Wesele Kuby

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
>>> Dane tekstu >>>
Autor Zofia Rogoszówna
Tytuł Wesele Kuby
Wydawca „Nowe Wydawnictwo“
Data wyd. ca 1930
Druk Zakłady Graficzne E. i d-ra K. Koziańskich
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


ZOFJA ROGOSZÓWNA
WESELE KUBY
Z ILUSTRACJAMI
S.  NORBLINA[1]




NAKŁADEM NOWEGO WYDAWNICTWA“
WARSZAWA, UL. MARSZAŁKOWSKA  Nr. 141



ZAKŁADY GRAFICZNE E. i D-ra K. KOZIAŃSKICH W WARSZAWIE.






Ludwinka, Franuś, Hania, Agniesia i Marysia nie wiedzą sami, co robić z uciechy. Bo ich brat Kuba, taki duży, dorosły brat, który już z wojska wrócił i brzytwą się goli w niedzielę, pojechał wczoraj ożenić się z Karolką. Ta Karolka, to jest duża i ładna jak malowanie dziewczyna. Przyjeżdżała tu parę razy i strasznie się dzieciom spodobała. Bo i pośmiała się i poswawoliła z niemi, a ostatnim razem to tatę i mamę za kolana obejmowała i po rękach całowała, a prosiła: „— Już mi też tę łaskę zróbcie, a wszystkie dzieci do nas, na wesele przywieźcie“.
A dzieci tylko w oczy patrzyły tacie, co też tata na to powie, bo wielką miały ochotę pojechać na ten ślub Kuby i Karolki w tyli świat, aż trzy mile od tej wsi, w której sami mieszkali. Ale tata się tylko roześmiał:
— Bój się Boga, Karolciu, gdzieżbym sumienie miał taką kupę dzieciaków, na kłopot komu zwozić.
Prawda, że ich w chacie było niemało, bo oprócz Ludwinki, Franusia, Hani, Jagniesi i Marysi, byli jeszcze: Felin, Wojtek, Jasiek i Henryk, i ci jako starsi chłopcy, wszyscy czterej drużbowali Kubie, ale coby to tacie szkodziło usłuchać Karolki, skoro tak ładnie o to prosiła?...
No i nadszedł dzień, że przed chatę Adamczyków zajechały wozy postrojone w zieleń i kwiaty i zajechała muzyka, co grała tak ślicznie, że same nogi rwały się do tańca i przyjechało na koniach ośmiu drużbów w białych sukmanach, z wstążkami i piórkami pawiemi u czapek i zabrali ze sobą pana młodego — Kubę, i tatę, i mamę, i Felina, i Wojtka, i Henryka, i Jaśka... A młodsze dzieci z ciężkiem sercem musiały się zostać w domu.
Ale zmartwienie ich trwało krótko. W chacie także było nie najgorzej. We wszystkich izbach rozchodziła się woń kiełbas, szynek, placków ze serem i z jabłkami, przygotowanych dla gości, którzy wraz z całem weselem mieli na drugi dzień po ślubie zjechać do rodziców Kuby.
Ciotka Gomulakowa, która aż z Rzeszowa przyjechała pomagać mamie, nibyto dzieci wyganiała na pole, zamykała przed niemi kuchnię i komorę, ale co raz to któreś ku sobie wołała i temu dała garść suszonych śliwek, tamtemu parę orzechów, a jeszcze innym: po kawałku placka, który się nie udał. No, i przy tych śliwkach, orzechach, kawałkach nieudanego placka, dzieciom czas prędko schodził, tem prędzej, że i one nie próżnowały. Z Jóźkiem od sąsiada Antoniego, zrobiły śliczną bramę z choiny i jałowców. Ludwinka z Hanusią ozdobiły sień różami z białej, czerwonej i różowej bibułki. Wieńcami z zieleni i róż papierowych umaili także bielone ściany izb, w nowej chacie, którą tata wybudował dla Kuby i Karolki. Wieńce były takie śliczne, a chata taka wesoła, że dzieci nie posiadały się z radości. Pewne były, że spodobają się Karolce, i że nie będzie żałowała, że odjechała swoich rodziców, ażeby zostać ich bratową.
A na drugi dzień było jeszcze przyjemniej. Zaraz z rana, przyjechali tato i mama i gwałt się zrobił w domu wielki, bo za kilka godzin nadjechać miało całe wesele z państwem młodymi, drużbami i druchnami, z muzyką i ze wszystkimi gośćmi. Więc różne statki i sprzęty powynoszono do szopy, pościel i łóżka, dzieci na stryszek, gdzie miały nocować. Jedną izbę przysposobiono do tańca, w drugiej poustawiano ławki, krzesła i stoły białemi obrusami zasłane, a na nich tyle dobrych rzeczy, że dzieciom aż ślinka napływała do ust, na ten widok. Ale teraz mama żadnemu już kręcić się po izbie nie pozwoliła. Przywołała Ludwinkę, dała jej wszystko, czego potrzeba do przyodziania dzieci, kazała je wziąć do szopki, umyć, uczesać i zapowiedziała, żeby bawiły się grzecznie na łące za domem, bo jeśli zobaczy je zamorusane, albo potargane, zaraz za karę na stryszku je zamknie i nawet nosa im ze stryszku wyściubić nie pozwoli.
Bardzo się dzieci tej maminej groźby przestraszyły i nawet Franek, choć to był wisus i „zbereźnik“ co się zowie i chwilki w miejscu spokojnie usiedzieć nie mógł, naciągnąwszy nowe porteczki, białą koszulkę i śliczna kamizelę z dwiema kieszeniami, stał i spoglądał z dumą po sobie, a ręce trzymał zdaleka, żeby ubrania nie zmiąć i nie splamić. Dopiero, kiedy na ucho nasadził czerwoną czapeczkę, oszytą czarnym barankiem, fantazja wróciła mu odrazu, tupnął bosemi nogami w boisko stodółki i zaśpiewał na cały głos:


