Walka życia/Część III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Walka życia
Pochodzenie Karola Dickensa wybór dzieł
Wydawca Drukarnia i Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. 1914
Miejsce wyd. Poznań – New York
Tłumacz Antoni Mazanowski
Tytuł orygin. The Battle of Life
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


CZĘŚĆ III.

Świat postarzał się o sześć lat od opisanych przez nas wypadków. Był to ciepły jesienny wieczór po ulewnym deszczu. Nieoczekiwane słońce wyjrzało z za chmur i oświeciło stare bojowe pole, które na jego powitanie zabłysło miliardami iskier, błyszczących na liściach i mokrej trawie.
Słoneczny świt, rozlewając się po okolicy, wszystko ożywiał niby obecność samego Boga. Mroczny i jednobarwny przedtem las mienił się teraz licznymi tonami: zielonym, żółtym i ciemno-czerwonym. Z liści spływały błyszczące krople dżdżu. Zielona łąka, zdało się, martwa, teraz jakby ożyła, ciesząc się jasnością nieba. Pola, żywopłoty i plecione parkany, a także i zbite w jedną grupę maleńkie miasteczko wraz z dzwonnicą, rzeczką i młynem — wszystko żywo występowało z mroku. Ptaszki słodko śpiewały, kwiaty podniosły pochylone główki, orzeźwione radosnym oddechem ziemi, a w górze rozesłało się błękitne niebo. Skośne promienie słońca przebiły ponure chmury, które powoli usuwały się w dal, tęcza, mieniąc się żywemi barwami kwiatów, szeroko rozpostarła się na sklepieniu niebieskiem.
Niewielka oberża, kryjąca się za wysokim rozłożystym wiązem, którego gruby pień otaczała darniowa ławka dla wypoczynku pieszych, zwracała się swą wesołą fasadą ku szerokiej drodze. Przyciągała ona podróżnych swym miłym wyglądem i błyszczącem w słońcu jaskrawem godłem ze złotym napisem, które wisiało na drzewie i przeglądało z poza liści. Konie, przechodząc mimo kłody, napełnionej świeżą wodą i rozrzuconego obok niej wonnego siana, już zdala strzygły uszami. Czyste firanki, poruszane wiatrem, zdawały się zapraszać do wejścia i odpoczynku. Na zielonych tablicach nad napisami, głoszącemi o porterze, piwie i lekkich winach, chowanych w zapasie dla gości, widniał pociągający obrazek dużego ciemnego kufla z pieniącem się piwem. Pod oknami stały barwne doniczki z kwiatami, stanowiące kontrast z białą fasadą. Przez otwarte drzwi widać było migotliwe połyski butelek i karafek, które stały na bufecie.
O tej to porze ukazała się na progu zajazdu otyła, barczysta postać gospodarza. Z fajką w zębach, z rękami w kieszeniach, rozstawiwszy nogi, stał w pozie człowieka w pełni zaufanego w dobroć swego wina i biesiadnych zapasów.
W około niego nie było suchego miejsca, wszystko przemokło a on był tem zadowolony. Może ociężałe główki dalii w czystym ogródku kwiatowym ucierpiały od zbytku wilgoci, za to ostrokrzew, róże i inne kwiaty, rosnące pod oknami i drzewo, rozsypując w około siebie kropelki wody, rozkoszowały się, jak goście zaproszeni na ucztę, kiedy już dosyć wypito.
Od czasu swego istnienia zajazd nosił oryginalną nazwę „Tarki do gałki muszkatułowej“, jaka widniała na godle, nad niem było umieszczone, złotemi literami nazwisko gospodarza: Benjamin Briten.
Rzeczywiście przyglądnąwszy się mu, poznalibyście, że nie kto inny, jak sam Benjamin Briten stał na progu domu, nieco zmieniony na lepsze i we wspaniałej postawie gospodarza.
— Cóż to, pani Briten nie myśli wracać — mówił patrząc na drogę. — A już byłby czas; toż to już pora pić herbatę.
Na drodze było pusto; bez pospiechu wyszedł nacieszyć się swoją chudobą i czuł się bardzo zadowolony wrażeniem.
— Napewno do takiego domu zawszebym wstąpił, o ile nie byłbym jego gospodarzem — rzekł do siebie.
Podszedł do kwietnika, obejrzał pochylone główki dalii, które jak gdyby otrząsały się, kiedy spadały z nich napełniające je krople.
— Trzeba o nich pamiętać; żebym tylko nie zapomniał jej tego powiedzieć. Jednakże jej długo niema.
Pan Briten, w oczekiwaniu cenniejszej swej połowy, wydawał się zafrasowanym i bezradnym.
— Zdawało się, że spraw ma niewiele — rzekł Ben. — Tylko wstąpi tu i owdzie po ukończeniu targu, ot i wszystko. A a! wreszcie!
Bryczka z malcem na koźle zamaszyście toczyła się po drodze. Na siedzeniu, ze złożonemi gołemi rękami na koszyku, który spoczywał na jej kolanach, siedziała pochyło dama z wielkim mokrym parasolem spuszczonym za plecy, ostawiona dookoła różnymi koszykami i zawiniątkami, przechylając się to na jedną, to na drugą stronę od wstrząśnień.
Dobroduszna twarz i nieskładna poza, już zdala przypominały kogoś dawno znajomego; w miarę zbliżania się, wspomnienia stawały się jaśniejsze; a kiedy bryczka podjechała do drzwi „Muszkatułowej tarki“ i z niej ukazała się para nóg w ogromnych trzewikach, znikła w objęciach pana Britena i dość ciężko opuściła się na ziemię, nie pozostało już żadnych wątpliwości: takie buciki nie mogły należeć do kogo innego, prócz Klemensi Niukom.
I rzeczywiście, była to ona, wesoła, rumiana, jak przedtem, z połyskującą od mycia twarzą, ale już bez podrapań na łokciach, które natomiast ozdobiły się dołkami, od wygodnego i szczęśliwego życia.
— Co tak późno, Klemmi? — spytał pan Briten.
— Dużo było sprawunków, — odpowiedziała, bacznie czuwając nad przeniesieniem do domu wszystkich koszyków i pakunków, — ośm, dziewięć, dziesięć — gdzież jedenasty? Tak, to mój koszyk jedenasty! Wszystko już. Wyprzęgnij konia, Harri, daj mu na noc ciepłego jedzenia, jeśli będzie kaszleć. Ośm, dziewięć, dziesięć — oto jedenaście?... Tak, to, — mój koszyk. Cóż dzieci, Ben?
— Zdrowe i wesołe, Klemensi.
— No, chwała Bogu! — rzekła pani Briten, wchodząc do pokoju i rozwiązując wstążki kapelusza. — Pocałujmy się, stary!
Pan Briten z zadowoleniem spełnił jej życzenie.
— Zdaje się, — rzekła pani Briten, wypróżniając kieszenie i wyjmując cały stos książeczek i zmiętych papierów — nic nie zapomniałam. Zapłaciłam wszystko za kwitami, rzepę sprzedałam; rachunek piwowara sprawdziłam i za piwo oddałam. Fajki zamówiłam i włożyłam siedmnaście funtów i cztery pensy do banku. To pieniądze przeznaczone dla doktora Gitfilda za leczenie malutkiej Klemm, których nie chciał wziąć. Nic nie chce brać, Ben.
