Walizka P. Z/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Błażejowski
Tytuł Walizka P. Z.
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1937
Druk Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

W DYREKCJI POLICJI.

Radca Blindow szedł dziś wyjątkowo zmęczony do biura. Nieprzespana noc, całe kłębowisko domysłów i kombinacji, jakie snuł dookoła zbrodni na Grunewaldzie, wyczerpały go mocno. Na pomarszczoną twarz wystąpiły gorączkowe plamy, z pod olbrzymich szkieł zeissowskich błyszczały oczy, zdradzające silne podniecenie. Krok radcy był bardziej chwiejny i niedołężny.
Stary detektyw zdawał sobie dokładnie sprawę z tego, że czeka go nie mały trud. Już w południe „B. Z. am Mittag“ rozniesie po całych Niemczech wiadomość o tragicznym wypadku potentata giełdy, przemysłu i polityki. Prasa, społeczeństwo, a na pewno i rząd nie dadzą mu spocząć, aż sprawca znajdzie się pod kluczem. I jeśliby nawet sprawca znalazł się w więzieniu, to tajemnica i tak nie będzie rozwikłana, dopóki nie odnajdzie się i... walizka. A może odnalezienie walizki będzie ważniejszą osią sprawy niż zbrodnia...
Ale Blindow lubił niezwykłą grę. W swojej tyloletniej karjerze policyjnej rozwikłał dużo trudnych i powikłanych spraw. Zawsze wychodził zwycięsko. Znano go też jako zdolnego i energicznego detektywa i powierzano mu najtrudniejsze śledztwa. Nie zawiódł nigdy zaufania. Żartobliwie nazywano go nawet jasnowidzem.
Nadzieja szczęśliwego rozwiązania zagadki grunewaldzkiej, miała dla Blindowa podwójne znaczenie: — Najpierw morderca nie był przeciętnym zbrodniarzem, wskazywał na to sposób w jaki popełniono morderstwo. Wszystko było przemyślane do najdrobniejszego szczegółu, a wykonane nie z odwagą, ale wprost z zuchwalstwem. Zmierzenie się z takim przeciwnikiem dogadzało ambicji Blindowa. Dalej, w tym roku zamierzał Blindow przejść na emeryturę. Nadarzała się więc znakomita sposobność do zdobycia jeszcze jednego wieńca laurowego, — a lepiej zejść z areny w pełni chwały, niż w zapomnieniu. Wkońcu i premja pieniężna nie była dla niego, człowieka obdarzonego liczną rodziną, obojętna...
— Ale czy uda się? — ogarniały go nagle wątpliwości. Odpędzał je szybko. Był człowiekiem o niezwykle silnej woli. Wiedział, że każda, najdrobniejsza nawet nieufność w własne siły może zwichnąć i sparaliżować całe dzieło. Umiał sam sobie narzucić wiarę w powodzenie. I to niejednokrotnie dodawało mu sił i energji w chwilach, gdy wszystko zdawało się już być stracone.
Głęboko zamyślony wszedł Blindow do swego pokoju służbowego. Lubił ten mały, zaciszny gabinet. Tu, w tych czterech ścianach, ozdobionych szablonowem malowidłem, w tym ciężkim wygniecionym fotelu, najlepiej myślał i pracował. Tu, na mocy prawa ścisłego rozumowania i logiki, wyciągania wniosków z najbardziej nawet błahych szczegółów, sporządzał sieci, w które każdy zbrodniarz wcześniej, czy później musiał się zaplątać.
Dwadzieścia lat pracował w tym pokoju, nazywanym powszechnie „mózgiem policji kryminalnej.“ Ile niezwykle ciekawych historyj, ile szczegółów grozą przejmujących zbrodni mogły opowiedzieć te szare, tak niepozorne ściany?
Blindow usiadł przy biurku. Ręką podparł rozgorączkowane czoło. Potem wziął do ręki pióro i bezmyślnie wodził niem po ćwiartce papieru. Na białej kartce powstawały jakieś dziwaczne figury, kubistyczne bryły, fantastyczne zygzaki. Pióro poruszało się coraz szybciej, rysunek stawał się coraz bardziej wyraźny, aż wreszcie linje upodobniały się coraz bardziej do planu willi i ogrodu na Grunewaldzie.
Radca Blindow układał i porządkował w myślach przeżycia i wrażenia dzisiejszej nocy. Pochłonęły one tak jego uwagę, że nie zauważył nawet, jak drzwi wolno uchyliły się i woźny wszedł do pokoju.