Krakowiaczek ci ja,
któż nie przyzna tego?
Siedemdziesiąt kółek
u pasika mego!


Coprawda, to Franek nie miał wcale paska z kółkami, ale czy taka śliczna kamizela, z dwiema kieszeniami nie była tyle samo warta, co najpiękniejszy pasek?
Postroiły się i dziewuszki, w białe jak śnieg koszulki, z falbankami haftowanemi, przy szyi i rączkach. Na główkach zawiązała im Ludwinka nowiusieńkie chusteczki: Hani szafirową, jak bławatek, Jagusi żółtą, Marysi czerwoną. Swoją puściła wolno na plecy, bo miała takie gęste włosy, że ani rusz pod chustką gładko leżeć nie chciały. Pozwoliła jej także mama zawiesić na szyi korale od chrzestnej matki. No, i wzięły się dzieci za ręce i dalejże kręcić się i tańczyć po skoszonej łące, a zaglądać ku gościńcowi, czy weselnicy nie jadą...

Ale widać Karolce nie było pilno wyjeżdżać z domu rodzinnego, a może matka nacieszyć się jeszcze chciała swoją jedynaczką, bo dzieci nikogo wypatrzyć nie mogły. A że im się przykrzyło czekać tak i czekać bez końca, spróbowały się zabawić. Ale i zabawę wymyśleć było trudno. W „koło młyńskie“ nie można, bo wiadomo, że jak się wyśpiewa „bęc!“ to wszystkie dzieci powinny buchnąć na ziemię, a jakże to w nowych spódniczkach i białych koszulinach? W „jaworowych ludzi“ było ich zamało, przy „lisku i gąskach“ — mogli potargać odzienie. Raz czy dwa, na prośby Marysi pokręcili się w „Krakowiankę“ bo młodsze dziewczynki strasznie tę zabawę lubiły. Kiedy mała Marysia stała na środku koła, a starsze dzieci kręciły się dokoła niej, śpiewając:

Moja Krakowianko
klęknij na kolanko,
podeprzyj się w boczki,
chwyć się za warkoczki,
buzię myj!
włoski czesz!
i wybieraj kogo chcesz!...