— Myślałem, że odmówi — odpowiedział Ben.
— Powiedział: choć byście nie wiem wiele mieli dzieci, leczenie ich nic was nie będzie kosztowało.
Twarz pana Britena nabrała poważnego wyrazu i patrzył ze skupieniem na ścianę.
— No, czyż to nie poczciwa dusza, Ben? — rzekła Klemensi.
— Poczciwa, Klemm. Co się mnie tyczy, to w żadnym razie nie chcę zła rugować jego dobrocią.
— Rozumie się, rozumie się — rzekła Klemensi. — A nasz ponny? Wszystko to będzie kosztowało ośm funtów i dwa pensy; nie prawda, że nie źle? Jak myślisz?
— Stosunkowo nie źle — potwierdził Briten.
— Jestem rada, żeś zadowolony! — zawołała żona — choć byłam o tem przekonaną. No na razie zostawmy to. Weź wszystkie kwity. Ach, poczekaj! Oto jeszcze jakieś niemiłe ogłoszenie: trzeba je wywiesić. Jeszcze nie wyschło, wprost z drukarni. Popatrz, jak przyjemnie pachnie.
— Co to takiego? — spytał Ben, rozkładając papier.
— Nie wiem, nie czytałam — odpowiedziała żona.
„Sprzedaje się na licytacyi — czytał gospodarz „Muszkatułowej tarki“ — jeśli poprzednio nie będzie sprzedane z wolnej ręki.“
— Zawsze tak piszą — przerwała Klemensi.
— Przypuśćmy, że tak, ale słuchaj dalej — ciągnął — „majątek“ itd., „dom“ itd., „budynki gospodarskie“ itd., „ze wszystkiemi przynależnościami“ itd. „B. Snitczy i Kreggs“ itd. „cały majątek przynależny do pana Michała Wardena, esquir’a, który przebywa za granicą.“
— Przebywa za granicą! — powtórzyła Klemensi.
— W każdym razie tu tak podano; przeczytaj sama — rzekł pan Briten.
— Boże mój; mnie jeszcze dziś w starym domu upewniali, że mają wkrótce prawdziwe i pewne wiadomości o niej otrzymać — rzekła Klemensi, ze smutkiem wstrząsając głową i pocierając łokcie, jakby wspomnienia przeszłości obudziły w niej dawne nawyknienie. — Boże, Boże, jak to przykro odbije się na nich!
Pan Briten ciężko westchnął, kiwając głową i rzekł, że nic nie może zrozumieć w tej sprawie i już dawno usunął się od wszelkich interesów. Potem zaczął przylepiać oznajmienie na ścianie, we wgłębieniu okna, przy bufecie. Klemensi, posiedziawszy parę sekund, wstała i poszła zajrzeć do dzieci.
Mimo żywego przywiązania do żony gospodarz „Muszkatułowej tarki“ zachowywał się względem niej po dawnemu protekcyonalnie i bawił się jej kosztem. Jakżeby się zdziwił, dowiedziawszy się od trzeciej osoby, że ona prowadziła cały interes i że cały ten jego interes szedł tylko dzięki jej zdolnościom i akuratności. W życiu na każdem miejscu można znaleźć ludzi, ze skromności nie wysuwających swych zasług na pokaz. Takich ludzi nigdy nie ceni się według zasług, obchodzą się z nimi pobłażliwie, przebaczając im dziwactwa, a tymczasem wielu z nas musiałoby się zarumienić przy porównaniu z nimi, jeślibyśmy zadali sobie trud głębszego wniknięcia w sprawę.
Pan Briten uznawał, że zniżył się do małżeństwa z Klemensi i to było mu miłem. Była ona bowiem żywym przykładem jego dobroci i wielkoduszności i zdawało mu się, że Klemensi, jako najlepsza żona i gospodyni, mogła służyć za najlepszą ilustracyę starego przysłowia: „Dobroczyńca — sam dla siebie nagrodą.“
Przyklejając opłatkiem ogłoszenie i chowając przywiezione przez żonę sprawunki, przez cały czas naśmiewał się z jej zamiłowania do czynu. Klemensi powróciła i oznajmiła, że obaj chłopcy w stodole pod nadzorem Betsi, a malutka Klemm śpi „jak aniołek.“ Herbata, przygotowana na małym stoliku, oczekiwała jej powrotu. Wszystko było nadzwyczaj czyste i porządne; maleńki stolik, zastawiony według zwyczaju butelkami i filiżankami i dobry zegar, matematycznej dokładności, który pokazywał wpół do szóstej, każda rzecz stała na swojem miejscu, wszystko świeciło się i błyszczało.
— Wreszcie mogę sobie za cały dzień odpocząć — oznajmiła pani Briten, oddychając pełną piersią. Skoro tylko spoczęła, zaraz zerwała się, podała mężowi kubek herbaty i zajęła się przygotowaniem kromek chleba z masłem. — Jak to ogłoszenie przypomina mi dawne czasy!
— Ach tak — przyznał pan Briten, łykając herbatę z kubka, jakby ostrygi.
— Za tego samego Michała Wardena — rzekła Klemensi, wskazując głową w stronę ogłoszenia — straciłam wtedy miejsce.
— Za to znalazłaś męża — rzekł pan Briten.
— Tak, prawda, tak się to i stało; za to jestem mu bardzo wdzięczną.
— Do wszystkiego w życiu można się przyzwyczaić — rzekł pan Briten, patrząc na żonę z poza kubka. — Dlatego to i ja tak do ciebie przywykłem, Klemm, że nie byłbym w stanie żyć bez ciebie. I dlatego pobraliśmy się, ha, ha, ha! Ktoby się mógł tego spodziewać?
— Z pewnością nikt; aleś ty postąpił szlachetnie, Ben.
— No, nie, dlaczegoż? — skromnie zaprzeczył pan Briten — Nie warto o tem mówić.
— Jakto nie warto! — zawołała żona dobrodusznie. — Tak ci jestem wdzięczną, Ben, że nigdy tego nie zapomnę. O, — mówiła, patrząc znów na ogłoszenie — kiedy ona uciekła i to stało się wiadomem i kiedy już jej biedaczki nie można było dogonić, nie mogłam dłużej milczeć ze względu na nią samą, jak i ze względu na wszystkich pozostałych; opowiedziałam wszystko, co mi było znane. Czyż mogłam nie opowiedzieć?
— Bezwarunkowo, postąpiłaś słusznie, oznajmiając im całą prawdę — przyznał jej mąż.
— Doktor Dżeddler — ciągnęła Klemensi, stawiając swą filiżankę i z zadumaniem patrząc na oznajmienie — wypędził mnie wtedy w przystępie gniewu i żalu! Zadowoloną jestem, żem mu nie odpowiedziała wówczas jakiemi porywczemi słowy i nie uniosła się także w pierwszej chwili; gorzko potem żałował tego. Ileż razy potem w tym samym pokoju bolał nad tem co się zdarzyło. Ile razy siedział tam, całemi godzinami rozpytując mnie o wszystko, dowodząc, że go to tak bardzo interesuje! A to dzięki temu, że wiedział, jak ona mnie lubiła, Ben!