— Pan prezydent prosi, — oznajmił woźny, przerywając zamyślenie starego człowieka.
Radca policji spojrzał z niechęcią na wygalowaną postać.
— Czego sobie pan prezydent życzy? — spytał szorstko.
— Nie wiem. Sprawa jednak musi być bardzo ważna, bo kilkakrotnie posyłał mnie już po pana radcę i bardzo się niecierpliwił...
Blindow podniósł się wolno z fotela, na twarzy zarysował się grymas niezadowolenia.
Z prezydentem policji łączyły Blindowa mniej niż oziębłe stosunki. Powodem tego była niewątpliwie różnica usposobień. Blindow był zgryźliwy, nieuprzejmy i małomówny — prezydent Hauken swobodny w zachowaniu, pogodny, uważający bardzo na formy towarzyskie. Blindow rozumiał doskonale, że jest w policji potrzebny, że wiele rzeczy bez niego nie dałoby się przeprowadzić i tę pewność wykorzystywał wobec Haukena. Nie jednało mu to oczywiście sympatji wysokiego dygnitarza. Obydwaj więc starali się możliwie rzadko ze sobą stykać.
W dużym, wytwornie urządzonym gabinecie, pod portretem głowy państwa, generała Hindenburga, siedział przy biurku prezydent policji Hauken. Obok niego wsunął się w głęboki klubowy fotel jakiś siwy, starannie ubrany mężczyzna. Blindow złożył swemu szefowi chłodny ukłon.
— Pan prezydent wezwał mnie do siebie, — zaczął szorstko.
— Ośmieliłem się pana prosić, — poprawił Hauken. — Zmusiła mnie do tego bardzo ważna sprawa. Ale pozwoli pan, że najpierw przedstawię mu doktora Rauburga — podsekretarza stanu w ministerstwie spraw zagranicznych.
Siwy, starannie ubrany pan wstał z fotela i złożył głęboki ukłon. Blindow przypatrzył mu się badawczo.
Hauken wyciągnął pudło z cygarami, poczęstował obu gości cygarem hawańskiem, potem wskazał ręką miejsca w fotelach obok swego biurka.
— Ośmieliłem się pana radcę prosić w bardzo ważnej sprawie, — zaczął wolno szef policji. — Dorozumiewa się pan zapewne, że chodzi o sprawę tragicznej śmierci barona Teitelberga. O morderstwie tem mówi już całe miasto i niewątpliwie za godzinę wydadzą pisma nadzwyczajne dodatki. Ale ważniejsze jeszcze od interesowania się sprawą opinji naszego miasta, jest fakt, że tragiczna śmierć barona wywołała pewne komplikacje w ministerstwie spraw zagranicznych. Baron Teitelberg brał bowiem żywy udział w polityce i z ministerstwem spraw zagranicznych łączyło go wiele wspólnych prac i projektów...
— Czy ta... walizka? — przerwał niespodzianie radca Blindow, puszczając niedbale z ust kłęby niebieskiego dymu.
To nagłe pytanie skonsternowało silnie Haukena i doktora Rauburga.
— Tak, właśnie ta walizka... Czy zna pan radca może jakieś bliższe szczegóły tej sprawy? — spytał nerwowo podsekretarz stanu.
— Nie, nie znam.
— Skąd więc pańskie przypuszczenia?
— Zupełnie uzasadnione, — tłumaczył Blindow. — Morderstwo nie miało podkładu rabunkowego. Ani jedna marka nie zginęła z kasy, ani z kieszeni barona Teitelberga. Jeśli zaś tłem morderstwa nie był rabunek, — to musiały być inne przyczyny. Jeszcze ściślej mówiąc: zamordowano barona, aby posiąść walizkę.
— Więc walizka zginęła? — spytał Rauburg, nie mogąc ukryć niepokoju.
Blindow nie odpowiedział na pytanie. Nastała chwila ciszy. Podsekretarz stanu przebierał palcami po listwie biurka, jak po klawjaturze. Po minucie ochłonął z przykrego wrażenia i spytał:
— A nie domyśla się pan radca, kto mógł ją zrabować, lub gdzie ją ukryto?
— Nie domyślam się, — lakonicznie odpowiedział Blindow.