To małe Marysiątko z taką powagą robiło wszystko, co śpiewka nakazywała, że dzieci niemało się uśmiały. Poczciwy Franuś, który małą Marysię bardzo lubił, pozwolił się także wybrać za „Krakowiankę“. Przy wielkim śmiechu dziewczynek udawał, że czesze długie włosy, że je splata w warkocze i wstążkami wiąże, ale prędko mu się ta „dziewczyńska“ zabawa sprzykrzyła. Ziewnął, puścił koło, a że mu wesele Kuby ciągle w głowie siedziało, dalejże w prośby do Ludwinki:
— Żebyś mnie Ludwiś choć ociupinkę lubiła, tobyś mi zrobiła taki bukiet jak drużbowie mają. Przewiązałabyś mi wstążką, a jabym go przypiął do kamizeli i takiby ze mnie był drużba, że aż ha!
— Idź-że! — zaśmiała się Ludwinka, zamałyś na drużbę! Umiesz to tańczyć, albo śpiewać?
— Pewnie że umiem! — krzyknął Franek. — Jak mi dacie bukiet, to wezmę dziesiątkę, tę com dostał od ciotki, cisnę ja muzyce, wezmę się pod boki i zaśpiewam taka śpiewkę, jakiej jeszcze nikt u nas w całej wsi nie słyszał!
— Baj, baju, będziesz w raju! — śmiała się Ludwinka — nie takie śpiewki starsi chłopcy znają!...
— A mojej taki nie zna nikt! Nauczył mnie Wicek, co za fornala we dworze służy. On jest nie tutejszy, tylko z dalekich stron, z tej Polski, co przedtem była pod Prusakiem. Dałem mu siwego gołębia, tego z czubkiem, a on mnie za to nauczył śpiewać i tańczyć tamtejszy taniec, co go nazywają „oberek“. Jak mi dacie wstążkę, to wam pokażę, po jakiemu u nich tańcuje.
— Ojej, pokaż, Franuś mój złociutki, mój miły! — zaczęły prosić wszystkie dziewczynki.
— A dasz mi Ludwiś wstążkę, zrobisz bukiet? — targował się Franek.
— Bukiet ci zrobię, ale wstążki nie dam, bo jakbyś zgubił, mama by na mnie swarzyła. I z jedną wstążką nieładnie... — mówiła Ludwinka.
— Jak nie, to nie, to się obejdzie! — nadąsał się Franek. Bukiet bez wstążki, to jak pies bez ogona.
I Franek udał, że się do odejścia zabiera.
A dziewczynki strasznie były tego tańca i śpiewki ciekawe. Wiec dalejże całować Ludwinkę, a prosić. — A dajże mu, nie broń, a gdzieżby zgubił, przecież ci odda. Ludwinka dała się uprosić. Zdjęła jedną wstążkę z warkocza, i trzymając ją w ręku, rzekła:
— No, Franuś, pożyczę ci, ale wprzód zaśpiewaj. Frankowi aż się oczy zaświeciły do tego bukietu. Wyskoczył i porwawszy w pół Agniesię stanął z nią, niby przed muzyką, i począł tańczyć z rozmachem na lewo, aż furczała jej szafirowa spódniczka:

Tańcował Kuba
i jego luba,
tak tańcowali
u-ha! ha!
Kuba niebogi
miał krzywe nogi,
a ona była
głucha-cha!