— Skąd ty to wiesz, Klemensi? — pytał mąż, zdziwiony opowiadaniem wydarzeń, o których sam miał bardzo niejasne wyobrażenie.
— Doprawdy, nie wiem — odpowiedziała Klemensi, zaczynając dmuchać w kubek z herbatą. — Nie śmiałabym objaśnić tego, choćby mi nawet obiecano sto funtów.
Bez wątpienia długoby jeszcze rozprawiał nad tym abstrakcyjnym tematem, gdyby przed oczami jego żony, za jego plecami, nie pojawił się bardziej realny przedmiot w osobie dżentelmena w żałobie, w płaszczu i przy ostrogach. Zatrzymał się na progu, uważnie przysłuchując się ich rozmowie.
Klemensi podniosła się zaraz, jak tylko go ujrzała, Briten także powstał i powitał gościa.
— Czy pan nie zechce udać się na drugie piętro; tam jest śliczny pokój.
— Dziękuję — rzekł nieznajomy, badawczo patrząc na żonę pana Britena. — Czy mogę wejść?
— Proszę, bądź pan łaskaw — rzekła Klemensi, wpuszczając go. — Czem mogę służyć panu?
Ogłoszenie zajęło jego uwagę, zaczął je czytać.
— Wspaniały majątek, panie — rzekł pan Briten.
Nic nie odpowiedział; skończywszy czytanie, odwrócił się i znowu badawczo zaczął patrzeć na Klemensi.
— Czy pani co mówi?... — zapytał, nie spuszczając z niej wzroku.
— Pytam, czy pan czego nie potrzebuje? — odpowiedziała Klemensi, ze swej strony spoglądając na niego ukradkiem.
— Jak mi dacie buteleczkę porteru — rzekł, kierując się ku oknu — i pozwolicie zostać tutaj, nie przeszkadzając sobie w herbatce, będę wam nadzwyczaj wdzięcznym.
Z temi słowy usiadł za jednym ze stołów i zaczął patrzeć w okno. Był to okazały i piękny młodzieniec, czarne wąsy i gęste czarne włosy ocieniały jego męską, ogorzałą twarz. Kiedy podano mu porter, nalał szklankę, wypił za powodzenie domu i zapytał:
— Ten dom niedawno zbudowany?
— Nie — bardzo dawno, panie — odpowiedział Briten.
— Ale już będzie z pięć lub sześć lat temu — rzekła Klemensi, akcentując słowa.
— Zdawało mi się, że państwo wymówili imię doktora Dżeddlera, czy tak? — pytał nieznajomy. — To ogłoszenie przypomniało mi go. Znam trochę ich rodzinne sprawy. Powiedzcie mi, czy stary jeszcze żyje?
— A jakże, panie, żyje — odpowiedziała Klemensi.
— Bardzo postarzał?
— Od jak dawna, panie? — zapytała bardzo znacząco Klemensi.
— Od czasu ucieczki córki.
— O, tak; od tej pory strasznie zmienił się, posiwiał i postarzał; myślę jednak, że on teraz o wiele szczęśliwszy. Pogodził się ze siostrą i często ją odwiedza. Zdaje mi się, że to dla niego wielka przyjemność. Z początku wydawało się, że zupełnie upadł na duchu i żal było starego, kiedy wszystko wyśmiewał. Dwa lata temu zaszła w nim znaczna przemiana na lepsze; zaczął częściej wspominać zaginioną córkę i chwalić ją; odtąd styka się nawet z ludźmi. Wtedy jej przebaczył. Było to w dzień ślubu panny Grez. Przypominasz sobie, Briten?
Pan Briten doskonale pamiętał.
— A więc siostra jej zamężna? — zapytał nieznajomy. A po krótkiem milczeniu dodał. — Za kogo wyszła?
Klemensi, usłyszawszy to pytanie, o mało ze zdumienia nie wypuściła tacy z filiżankami.
— Jakto, pan tego nie słyszał? — spytała.
— Nie, ale chciałbym wiedzieć — rzekł nieznajomy, nalewając drugą szklankę i podnosząc ją do ust.
— O, to poprostu powieść, jeśliby się tylko umiało opowiedzieć. — Klemensi oparła się o dłoń lewej ręki, której łokieć spoczywał na dłoni prawej ręki i z zadumaniem kiwała głową, pogrążona we wspomnieniach przeszłości. — Długoby o tem opowiadać.
— Niech pani opowie w kilku słowach — zaproponował nieznajomy.
— Jeśli tak, to pocóż panu o tem mówić? — ciągnęła Klemensi z tym samym wyrazem zamyślenia, nie zwracając się do nikogo i nie zdając sobie sprawy, że mówi przy kimś. — Oboje boleli, wiele rozmawiali o niej, jak o umarłej, a miłość ich ku niej była tak wielka, że w swych wspomnieniach nigdy jej nie oskarżali; przeciwnie, przypominając sobie o wszystkiem, o jej postępkach, zawsze starali się ją usprawiedliwić. Wszyscy o tem wiedzą, a ja lepiej od innych — dodała Klemensi, ocierając łzy ręką.
— I tak — rzekł nieznajomy.
— I tak — Klemensi bezwiednie powtórzyła jego słowa i ciągnęła, nie zmieniając swej pozy — wreszcie pobrali się. Obrzęd odbył się w dzień jej urodzin, jutro jego rocznica, ślub był bardzo cichy, ale oni nader szczęśliwi. Pan Alfred postanowił ożenić się w dzień urodzin Merion — no i tak się stało.
— A szczęśliwie żyją? — zapytał nieznajomy.
— Trudno znaleźć szczęśliwszą parę — jedynem zmartwieniem zaginięcie siostry.
Wtem podniosła głowę i skierowała wzrok na nieznajomego, widocznie przypominając sobie i uświadamiając wszystkie okoliczności. Stał zwrócony do niej plecami, z twarzą ku oknu, patrząc uważnie w dal. Wtedy ona obróciła się w stronę Britena i zaczęła mu dawać jakieś znaki, wskazując na ogłoszenie i bez dźwięku poruszała wargami, jakby powtarzając wciąż jedno słowo czy frazes. Pan Briten dziwił się bardzo, nie słysząc słów, a nie rozumiejąc mimiki, która jak wszystkie jej ruchy wogóle, była bardzo dziwnego rodzaju. Z roztargnieniem patrzył na stół, nieznajomego, łyżeczkę do herbaty, żonę, ze swej strony badając, czemu zagraża niebezpieczeństwo: czy sprzętom, czy jemu samemu, czy jej i odpowiadał na jej sygnały taką samą pantominą, wyrażając zupełną niemożność skonstatowania z ruchów jej warg tego, co chciała mu oznajmić.
Klemensi musiała zrezygnować z tej nieudałej polityki, cicho przysunąwszy krzesło bliżej nieznajomego, niepostrzeżenie za nim śledziła, oczekując chwili, kiedy znowu przemówi. Nie długo przyszło jej czekać.
