj podoba, on nie będzie miał prawa podać dłoni innéj kobiecie, aby spełniła względem niego to, czego tamta spełnić nie chciała lub nie mogła, a bez czego żadna exystencya, choćby z innych względów najpełniejsza, kompletną nie jest.
Ostatni środek ten przedstawiał niezmiernie trudne do spełnienia warunki, i pomimo mądrości praw, które uznały go lepszym od innych środków, był bardzo niemądrym.
A jednak doktor Władysław najbliższym był pochwycenia tego środka, który, pomimo niemądrości swéj, był jeszcze najuczciwszym ze wszystkich pozwolonych.
Obudzony z rozmyślań tych dźwiękiem struny, która pękała w fortepianie, raz jeszcze spojrzał wokoło, zobaczył się otoczonym nieopisanym nieładem i wieńcem czarnych cieniów rogatych, fantastycznych, ponurych.
W uszach jego brzmiało ciągle to imię, które na usta Kornelii wypłynęło z sennych jéj marzeń, a zarazem, z rozpaczną wyrazistością, przed wyobraźnią jego stanęła urocza, słodka, mężna i kochająca postać Józi.
Jednym rzutem myśli ciężko strapiony człowiek objął wszystkie biedy, w jakie popadł, i wszystkie dobra, jakie utracił, a obie ręce podnosząc w górę i topiąc je w swych gęstych włosach, zawołał:
— Sam chciałeś tego! o, sam chciałeś tego, George Dandin!


koniec.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.