— Ha! ha! ha! — zaśmiały się dziewczynki, a Franuś tańczył znowu i raz po raz przyklękał w tańcu to na jedno, to na oba kolana, a potem puścił Agniesię która już tchu złapać nie mogła i kręcił się sam śmiesznie wykrzywiając nogi:

Tak tańcowali,
aż się pobrali,
tak tańcowali
zawzięcie!
Kuba ją łoi
co dnia w tygodniu,
ona go tylko
przy święcie!


— Ha! ha! ha! ha! ha! ha! — pokładały się ze śmiechu dziewczynki. Jedna Marysia się nie śmiała. Przez cały czas śpiewu patrzyła we Franka wielkiemi oczami, aż raptem, zesunęła się z sągów drzewa, zasłoniła rączkami buzię i w bek uderzyła.
— Maryś, co ci to? — podbiegły do niej dzieci. — Czego płaczesz, ujadło cię co? — pytały zaniepokojone.
Mała Marysia, niedawno temu chorowała tak ciężko, że wszyscy myśleli, że umrze. Dużo było płaczu i strapienia w chacie, bo choć dzieci było dziesięcioro, to jedno za drugiem w ogieńby skoczyło tak się kochały. I wszystkie się cieszyły, kiedy małe Marysiątko, bledziutkie jak ściana bielona, zaczęło uśmiechać się do dzieci i po troszkę zdrowieć. I teraz, choć już choroba przeszła, pieściły ja i dogadzały, ile mogły, tak się bały, żeby im nie zachorowała poraz drugi.
— No, powiedz, co ci Maryś? ujadło cię co? — pytała Ludwinka, przygarnąwszy ku sobie siostrzyczkę.
— Mnie.... mnie.... nie nie... uja... dło, — mówiła płacząc Marysia, ino Flanek śpiewa, że Ku.... Kuba będzie Kalolkę bił, a ja nie... nie chcę, żeby Kalolkę bił, bo ja Kalolkę lubię.... Kalolka mnie lalkę dała....
I na wspomnienie tej lalki Marysia rozbeczała się jeszcze lepiej, bo lalka się niedawno stłukła i Marysia innej nie miała. A dzieciom aż się gorąco zrobiło, że mama płacz Marysi usłyszy i pomyśli, że to oni krzywdę jej jaką zrobili i gniewać się będzie, że dziecka zabawić nie umieją. Wesele też lada chwila nadjechać może, a jakże Marysia pokaże się gościom taka spłakana? Więc ją Ludwinka zaczęła tulić i pieścić:
— Cichaj, Maryś, cichaj, przecie Franek tak tylko dla śmiechu śpiewa! Gdzieśby Kuba Karolkę bił, przecie wiesz, jak ją lubi....
— Ja... nie... nie chcę, żeby się z Kuby śmieli, Kuba dobry, Kuba mnie na wóz wysadza, jak jedzie do pola....
— Ale Maryś, przecie Franuś przy nas tylko śpiewa. Niechby tak na weselu, przy Kubie i Karolce zaśpiewał, toby go dopiero tata sprał.... Na to Marysiątko w lepszy jeszcze płacz:
— Ja nie chcę, żeby tata Flanka plał, bo ja Fla.... Flanka też lubię!...
Dzieci nie wiedziały, jak uspakajać małą płaksę. Hania targała ją za spódniczkę, Agniesia zerwanym liściem ucierała jej nosek, Ludwinka gładziła po buzi i włoskach, a Franek patrzył na Marysię z miną markotną, aż naraz skoczył, jakby go trzmiel ukąsił i dalejże patrzeć w niebo z zadartą do góry głową i krzyczeć:
— Europlan! europlan!
— Gdzie? Gdzie? — porwały się dziewczynki. Płacz Marysi urwał się raptem, dziecina także podniosła w górę załzawione oczęta. I tak stali wszyscy pięcioro, a Franek palcem pokazywał na obłoki i wykrzykiwał:
— O, o widzicie? Tam wysoko! o teraz skrył się za obłokiem. Ale leci! Co, nie widzicie? Jakie też te dziewuchy oczy mają. Skrzydła ma i ogon, i całkiem do ptaka podobny!...
Ludwinka śmiała się i udawała także, że szuka po niebie samolotu, choć naprawdę to żadnego samolotu nie było, tylko Franuś tak zmyślał, żeby Marysia o płaczu zapomniała. Ale młodsze dziewczynki święcie wierzyły, że samolot jest, i że go starsze dzieci widzą. A naprawdę to najpierw nad łąką poleciał bocian, a potem z głośnem krakaniem — wrona.
— Ale klaka ten uloplan! — zaśmiało się Marysiątko, dziwiąc się, że aeroplan taki do wrony podobny.
Wszystkie dzieci roześmiały się także. — Ho! ho, one jeszcze lepiej od wron kraczą — powiedział Franuś, a widząc, że jego podstęp się udał, bo Marysia ma buzię uśmiechniętą od ucha do ucha, zawołał wesoło:
— Maryś proś Ludwinki, żeby mi bukiet naszykowała. Będziemy się bawić w wesele. Ja będę za Kubę, a ty za Karolkę.
A małemu Marysiątku zapłakane przed chwilą oczka rozbłysły od radości jak dwie gwiazdki. Bo też to honor był wielki, żeby ją, małą Marysię, Franuś wybrał sobie za pannę młodą. Wiec Marysiątko w rączki zaczęło klaskać z uciechy:
— Ja będę za Kalolkę! Ja będę za pannę młodą!