— Jakiż dalszy los tej młodej panienki, która uciekła? Zapewne coś o niej wiadomo?
Klemensi wstrząsnęła głową.
— Słyszałam, że doktór Dżeddler wie o tem coś więcej, aniżeli mówi. Pisała do pani Grez, że zadowolona i szczęśliwa z jej związku małżeńskiego z panem Alfredem. Pani Grez odpowiedziała na jej list. Los tej dziewczynki zakryty takim mrokiem, że mógłby go tylko rozjaśnić...
Głos jej drgnął i zatrzymała się w pół słowa.
— Kto? — pytał nieznajomy.
— Mógłby rozjaśnić tylko jeden człowiek na całym świecie — mówiła Klemensi, ledwo oddychając ze wzruszenia.
— Któż taki? — pytał nieznajomy.
— Pan Michał Warden! — zawołała Klemensi, dając poznać mężowi, że nazwisko to wtedy chciała mu powiedzieć, a także Michałowi Wardenowi, że go poznała.
— Pan sobie mnie przypomina? — zapytała Klemensi drżącym ze wzruszenia głosem. — Widzę, że pan mnie sobie przypomniał. Pamięta pan tę noc w sadzie? Wszakże ja byłam z nią.
— Tak, wiem o tem — odpowiedział.
— Otóż to ja byłam. A to mój mąż. Ben, mój przyjacielu, biegnij prędko do pani Grez, do pana Alfreda, biegnij do nich! Zawołaj ich tu prędko!
— Zaczekajcie! — zatrzymał ich pan Warden, spokojnie zagradzając drogę — Co chcecie zrobić?
— Dać im znać, że pan tutaj — odpowiedziała Klemensi silnie wzruszona — że ona nie bezpowrotnie dla nich zginęła, że mogą się o niej od pana wiele dowiedzieć, nakoniec, że może wreszcie ona powróci do domu! Jakież to szczęście dla starca, dla siostry a i dla mnie samej, starej jej sługi, choćby zobaczyć ją, moją najdroższą! — krzyknęła, uderzając się obiema rękami w piersi. — Biegaj że, biegaj prędko Ben! — i delikatnie popychała go do drzwi, przed któremi wciąż jeszcze stał Michał Warden, z boku patrząc na nią i zagradzając drogę.
— A może ona tu niedaleko — ciągnęła gorąco Klemensi, biegnąc naprzód i chwytając w uniesieniu pana Wardena za płaszcz — widzę to po pańskiej minie. Pozwól mi pan choć spojrzeć na nią! Przecież ja ją wyniańczyłam, ona wyrosła na moich rękach! Przecież my wszyscy chlubiliśmy się nią! Wiedząc, że jest narzeczoną pana Alfreda, jakem ja się starała zatrzymać ją, kiedy ją pan namówiłeś do ucieczki! Wszystkich ich kochałam i wiedziałam, czem ona była dla rodziny, kiedy uciekła, a gdy ją uważano za zaginioną, widziałam ich rozpacz. Niech pan mnie puści do niej, i da mi opowiedzieć jej wszystko, czem przepełniona moja dusza!
Wzrok jej wyrażał głębokie uczucie i błaganie; ale on milczał.
— Może obawia się iść do domu, nie wiedząc, jak ją przyjmą? Pozwól mi pan iść do niej i oznajmić jej, że oni nie tylko jej przebaczyli, ale kochają więcej, niż przedtem, że spotkanie z nią będzie dla nich największem szczęściem życia! Powiedz mi prawdę, panie Warden, wszak ona z panem?
— Nie, jej niema ze mną — odpowiedział boleśnie.
Jego smutny wygląd, żałobna odzież, zamiar nie wracania z zagranicy, wreszcie i sama odpowiedź — wszystko wyjaśniły. Wszystko zrozumiałe. Merion umarła!
On jej nie przeczył. Tak, ona umarła! Klemensi osunęła się na stół i gorzko załkała.
W tej chwili szybko wbiegł siwy staruszek, do tego stopnia zdyszany, że po głosie ledwo można było poznać pana Snitczy.
— Wielki Boże, pan Warden! — zawołał adwokat, odprowadzając go na bok. — Jakiż los... — tak się zadyszał, że nie mógł mówić — cię tu przywiódł? — dokończył po krótkiej przerwie.
— Boję się, że zły los mnie tu przywiódł — odpowiedział. — Jeślibyś pan był świadkiem tego, co się tu dopiero co stało, zrozumiałbyś, że nic prócz bólu i smutku ze sobą nie przynoszę.
— To zupełnie zrozumiałe. Ale z czemżeś tu pan przyszedł? — pytał doktor.
— Czyż mogłem się domyślić, kto tu gospodarzem? Posłałem do pana swego sługę a sam tu zaszedłem, myśląc, że mnie tu nikt nie zna. Dla mnie wszystko w tych stronach i stare i nowe ma wielkie znaczenie. Wreszcie chciałem się przywitać z panem najpierw a potem zaraz udać się do miasta. Chciałem usłyszeć, co o mnie mówią. Widzę, że pan wiele może mi powiedzieć. Tak, panie Snitczy, gdyby nie wasze przeklęte zakazy, dawno już zacząłbym rządzić swym majątkiem!
— Nasze zakazy! — zawołał adwokat. — Mówię za siebie i świętej pamięci Kreggsa — pan Snitczy popatrzył na swój kapelusz ze wstążką z czarnej krepy i smutnie pokiwał głową — czyż można nas o to obwiniać? Wszak ułożyliśmy między sobą nigdy nie dotykać tej kwestyi; ja nawet zapisałem pańskie własne słowa, jako niewłaściwie skierowane do tak poważnych i czynnych ludzi, jak my. Nasze zakazy! Pan Kreggs zszedł do grobu w pełnem przekonaniu....
— Obowiązałem się milczeć do swego powrotu tutaj, kiedykolwiekby on nastąpił — przerwał pan Warden — i zamierzam dochować słowa.
— Doskonale, panie, my ze swej strony też byliśmy obowiązani milczeć w stosunkach między sobą, jak i w stosunkach z klientami. Pan sam nie dawał znaku życia; czyż mogliśmy się wywiadywać i to jeszcze w tak draźliwej sprawie? Już dawno to przewidywałem, ale stwierdziłem pół roku temu, słysząc, żeś ją stracił.
— Od kogoś pan to słyszał? — zapytał klient.
— Od samego doktora Dżeddler, panie, który swoim zwyczajem okazał mi zaufanie. On jedynie znał już dawno całą prawdę.
— A pan także zna ją?
— Bez wątpienia, panie! — odpowiedział Snitczy. — Jutro wieczorem i jej siostra miała się o wszystkiem dowiedzieć, w każdym razie jej to obiecano. A do tej pory zechciej pan być gościem w mym domu, bo w swoim własnym nie możesz się zatrzymać, dla uniknięcia nowych kłopotów i dlatego, by pana nie poznano, choć takeś się pan zmienił, że ja sam, spotkawszy pana, wątpię, czybym poznał: będziemy tu objadowali, a wieczorem pójdziemy piechotą do domu. Tu smacznie karmią, panie Warden, a przytem pan jesteś na swej ziemi! Ja i Kreggs — ach, świętej pamięci! — często tu zachodziliśmy zakąsić i wypić buteleczkę porteru, i zawsze byliśmy zadowoleni. Pan Kreggs — rzekł Snitczy, zamykając na chwilę oczy — trochę zawcześnie zszedł do mogiły.