Do rozmowy wtrącił się teraz prezydent Hauken, którego denerwowały wymijające odpowiedzi podwładnego. Zauważył też z przekąsem:
— Pan radca nie grzeszy wielomównością. Oczekiwaliśmy pana z niecierpliwością, aby dowiedzieć się szczegółów zbrodni. Niestety z niezrozumiałych powodów postanowił nas pan nie wtajemniczać...
— Przeciwnie, panie prezydencie, — spokojnie odparł Blindow. — Nie wiedziałem, że żąda pan raportu urzędowego. Mogę go zdać natychmiast...
— Słucham pana.
— W nocy o godzinie pierwszej, — spokojnie mówił Blindow — zawiadomiono telefonicznie policję kryminalną, że baron Teitelberg w tajemniczy sposób znikł ze swej willi. Wydelegowałem bezzwłocznie na Grunewald czterech agentów i jednego urzędnika. Sam pojechałem rozmyślnie o kilka minut później, aby niepostrzeżenie prowadzić pewne badania w chwili, gdy cała uwaga skoncentrowana będzie na urzędniku i agentach. Gdy policja prowadziła śledztwo w mieszkaniu, ja zbadałem ogród i ulicę. Po upływie godziny znalazłem się w gabinecie barona i z ciekawością przysłuchiwałem się zeznaniom dwóch najważniejszych świadków tajemniczego wypadku: służącego i kierownika jednej z fabryk Teitelberga, niejakiego Salomona Kannera. Z zeznań tych świadków zdołałem sobie wyrobić sąd o wypadku. Zgóry wiedziałem, że baron Teitelberg, człowiek wysoki, olbrzymiej tuszy, astmatyczny i skłonny do apopleksji, niezdolny jest do ryzykownych ruchów, a tem mniej ekwilibrystyki. Dlatego ani przez chwilę nie łudziłem się, by Teitelberg wyszedł poza obręb swego gabinetu, lub przyległego pokoju. W gabinecie nie mógł się ukryć, nie było tam odpowiedniego miejsca. Wszedłem więc do drugiego pokoju. Tu bezzwłocznie zrozumiałem sytuację. W rogu stała olbrzymia szafa pancerna, tak wielka, że wysoki człowiek bez pochylenia głowy mógł się w niej zmieścić. Kasa nie miała progu, zaledwie trzycentymetrowa płyta dzieliła podłogę od opancerzonych drzwi. Tuż obok kasy dywan był mocno sfałdowany. Zrozumiałem wszystko.
Najważniejszą kwestją było pytanie, czy baron Teitelberg żyje. Spojrzałem na zegarek, — była godzina trzecia po północy. Z zeznań zaś Kannera i z czasu przyjazdu pań z opery ustaliłem ponad wszelką wątpliwość, że baron wszedł na kilka minut przed północą do pokoju, z którego już niestety nie wrócił. Upłynęły więc pełne trzy godziny. Nie mogłem się łudzić, by Teitelberg żył jeszcze. Mimo to stanąłem obok kasy i wytężyłem słuch. Najmniejszy szmer nie doszedł do mego ucha. Po chwili odstąpiłem od pancernej szafy i rozpocząłem badania śladów.
Nie trudno było domyśleć się, którędy zbrodniarz wszedł. Jedynem wejściem mógł być kominek. Zastanowiło mnie jednak, dlaczego na dużym ponsowym dywanie nie znalazłem odbicia stóp przestępcy. Zagadkę tę rozwiązałem dopiero nad ranem. Badanie wylotu komina sprowadziło nas na parter do gościnnych pokoi, które — wedle informacji służby były niezamieszkałe od szeregu miesięcy.
Początkowo służba nie mogła odszukać klucza do tych pokoi, musieliśmy użyć wytrycha. Zamiast jednak wyziębniętych, niezamieszkałych pokoi, zastaliśmy miłe, ciepłe gniazdko, jakby stworzone dla pieszczot i miłości. Z tego gniazdka przed naszym nosem wyfrunął tajemniczy ptak. Drogi nie potrzebował zbyt długo szukać. Przymknięte tylko okno prowadziło do ogrodu. Wystarczyło lekkie pchnięcie okiennicy i skok z dwumetrowej wysokości. W pokojach gościnnych znaleźliśmy obfity materjał dla śledztwa. Od paleniska kominka, aż do przymkniętego tylko okna, prowadziły ślady stóp człowieka odbite sadzą na jasnym kokosowym chodniku. Na parapecie okna ujrzeliśmy odbicie ludzkiej dłoni, niestety ślady te nie dopomogą do wykrycia sprawcy.