I zaraz dzieci rozpoczęły zabawę. Co prawda, na żadnem weselu jeszcze nigdy nie były, ale tyle się nasłuchały o tem, jak to się robi, że zabawa szła im doskonale. Wiec Marysia była Karolką, Franuś — Kubą, Ludwinka — matką Karolki, Hanusia — swatką, a Agniesia pierwszą druchną panny młodej. Najpierw do matki Karolki przyszła swatka i pytała: — Nie macie tu jałóweczki na sprzedaż? a wtedy matka odpowiadała. — Jest, jest, prosimy do izby! — co znaczyło, że w chacie jest dziewczyna na wydaniu. Swatka wchodziła do izby i strasznie chwaliła Kubę ile to on ma gruntu, a ile koni, a ile krów, a jak go w domu pobożnie chowali, jaki z niego będzie gospodarz i pytała, czyby Karolka za niego nie poszła? Matka się zgodziła i Karolka też, i Kuba był bardzo uradowany i jeszcze przed ślubem przyszedł odwiedzić swoją narzeczoną ze ślicznym bukietem przypiętym do kamizeli. Tylko ze ślubem był kłopot, bo nie miał kto być księdzem, wiec dzieci uradziły, że ślub się zrobi kiedyindziej, a tymczasem urządzi się wesele. Wzięły druchny pana młodego między siebie i każda tańczyła z nim po kolei i śpiewała piosenki, jakie której do głowy przyszły. Więc Ludwinka zaśpiewała mu śpiewkę, którą pierwsza druchna śpiewała na weselu Kuby, a którą im dziś rano powtórzyła mama:

O moja Karolciu,
dobrze ci się darzy,
dostałaś Kubusia
o krąglutkiej twarzy!


Bo Kuba, choć już chłop dorosły, miał twarz podobną do Franusia i okrągłą jak jabłko.
Przetańczył pan młody taniec z drugą druchną, bo teraz i matka, i swatka przemieniły się w druchny, Agniesia zaś znowu mu zaśpiewała tak:

Zazdroszczą ci ludzie
z całej okolicy,
dostałaś Kubusia
prostszego od świcy!


I znowu tańczyli wszyscy, a Marysi serduszko rozpierała duma, że Kubę tak chwalą i śpiewają tak ładnie, że ma „kulatą“ buzię, i że jest prosty jak świeca, a nie tak jak pierwej śpiewał Franuś, że ma krzywe nogi i że Karolka jest głucha....
Potem znowu tańczyły druchny z panną młodą i tak jej śpiewały:

Dwanaście kwiateczków na wierzchołku róży,
Dwanaście aniołków pannie młodej służy.