— Wybacz pan — rzekł pan Warden, przesuwając ręką po głowie — taki jestem wzruszony, jakbym marzył. Pan mówi... tak, pan Kreggs, a tak, bardzo go mi żal. — Mówiąc to, patrzył na Klemensi, którą mąż starał się pocieszyć i zdawało się bardzo współczuł z nią.
— Panu Kreggsowi — mówił Snitczy — niestety, wypadło przekonać się własnem doświadczeniem, że utrzymać życie, kiedy od nas ucieka, nie tak to łatwo, jak mu się wydawało w teoryi; gdyby nie to, do tej pory byłby żył. Dni moje teraz — to ciągłe zanikanie. On był moją prawą nogą, mem prawem uchem i prawem okiem. Bez niego jestem zupełnie sparaliżowany. Przekazał pani Kreggs swą część udziału w naszych interesach; nazwisko jego do tej pory pozostaje w firmie. Niekiedy staram się wmówić w siebie, że żyje. Pan zapewne zauważył, że dotychczas jeszcze mówię „za siebie i za Kreggsa“, św. pamięci, świętej pamięci — mówił czułego serca Snitczy, wyciągając chustkę do nosa.
Michał Warden, cały czas śledząc Klemensi, obrócił się do pana Snitczy, kiedy ten umilkł i szepnął mu coś na ucho.
— O, tak, biedaczka! — rzekł Snitczy, kręcąc głową. — Tak, ona była bardzo przywiązana do Merion, a i oddaną im wszystkim. Biedna Merion! Uspokój się pani, przecież teraz już jesteś zamężną, tak?
Klemensi tylko westchnęła za całą odpowiedź.
— Dosyć! Dosyć! Pomartw się jeszcze do jutra! — rzekł łaskawie adwokat.
— Jutrzejszy dzień nie wskrzesi zmarłych, panie — odpowiedziała Klemensi, płacząc.
— Nie, inaczej wskrzesiłby i św. pamięci Kreggsa — powiedział adwokat. — Ale być może przyniesie coś pocieszającego i zmiękczy twój ból. Pocierp do jutra!
Klemensi uścisnęła mu rękę i obiecała poczekać. A Briten, zmartwiony boleścią żony i obawiając się, ażeby z tego powodu nic nie straciły sprawy domu, rzekł: „To prawda.“ Pan Snitczy i Michał Warden poszli na górę i zajęli się rozmową w oczekiwaniu obiadu; głosy ich przygłuszał brzęk talerzy, skwarczenie brytwanny, bulgotanie kociołka, jednostajne skrzypienie rożna i wogóle przygotowania do obiadu z kuchni.
Nazajutrz była cicha, jasna pogoda; nigdzie nie było tak przyjemnie, jak w miłym ogródku doktora obok domu. Śnieg wielu zimowych nocy stopniał i wiele razy z końcem lata liście opadały i zaścielały ziemię od czasu jej ucieczki. Pnące róże na froncie wspaniale rozrosły się; po trawie przebiegał lekki cień drzew, wszystko było spokojne, jak zawsze; ale gdzież była ona?
Nie tu, tylko nie tu. Dziwnem wydałoby się jej pojawienie w tym starym domu — równie dziwnem, jak jej zniknięcie w dzień ucieczki. Na jej ulubionem miejscu siedziała młoda kobieta, serce której pełne było jej wspomnień: była to Grez. Do tej pory przechowywała ona w pamięci obraz siostry, młodej, kwitnącej, pełnej nadziei, oddając mu w swych uczuciach pierwsze miejsce bez względu na to, że była już matką; Merion niepodzielnie panowała w jej sercu; miłość ku niej przepełniała całą duszę Grez. Obok niej siedział mąż; u jej nóg igrała ich maleńka córeczka. Była to rocznica ich ślubu a równocześnie dzień urodzin Merion.
Alfred nie spełnił nadziei doktora, nie osiągnął ani sławy, ani bogactwa; ale nie zapomniał swych starych przyjaciół. Poświęcił się wesoło skromnej służbie dla bliźnich, łagodził ich cierpienia i spędzał cierpliwie długie godziny u wezgłowia chorych. Stykając się codziennie z ludźmi, zostającymi w najcięższych warunkach życia, przekonał się, że żadne ubóstwo nie zdoła w nich zabić ludzkich uczuć, stanowiących największe dobrodziejstwo. Poprzednia jego wiara w ludzi z biegiem czasu jeszcze się wzmocniła. W swem skromnem, cichem życiu musiał przyznać, że aniołów i teraz spotyka się na ziemi i niekiedy pod niepozorną postacią ukrywa się przepiękna dusza, którą niedostatek, nieszczęścia i próby jeszcze rozjaśniają i otaczają, jakby aureolą. Być może, że osiągnął wznioślejszy cel, pozostając skromnym, wiejskim doktorem, niż ten, jakiby osiągnął, gdyby starał się o sławę lub bogactwa. Był szczęśliwym, żyjąc na Starem Bojowem Polu ze swą dobrą żoną, Grez.
A Merion, czyż on o „niej“ zapomniał?
— Jak to szybko przemija czas! — rzekł — mówili o tej strasznej nocy. — Zdaje mi się, że to było ogromnie dawno! Czas powinno się liczyć nie liczbą lat, ale temi przejściami, któreśmy przeżyli.
— Odkąd Merion nas porzuciła, minęło i wiele lat — odpowiedziała Grez — już całych sześć! Kiedyż ona nareszcie wróci, czy ją zobaczę jeszcze? Kiedyż?
Łzy pojawiły się w jej oczach, a mąż czule ją przygarnął do siebie.
— Merion pisała ci w liście, który nieustannie czytasz, że lata przeminą, zanim stanie się to możliwem. Pamiętasz?
Wydostała list, który zawsze nosiła na piersiach, pocałowała go i rzekła „tak“.
— Przez ten cały czas, choćby nie wiem jak była szczęśliwą, zawsze duszą obecną będzie przy tobie i w swoim czasie wszystko ci odkryje. Zaklina cię, byś jej wierzyła i miała nadzieję. Wszak tak ona pisze, moja droga?
— Tak, Alfredzie.
— I w każdym liście?
— Tak, prócz ostatniego z przed kilku miesięcy, w którym pisze o tobie; dziś w dzień jej urodzin powinnam ci wyjawić to, co już dawno wiesz.
Patrzył na słońce, które szybko chyliło się i oświadczył, że minął czas oznaczony.
— Alfredzie — rzekła poważnie Grez, kładąc mu rękę na ramię — w liście, który, jakeś zauważył, tak często czytałam, niema nic, o czembym ci jeszcze nie mówiła. Ale dziś zbliżył się naznaczony termin i nie mogę dłużej milczeć. Popatrz na cudny wieczór, pod wpływem którego cała przyroda i nasze życie, jakby zmilkły i ucichły.