— Dlaczego? — spytał zdziwiony prezydent policji.
— Zbrodniarz był niezwykle sprytny i dla zatarcia śladów ubrał się w jednolite, szczelne ubranie, jakiego używają zwykle piloci. Na nogi włożył grube skarpety, aby tłumić kroki. Na rękach miał rękawiczki. Cały ten strój mocno owalany sadzą znaleźli później agenci w ogrodzie. Przypuszczam, że zbrodniarz w tem przebraniu przeskoczył nawet parkan, na ulicy zdjął kostjum i rzucił go do ogrodu willi barona Teitelberga. Potem spokojnie już przeszedł kilkadziesiąt kroków przez główną aleję, skręcił w Edengasse, gdzie oczekiwali go towarzysze w automobilu. Do tego wniosku naprowadza mnie fakt, że na Edengasse natrafiłem na dość obfitą kałużę oliwy i benzyny samochodowej. Przypuszczam więc, że w tem miejscu stało auto przez godzinę, a może i dłużej i oczekiwano cierpliwie na sygnał z willi. Kilkanaście niedopałków papierosów porzuconych na jezdni upewnia mnie, że w automobilu musiało być kilka osób, które paleniem skracały sobie przydługie chwile oczekiwania.
— Więc uważa pan radca, że zbrodnia była aż tak skrupulatnie uplanowana?
— Tak sądzę. Co więcej, uważam że od szeregu miesięcy zbrodniarz był w ustawicznym, kontakcie ze swoją ofiarą. Znał on doskonale plany barona Teitelberga, wystudjowal jego zwyczaje i ruchy do najdrobniejszych nawet szczegółów. Nawet taka rzecz nie uszła jego uwagi, że baron Teitelberg wieczorem, jeśli szuka czegoś w kasie, nie zaświeca światła.
Zbrodniarz już poprzedniego dnia wiedział, ze baron Teitelberg wezwie do swej willi kierownika fabryki, wręczy mu tajemniczą walizę i poleci mu w ciągu sześciu godzin wyjechać z Berlina. Dlatego, najmniej na godzinę przed przyjazdem barona na Grunewald, złoczyńca ukrył się w gabinecie. Gdy usłyszał sygnał trąbki automobilowej i głos Teitelberga w hallu, wszedł do kominka i tam czekał cierpliwie na dalszy bieg wypadków. Skoro tylko Kanner otrzymał polecenie wyjazdu, a baron wszedł do ciemnego pokoju, tajemniczy człowiek wysunął się z ukrycia i cicho w grubych skarpetach skradał się za plecami swej ofiary. Brzęk kluczy gwarantował złoczyńcy, że ofiara nie usłyszy najdrobniejszego nawet szmeru. Gdy kasa była otwarta, zbrodniarz wyrwał błyskawicznie z rąk barona walizkę, potem silnem pchnięciem rąk i całego ciała wpakował Teitelberga w żelazną szafę, drzwi zaś przytrzasnął z tak piorunującą szybkością, że baron nie był w stanie nawet krzyknąć. Ten zbrodniczy „trick“ był artystycznie wykonany, przez człowieka o atletycznej niemal sile. Przeciętny zbrodniarz nie odważyłby się na to nigdy. A mojem zdaniem — pomyślny dla zbrodniarza wynik uchronił kilka innych osób od śmierci...
— Jakto więc sądzi pan, że zbrodniarz planował zamach i na inne jeszcze osoby? — spytał zaciekawiony Hauken.
— Bezwątpienia. Zbrodniarz postanowił za wszelką cenę posiąść walizkę. Jeśliby więc nie udało mu się wepchnąć barona do kasy, byłby strzałem rewolwerowym uśmiercił Teitelberga i Kannera i w ten sposób posiadł walizkę. Gdyby zaś i ten plan spalił na panewce, wówczas weszliby na arenę ludzie, oczekujący w automobilu na Edengasse...
— Rzeczywiście łotry asekurowały się wspaniale... — przyznał prezydent policji.
— I dlatego właśnie przestępców nie można szukać w albumie zwykłych złoczyńców, — mówił z naciskiem Blindow — trzeba ich szukać na innem, bardziej szerokiem polu. I stąd ta olbrzymia trudność — kończył zamyślony starzec, jakby dopowiadał coś do własnych myśli.