Jeden anioł niesie lilijkę pachnącą,
drugi anioł niesie różę woniejącą.
Trzeci anioł niesie ruciany wianeczek,
czwarty anioł niesie złoty pierścioneczek.
Piąty anioł niesie związane małżeństwo,
szósty anioł niesie jej błogosławieństwo.
A zaś drugich sześciu z koroną nad głową,
wywijają nad nią kieby nad królową!


Śliczna to była śpiewka i tak się w nią zasłuchały, że zapomniały przez chwilę o świecie całym. A tymczasem od gościńca nadpływała skoczna, dziarska muzyka, i ukazały się wozy, umajone zielenią i kwiatami, i drużbowie na koniach i druchny w kraśnych gorsecikach, w wianuszkach na głowie i spódniczkach malowanych w śliczne kwiaty. Jechało wesele, prawdziwe wesele, dużego brata Kuby z różową jak kwiatek — Karolką.
— Mamo, mamo, jadą! — krzyknęły dzieci i jak ich było pięcioro, rzuciły się wszystkie ku chacie. A już na odgłos muzyki, wyszli przed próg domu ojciec, i matka, i babka staruszka, i ciotka Gomulakowa, i sąsiadki. A wszyscy byli pięknie postrojeni, i mieli radość w oczach i uśmiech na licach.
A już przez bramę, uplecioną z choiny i jałowcu małemi dłońmi dzieci, wjechał umajony białemi kwiatami wóz, a z niego zeskoczył Kuba i żona jego — Karolka.
I zobaczyły dzieci, jak Kuba i Karolka do nóg się pokłonili ich rodzicom, matka do serca Karolkę przycisnęła i powiedziała — Witaj córko! — a Karolka z płaczem zaczęła ją po rękach całować, a i mamie puściły się z oczu łzy gorące, i padały na mirtowy wianuszek i złote warkocze synowej.
— Witaj nam córko — powiedział i tata i w czoło pocałował Karolkę, a potem uściskała ją babka i ciotki, a Karolka całowała się ze wszystkimi i z Ludwinką, i Frankiem, i Hanusią, i Agniesią, i nawet z małem Marysiątkiem.
— Musicie mnie lubić, bo ja już teraz wasza, — mówiła, uśmiechając się słodko, a dzieciom aż serduszka topniały z uciechy, że ta śliczna, miła Karolka jest teraz naprawdę ich, i że będzie mieszkała zaraz koło ich obejścia, w wesołej, zielenią umajonej chałupie.
I kiedy tak zwartem kołem otoczyli młodziutką bratową, ściskając ją do uduszenia, raptem wysunęła się ciotka Gomulakowa i wysypała na głowę Karolki, cały garniec cukierków, pierniczków i drobnych ciasteczek, poowijanych w kolorowe, fryzowane papierki.
— Na szczęście! na szczęście! — poczęli wołać wszyscy goście, a Karolka, ze śmiechu strząsała z wieńca i włosów ten słodki, kolorowy grad, i podawała w nastawione rączki dzieci cukierki i ciasteczka.
Dopieroż było śmiechu i żartów! Zbierały dzieci, zbierali drużbowie i druchny, a małe Marysiątko nazbierało tyle, że nie wiedziało już gdzie podzieć swoje skarby, i wtykało je „za koszulkę“.
A już z wozów zeskoczyli muzykanci i zapiszczały skrzypki, i zahuczały basy, i zaśpiewał klarnet. Weszli państwo młodzi do izby i zaczęło się takie wesele, że aż ha!

KONIEC




  1. Przypis własny Wikiźródeł Ilustracje Stefana Norblina (1892-1952) będą możliwe do udostępnienia w 2026 roku.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zofia Rogoszówna.