— Cóż to takiego, moja ukochana?
— Odchodząc, Merion oddała mi ciebie w opiekę, tak jak ty niegdyś mnie ją poleciłeś; wiedząc, jak wy oboje drodzy mi jesteście, prosiła, abym nie odrzuciła twej miłości, którą bez wątpienia przeniesiesz na mnie, gdy się zagoi świeża rana; błagała, abym ci odpłaciła tem samem uczuciem.
— I uczyniła mnie najszczęśliwszym z ludzi, zmuszając szczycić się tobą, Grez?
— Chciała, bym błogosławiła los za to szczęście, że jestem kochaną przez ciebie — odpowiedziała mu żona, skłaniając głowę na jego ramię.
— Posłuchaj mnie, droga — rzekł czule, biorąc ją w swe ramiona — rozumiem, dlaczego do tej pory o tem nie słyszałem, a ty ani słowem ani wzmianką nie dałaś mi tego poznać. Wiem, dlaczego, moja droga Grez, tak niechętnie zgodziłaś się zostać mą żoną. Znając to, jakże mogłem nie cenić swego szczęścia, zesłanego mi przez Opatrzność i nie błogosławić jej?
Łzy spływały po jej obliczu; płakała ze zbytku szczęścia. Alfred zwrócił się do dziecka, bawiącego się u ich nóg kwiatami i wskazał mu purpurowy blask zachodzącego słońca.
— Alfredzie — rzekła Grez, słysząc jego słowa — dziś wszystkiego powinnam się dowiedzieć, czy tak?
— Dowiesz się całej prawdy o Merion, moja droga — odpowiedział.
— Tylko prawdy — błagała — i teraz nic już nie będziecie ukrywali przedemną, Alfredzie? obiecałeś.
— O tak.
— I to będzie dziś? Popatrz, jak szybko słońce zachodzi.
Objął ją i rzekł, patrząc jej prosto w oczy:
— Ale prawdę usłyszysz nie odemnie, lecz z innych ust.
— Z innych ust! — szepnęła.
— Tak. Znam ciebie i całą siłę twego uczucia; powiedz, czyś gotowa znieść próbę? Masz słuszność — czas nastąpił. Nabierz sił, Grez; zwiastun już u drzwi.
— Jaki zwiastun? — zapytała. — Cóż powie?
— Nie mam prawa mówić. Dałem słowo, że będę milczał — odpowiedział poważnie, — rozumiesz?
— Boję się — nie śmiem rozumieć! — wyszeptała Grez.
Zadrżała, widząc jego wzruszenie i poważny wygląd; schyliwszy głowę na jego ramię, prosiła, by pozwolił jej przez chwilę zebrać siły.
— Zbierz siły, żono, słońce już prawie zaszło; czyś gotowa spotkać zwiastuna? Oto i on!
Grez podniosła głowę; była gotowa. Alfred wziął córkę ze sobą. Wezwała ją z powrotem — nazywali ją imieniem zaginionego dziewczęcia — i silnie przytuliła ją do piersi. Oswobodziwszy się z objęć matki, dziewczynka pobiegła za ojcem. Grez pozostała sama.
W oczekiwaniu, przechodząc od strachu do nadziei, Grez pozostała nieruchomą, nie odrywając oczu od portyku, za którym skryli się. Boże, cóż to takiego? Czyja to postać, w białej sukni, występuje z mroku, podchodzi do progu i skłania ojcu głowę na piersi? Kogoż to on okrywa gorącymi pocałunkami? Z objęć starca widocznie wprost kieruje się ku niej i w bezprzytomnem uniesieniu pada jej na piersi!
— O, Merion, Merion! O, siostro, życie moje, radości! To nie widziadło, nie marzenie, to ta sama czarująca Merion, śliczna i szczęśliwa; próby i troski nie zostawiły na niej śladów, a jej idealna główka w promieniach zachodzącego słońca zdawała się być wcieleniem anioła, zstępującego na ziemię, aby przynieść światu pociechę. Przytuliwszy się do siostry, która bezsilnie osunęła się na ławkę, pochyliła się nad nią, uśmiechając się przez łzy, a objąwszy rękami jej szyję, nie spuszczała z niej oczu. Merion wreszcie przerwała milczenie głosem czystym, spokojnym i miękkim, jak całe w około otoczenie.
— Przedtem, kiedy dom ten był moim — Grez...
— Merion, mów! Znowu słyszę twój głos!
Jeszcze w żaden sposób nie mogła się oswoić z tem szczęściem.
— Kiedy dom ten był moim, Grez, całą duszą kochałam Alfreda i gotowa byłam na każdą dla niego ofiarę, bez względu na swą młodość. Był droższym dla mnie nad wszystko na świecie, a ja gotową byłam umrzeć za niego. Chcę, byś wiedziała, jak prawdziwem było moje uczucie, jak drogim był dla mnie w tym czasie. Teraz już to dawno minęło i wiele obecnie zmieniło się, ale wtedy jam go kochała i nigdy nie był mi droższym, niż tej nocy, kiedym uciekła.
Grez słuchała, schylając się nad nią, czule patrząc na nią i silnie przyciskając ją do swej piersi.
— Zanim mogłam jednak rozpoznać swe uczucia i rozporządzać sobą, on już nieświadomie zawładnął drugiem sercem — twojem Grez, — cicho ciągnęła Merion — a ty, z miłości ku mnie, byłaś gotową poświęcić się, zagłuszając swe uczucie i skrywając je przed oczami ludzi. Ale ja spostrzegałam więcej pod wpływem gorącej miłości i wdzięczności ku tobie; znałam głębię twego uczucia i zrozumiałam ciężką twą walkę. Wiedziałam, jak bardzo Alfred cię cenił i jak lubił cię, mimo miłości ku mnie. Mając przed oczami twój przykład, czyż mogłam nie odpłacić ci za to wszystko, coś dla mnie uczyniła! Ze łzami prosiłam Boga o siły do mającej się stoczyć we mnie walki; nigdy nie zapomniałam słów Alfreda w dzień jego odjazdu — ach, ileż w nich prawdy! Stwierdziłam na tobie, że konieczność nieraz nas zmusza przeżywać taką walkę ze sobą i osiągać zwycięstwo, w porównaniu z którą zwykła walka na polu bitwy — niczem. Im więcej rozmyślałam, tem łatwiej udawało mi się w tej walce, nie upadając na duchu, odnosić zwycięstwa, których nikt z otaczających się nie domyślał. A Temu, przed którym odkryte są nasze serca, Temu wiadomo, moja droga, że w duszy mej niema ani bólu, ani żalu, niczego, prócz zupełnego szczęścia! Pan dał mi siłę wyrzec się miłości Alfreda; niech Alfred będzie moim bratem jako twój mąż, jeśli dążenia moje osiągną pożądany koniec. Ale Grez, pozbyłam się myśli pozostania jego żoną, choć był mi nad wyraz drogim!
— O, Merion, Merion!