— A nie podejrzewa pan zupełnie kto?... — wtrącił nieśmiało dr. Rauburg.
Blindow nie odpowiedział. Mądre oczy starego człowieka spoczęły na szybie okna, a myśli zdawały się błądzić gdzieś daleko w mrowisku ludzkiem wielkiego Berlina. Zdawało się, że oczy te szukają kogoś w tysiącznych krętych ulicach stolicy nad Sprewą, a może już widzą sprawcę krwawej zbrodni.
Rauburg i Hauken milczeli, nie chcąc przerywać zamyślenia detektywa. Tymczasem oddech Blindowa stawał się coraz szybszy i bardziej nerwowy. Zdawało się, że człowiek ten zmaga się z jakiemiś ukrytemi myślami. Wreszcie oczy jego spoczęły na twarzy prezydenta policji.
— Pytają panowie, czy mam już kogoś w podejrzeniu? — mówił, uśmiechając się gorzko. — Bezwątpienia tak. Od chwili popełnienia zbrodni aż do wykrycia sprawcy musi dobry detektyw podejrzewać wszystkich bez wyjątku i nie wolno mu rozproszkować się na kilka tylko osób. Ja podejrzewam wiele osób, nawet bardzo wiele... — i długą kościstą ręką zakreślił detektyw koło, jakby chciał niem objąć olbrzymie miasto. — A teraz ośmielę się pana prezydenta prosić o wielką przysługę... — powiedział Blindow z dziwnem onieśmieleniem w głosie.
— Ależ słucham pana...
— Proszę sprawę morderstwa na Grunewaldzie poruczyć komuś innemu... Jestem przeciążony pracą. Fałszerstwa czekowe w „Deutsche Bank“ pochłaniają mnie zupełnie. A potem jestem już stary... Nie mogę pracować nad możność siły...
Prezydent policji spojrzał z życzliwością na starego, rzeczywiście zmęczonego człowieka. Dawna niechęć nagle prysła. Hauken zaczął żałować, że niejednokrotnie dokuczał temu pracowitemu, wybitnie zdolnemu i uczciwemu człowiekowi. Dziś chciał błąd naprawić. Wstał z fotelu, oparł rękę na ramieniu swego podwładnego i szepnął wzruszony:
— Nie, panie Blindow, tego uczynić mi nie wolno... Sprawa jest zbyt ważna. Musi pan pamiętać, że tu w grę wchodzi nie morderca i jego ofiara, ale interes całego państwa. Poza panem nie mam człowieka, na którego mógłbym włożyć ten ciężar odpowiedzialności. Ale zapewniam pana, że wykrycie sprawcy mordu na Grunewaldzie i udaremnienie mu planów będzie już ostatnim trudem, jaki pan w służbie państwowej ponosi. Wkońcu zapewniam pana słowem honoru, że użyję całego wpływu, aby i materjalnie wynagrodzono pana hojnie za ten wysiłek. No, cóż, zgoda?
Hauken wyciągnął rękę do Blindowa.
Stary radca policji patrzył chwilę badawczo w oczy swego przełożonego, potem wolno wyciągnął kościstą dłoń i złożył ją w ręce Haukena. Prezydent policji uścisnął serdecznie rękę swego urzędnika.
— A teraz, — mówił Blindow, odzyskując dawną równowagę, — chcę podyktować warunki , na jakich rozpocznę pracę. Do pomocy przydzieli mi pan prezydent tego olbrzyma Glasgiera, bez względu na to, czy jest on zajęty obecnie inną sprawą, czy nie. Dalej, przydzieli pan sprawę morderstwa na Grunewaldzie równocześnie jednemu z moich młodszych kolegów i jego nazwisko poda pan reporterom dziennikarskim. Ja pragnę pozostać w cieniu, — bo tylko w ten sposób wierzę w powodzenie swojej sprawy. Trzecim zaś warunkiem jest, że nie wolno mnie pytać w czasie dochodzeń o nic, czego nie zechcę powiedzieć...
— Przyjmuję wszystkie warunki, — odpowiedział bez wahania prezydent policji.
— Z ostatnim wreszcie warunkiem — mówił Blindow — zwracam się pod adresem dr. Rauburga: Z ministerstwa spraw zagranicznych otrzymam wyczerpujące informacje o „Truście P. Z.“!
Na dźwięk tych liter Rauburg zerwał się z fotelu, zdawało się, iż wszystka jego krew uciekła z twarzy do nóg, wyciągnął rękę wprzód, jakby chciał się zasłonić przed śmiertelnym ciosem. Blindow wpił się oczami w pobladłą twarz podsekretarza stanu i spytał, akcentując dobitnie każde słowo:
— Czy dobrze?
Rauburg nie mógł przyjść do siebie. Przerażenie tamowało mu oddech.
— Ależ na miłość boską, skąd pan wie?... — spytał zmienionym głosem.
Blindow zaśmiał się cicho.
— Ach, drobiazg. Nie wiedziałem, że taką bagatelą aż tak pana przerażę.
Rauburg padł bezsilnie w fotel. Ręce jego drżały, jakby poruszane prądem elektrycznym. Na pobladłe czoło wystąpiły gęste krople potu. Rozszerzonemi z przerażenia źrenicami patrzył podsekretarz stanu w stalowe oczy detektywa.
— Czy dobrze? — ponowił pytanie Blindow.
— Ależ teraz, tu, w tej chwili, tak nagle, nie mogę dać odpowiedzi... — wyjąknął nieprzytomnie. — Muszę wpierw zapytać ministra... Odpowiedzialność zbyt wielka... Nie przypuszczałem, że będę zaskoczony...
Oczy Blindowa zmieniły barwę. Z koloru polerowanej stali, przeszły w ciemniejszy odcień. Na wąskie usta wystąpił zagadkowy uśmiech. Rzucił niedbale przez nos:
— Narazie nie myślę przypierać pana do ściany, teraz nie jest mi to potrzebne... Zadowolę się inną informacją. Jak przedstawiają się wedle dzisiejszych wiadomości stosunki polsko-litewskie?
— Wczoraj w nocy nastąpiło znaczne odprężenie sytuacji, — mówił Rauburg, ocierając krople potu z czoła. — Można przypuszczać, że groźna sytuacja narazie znikła. Litwa przyjęła ultimatum, zwolniła towar polski na Niemnie z pod aresztu. Stało się to, czego nie przypuszczaliśmy. Nie możemy wprost zrozumieć, co spowodowało tak nagłą zmianę. Widocznie jakaś niezwykle ważna sprawa, której nie zdołaliśmy przewidzieć. Może w tej chwili nadeszły już informacje z Kłajpedy...
— Więc baron Teitelberg bezpotrzebnie ekspedjował walizkę do Warszawy? — spytał cicho Blindow.
Dr. Rauburg jakby nie dosłyszał pytania, patrzył w kąt pokoju. Radca policji zmuszony był znów ponowić pytanie.
— Bezpotrzebnie, — potwierdził wreszcie cicho podsekretarz stanu.
Nastała chwila przygnębiającej ciszy. Dr. Rauburg wstał z fotelu, wyglądał jakby w ciągu kilku minut postarzał się. Zaczął się żegnać. W drzwiach jeszcze odwrócił się, jakby chciał coś powiedzieć, ale pobladłe usta poruszyły się bez dźwięku. Dr. Rauburg zamknął drzwi za sobą.
Scena ta wywarła na prezydencie policji deprymujące wrażenie, wsłuchiwał się w odgłos kroków oddalającego się, potem spojrzał na Blindowa. Radca policji siedział wciśnięty głęboko w fotel, pogrążony znów w jakichś ciężkich myślach.
Nagle na korytarzu rozległ się stłumiony huk. Blindow zerwał się błyskawicznie z fotela i wybiegł na korytarz, za nim podążył Hauken.
W korytarzu na podłodze leżał dr. Rauburg. Z jego skroni sączyła się cienka nitka krwi, wiła się koło ust, ściekała na białe flizy. W zaciśniętej ręce samobójcy błyszczał automatyczny pistolet.
Blindow pochylił się nad leżącym. Wpatrywał się bacznie w twarz zastrzelonego. Wkrótce spostrzegł, że oczy Rauburga tracą coraz bardziej błyski przytomności, a nogi drgają w kurczu przedśmiertnym.
— Co się jemu stało? — przerwał przerażony prezydent policji.
— Zastrzelił się, — odpowiedział krótko Blindow.
— Ależ jaki powód samobójstwa? — pytał nerwowo Hauken.
— W myśl naszej umowy, mogę nie odpowiadać na przedwczesne pytania, — spokojnie odpowiedział Blindow, i poszedł w kierunku swego biura.

∗                              ∗




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Błażejowski.