— Starałam się być obojętną — jeszcze silniej przytuliła się do siostry — a to było bardzo trudno, tem bardziej, że ty zawsze za nim przemawiałaś. Chciałam, byś się przyznała do wszystkiego, aleś ty słyszeć o tem nie chciała! Chwila jego powrotu zbliżała się, trzeba było się zdecydować, zanimby odnowiły się nasze dawne stosunki. Zrozumiałam, że łatwiej jest przenieść jedną ciężką chwilę, aniżeli wyrzucać sobie przez całe życie. Wiedziałam, że wszystko musi się tak zakończyć, jak się stało, jeśli ucieknę; nie omyliłam się, o, teraz jesteśmy nieskończenie szczęśliwi, Grez! Porozumiałam się z ciotką Martą, prosiłam ją, by mi dała przytułek i odkryłam jej część prawdy. Podczas gdy obmyślałam swój plan i walczyłam ze swem przywiązaniem do ojca i ciebie, los przywiódł pana Wardena do naszej rodziny, czyniąc go gościem w naszym domu.
— W minionych latach budziło się we mnie to podejrzenie! — krzyknęła Grez, strasznie pobladłszy. — Tyś go nie lubiła i wyszłaś za niego z mego powodu!
— Wybierał się wówczas do wyjazdu na czas długi — ciągnęła Merion, nie wypuszczając ze swych objęć siostry — pisał do mnie, bym porzuciła nasz dom, wyjaśnił swe trudne położenie, swe interesy, nadzieje na przyszłość i prosił o mą rękę. Pisał, że jemu wiadomo, jak obawiam się powrotu Alfreda; zapewne zdawało mu się, że serce moje nie brało udziału w tem zobowiązaniu, albo żem z czasem ochłodła; może myślał, że staram się ukryć swoją obojętność — kiedym właśnie starała się być obojętną, — nie wiem. Pragnęłam tylko, byś ty uważała mnie za bezpowrotnie straconą dla Alfreda, jakby umarłą! Rozumiesz, droga?
Grez pytająco spoglądała jej w oczy; ona wciąż jeszcze wątpiła.
— Poznawszy pana Wardena, odkryłam mu przed odjazdem i powierzyłam całą tajemnicę, licząc na jego szlachetność. Dochował jej święcie. Teraz wszystko dla ciebie jasne, moja droga?
Grez, jak oszołomiona, patrzyła na nią, nic nie rozumiejąc.
— Siostro moja, kochana! — rzekła Merion. — Przyjdź do siebie, zbierz myśli, wysłuchaj mnie. Są kraje, gdzie ludzie uciekając od nieszczęsnej miłości lub utraciwszy swe uczucia, na zawsze oddzielają się od świata, wyrzekają się nadziei i światowej miłości. Kiedy tak postąpią kobiety, nazywają je siostrami, nazwą tak drogą dla nas obu. Ale są i inne kobiety, które pozostając w świecie, starają się nie odróżniać od pierwszych, pracować z pożytkiem, dodawać otuchy i troszczyć się o dobro w miarę sił i możności. One osiągają tenże sam cel, pozostając swobodnemi i nie tracą prawa do osobistego szczęścia.
Grez, wciąż jeszcze nie mówiąc ani słowa, z wytężeniem patrzyła na siostrę.
— O Grez, moja droga — mówiła Merion, wciąż tuląc się do siostry, z którą tyle lat była rozłączona — jeślibym nie znalazła ciebie szczęśliwą żoną i matką, jeślibyś nie miała malutkiej córeczki, mej siostrzenicy, jeśliby Alfred nie był twym mężem, cóżby mogło wywołać nieopisane uniesienie, jakie czuje moja dusza! Serce me nie znało innej miłości, a ręki swej bez miłości nie oddałam, jestem wciąż twoją niezamężną siostrą, jak poprzednio swobodną i zupełnie wolną! Ty jedna żyjesz w sercu twej kochającej Merion i niepodzielnie niem władasz!
Wreszcie zrozumiała; łzy obfitym potokiem polały się jej z oczu i długo łkała i płakała na piersi siostry, pieszcząc ją, jak dziecko. Uspokoiwszy się, spostrzegły, że doktor i jego staruszka — siostra wraz z Alfredem podeszli ku nim.
— Dziś dla mnie szczęśliwy dzień — rzekła ciotka Marta, uśmiechając się przez łzy i obejmując obie płaczące — tracę miłą towarzyszkę z powrotem Merion do was, wam dobrze, a mnie czem nagrodzicie?
— Nawróceniem brata na drogę prawdy — odrzekł doktor.
— Prawda i to coś znaczy w takiej głupiej farsie.
— Proszę cię, przestań — przerwał jej doktor z postawą poprawiającego się grzesznika.
— Dobrze, dobrze; więcej nie będę — odpowiedziała ciotka Marta — widzę jednak, że wy ze mną źle postąpiliście. Nie wiem, co ze mną będzie bez Merion. Przeżyłyśmy z nią sześć lat, nie rozstając się.
— Pozostań z nami — rzekł doktor — teraz już nie będziemy się sprzeczali.
— Czy ciocia wychodzi za mąż? — dodał żartem Alfred.
— W rzeczy samej — odpowiedziała stara panna — czemóż bym nie miała zwrócić się do Michała Wardena, który, jak słyszałam, przybył do domu? Przebyta tułaczka, jak mówią, pod każdym względem przyniosła mu korzyść. A choć jestem o wiele starszą, znałam go jeszcze dzieckiem, ale zato cieszę się jego wzajemnością. Lepiej poczekam, aż Merion wyjdzie zamąż, a do tej pory jak dawniej żyć będę sama; cóż ty powiesz, bracie?
— Chciałbym powiedzieć, że świat oszalał i w nim nic rozsądnego — odpowiedział biedny, stary doktor.
— Mów sobie, co chcesz — rzekła siostra. — Któż ci uwierzy, szczególnie spojrzawszy ci w oczy.
— W świecie, mimo jego głupoty, jest wielu pięknych, serdecznych i rozumnych ludzi — rzekł doktor, równocześnie obejmując obie swe córki. — Nie będziemy lekkomyślnie sądzili, nie wiedząc, co się kryje w głębi ludzkich dusz; o tem wie jeden tylko Stwórca!
Nie będziemy opisywali ani nieskończonej radości rodziny, która przebyła tyle bolu skutkiem długiej rozłąki, ani tego, jaką ciężką drogą zdobył doktor przekonanie, że uczucia ludzkie są głębokie, skoro oddalenie nie wiele znaczącej jednostki, jak w tym przypadku mogło go doprowadzić do takiej rozpaczy, dopóki nie dowiedział się tajemnicy od siostry, która z litości powoli odkryła mu wszystko i dała możność ocenienia rzadkiej szlachetności córki, dobrowolnie porzucającej rodzinę dla szczęścia siostry. U siostry widywał się z Merion, póki ta u niej mieszkała. Alfred, niedawno też widział się z Merion i dowiedział się od niej o wszystkiem; obiecała mu odkryć wreszcie tajemnicę siostrze w dzień swych urodzin, w ich ogrodzie po zachodzie słońca.
— Proszę o przebaczenie, doktorze Dżeddler — rozległ się głos Snitczego, wyglądającego z poza furtki — można wejść? — Nie czekając na odpowiedź, podszedł do Merion i pocałował ją w rękę.
— Jeśliby nieodżałowany pan Kreggs żył, droga panno Merion — rzekł pan Snitczy — wziąłby gorący udział w tem zdarzeniu. Być może, ono przekonałoby go, że życie pani nie tak lekkie, jak myślał; nie szkodziłoby je trochę szczęśliwszem uczynić, o ile można. Pan Kreggs był zawsze człowiekiem, który dał się przekonać; gotów był zawsze wysłuchać wywodów. Niestety nie jest już w stanie o czemkolwiek się przekonywać, inaczej... Pani Snitczy, duszko — zwrócił się ku żonie, wchodzącej we furtkę — chodź, tu są starzy przyjaciele!
Pani Snitczy, po zwykłych przywitaniach i pozdrowieniach, odprowadziła męża na bok.
— Chodźno tu, panie Snitczy, posłuchaj — rzekła. — Wiesz, że nie lubię mącić pokoju zmarłych.
— Wiem, duszko, wiem — odpowiedział mąż.
— Ale pan Kreggs...
— Teraz już świętej pamięci, duszko, świętej pamięci — przerwał pan Snitczy.
— Proszę cię, pamiętasz ty ten bal? — mówiła żona — Mów, pamiętasz, jakem cię błagała na kolanach? Oczywiście, jeżeli pamięć ciebie nie zawodzi, jeśli możesz wyrzec się swej słabości, proszę cię, przypomnij sobie...
— Na kolanach, duszko? — pytał zdumiony Snitczy.
— No, tak, oczywiście — dość żywo potwierdziła pani Snitczy — czyż sam tego nie pamiętasz? Prosiłam cię, abyś mu spojrzał tylko w oczy — no jakże, czyż nie miałam słuszności. Czym nie przestrzegała, wszak on widocznie był o wszystkiem powiadomiony, tylko ukrywał.
— Pani Snitczy — szepnął jej mąż do ucha — a w moich oczach niczegoś nie zauważyła?
— Oczywiście nie; ale gdzież ty byś! — odpowiedziała pani Snitczy.
— A zatem muszę ci oznajmić — rzekł, biorąc ją za rękaw — że obaj znaliśmy jedną tajemnicę i obaj ją kryliśmy. W zawodowych sprawach — inaczej nie można. To też, czem mniej o tem będziemy mówili, tem lepiej, pani Snitczy. A jeśli prawdę rzec, staraj się wogóle na wszystko rozumniej zapatrywać i pobłażliwiej, ot co. Panno Merion, przyprowadziłem pani starego przyjaciela. Gospodyni, proszę tutaj!
Biedna Klemensi, zakrywając twarz fartuchem, powoli postępując, weszła podtrzymywana przez męża; ten ostatni był niespokojny o los „Muszkatułowej tarki“.
— No, moja pani — rzekł Snitczy, stając między Klemensi a Merion, chcącą podbiedz naprzeciw niej i zatrzymując ją.
— Jakto, co się stało? — spytała Klemensi.
Podniosła ze zdziwieniem oczy i z wyrzutem patrząc na pana Snitczy, wodziła wzrokiem po wszystkich obecnych; gotową była już wynurzyć swe żale, gdy nagle zastanowił ją dziwny wygląd Britena i ujrzała przed sobą drogą, śliczną twarzyczkę; zrazu osłupiała, potem zaniosła się śmiechem, płakała i ściskała po kolei wszystkich, a także pana Snitczy, ku wielkiemu niezadowoleniu jego żony; przechodząc z jednych objęć do drugich, wreszcie objęła samą siebie, nakryła głowę fartuchem i zupełnie swobodnie rozpłakała się.
W tej chwili wszedł do sadu jakiś nieznajomy i stał w oddaleniu przez nikogo niedostrzeżony. Jego uwaga była skierowana na Klemensi i zajęta nadzwyczajnymi objawami jej wzruszenia. Zdawało się, że nieznajomy rad był z tego, że go nie zauważono i trzymał się na boku, spuściwszy oczy. Bolesny wyraz jego twarzy stanowił żywy kontrast z radosnym wyglądem pozostałych. Bystre oczy ciotki Marty spostrzegły go prędzej niż inni. Podeszła natychmiast do niego i zaczęła rozmawiać; potem zwróciła się do obu sióstr i szepnęła coś Merion na ucho. Ta zmieszała się, ale wkrótce przyszła do siebie i wahając się poszła wraz z ciotką do nieznajomego. Rozmowa zaczęła się toczyć między trojgiem.
— Panie Briten — rzekł adwokat, sięgając ręką do kieszeni i wyjmując stamtąd jakiś urzędowy papier — witam cię jako jedynego i wyłącznego właściciela dzierżawionej przez pana ziemi i domu z oberżą, w którym teraz mieszkasz i który utrzymujesz pod nazwą „Muszkatułowej tarki“. Żona pańska, która straciła miejsce z winy mego klienta, pana Wardena, za to obecnie otrzymuje z jego łaski inne miejsce. Proszę o wasz głos na następnych wyborach.
— Przepraszam, czy nie stracę prawa głosu, jeśli zmienię godło, panie? — zapytał pan Briten.
— Naturalnie, że nie — odpowiedział adwokat.
— To niech pan wstawi z łaski swojej — rzekł pan Briten, podając mu z powrotem papier — jeszcze dwa słówka: „i naparstka“, a ja zamieszczę oba te zdania na ścianie w ogólnej sali zamiast portretu żony.
— I mnie pozwólcie — rzekł, zbliżając się nieznajomy, Michał Warden, — skorzystać z mądrości tych sentencyi. Panie Gitfild, doktorze Dżeddler, mogłem uczynić wam wiele złego; jeżeli stało się inaczej, niema w tem zupełnie mojej zasługi. Nie będę mówił, czy stałem się lepszym, czy mądrzejszym przez tych sześć lat; wiem tylko, że poznałem, co to znaczy wyrzut sumienia. Nie uważam, abym zasługiwał na względy z waszej strony, skorom nadużył gościnności waszej rodziny; odniosłem ciężką naukę, której nigdy nie zapomnę; mam nadzieję z niej skorzystać. Już błagałem o przebaczenie; pojąłem ogromną różnicę, jaka zachodzi pomiędzy mną a panną Merion. Za kilka dni na zawsze porzucę te strony i błagam o przebaczenie: „Czyńcie drugiemu, czego pragniecie dla siebie! Zapomnijcie i przebaczcie!“
Czas, odkrywający mi prawem trzydziesto pięcio letnich przyjaznych stosunków dalszy bieg wypadków, opowiadał, że pan Warden nigdzie nie wyjechał i swej majętności nie sprzedawał; przeciwnie, żył wesoło i otwarcie z ukochaną żoną, będącą przedmiotem dumy całej okolicy; nazywali ją Merion. Niekiedy zdarza się, że czas przekręca fakty, toteż nie wiem, o ile temu wszystkiemu można wierzyć.

KONIEC.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: Antoni Mazanowski.