Walizka P. Z/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Błażejowski
Tytuł Walizka P. Z.
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1937
Druk Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.
TAJEMNICZE ZNIKNIĘCIE.

Dzielnica miljonerów, Grunewald pod Berlinem, zdawała się być o tej późnej porze wymarłą. Gęsty deszcz bił w kałuże uliczne i w liście drzew parkowych, wydając monotonny, usypiający szum. Ciszę tę mącił od czasu do czasu ostry wiatr, który dął w korony drzew, odsłaniał na chwilę śliskie, opuchłe od wilgoci konary, porywał kilka pożółkłych liści i rzucał je na oślizgły asfalt ulicy, a potem milkł zniechęcony.
Nagle w ciszę tej jesiennej nocy wkradł się głuchy trzask motoru. Początkowo daleki i przytłumiony, stawał się potem coraz wyraźniejszy, aż wreszcie dwa długie języki reflektorów automobilowych przebiły mokrą mgłę, zaczęły lizać dachy pałacyków, szczyty drzew, aż padły na błyszczącą od wilgoci jezdnię.
Od strony Berlina jechał pełnym gazem olbrzymi „Mercedes." Koło willi Hardena automobil zwolnił pęd, ostrożnie skręcił w boczną ulicę i zatrzymał się pod bramą barokowego pałacyka.
— Psia pogoda, panie baronie... — żalił się szofer, pomagając wygramolić się z pod amerykańskiej budy jakiemuś otyłemu mężczyźnie.
Zamiast odpowiedzi przybyły warknął coś pod nosem, potem wolno, ostrożnie, aby nie poślizgnąć się na stopniu, zeszedł na chodnik i nacisnął niecierpliwie metalowy guzik dzwonka.
Za chwilę z okien pałacyka padł ostry snop światła na ulicę i oświecił twarz czekającego. Pokłady tłuszczu układały się na jego szerokiej, rozlanej twarzy w kilka fal podbródka. Mały, krótki nos i niezwykle silnie rozwinięta dolna szczęka upodabniały tę twarz do pyska rasowego buldoga. W małych świdrujących oczkach grały ognie zniecierpliwienia.
Wreszcie drzwi pałacyka uchyliły się. W progu stanął służący.
— Przemoknąć można do skóry, zanim któryś z was zdecyduje się otworzyć... — zauważył przybyły ochrypłym głosem.
Służący cofnął się służbiście. Geheimrat baron Teitelberg, potentat giełdy berlińskiej i właściciel kilku największych fabryk chemicznych w Nadrenji, wtoczył wreszcie swoją beczkowatą postać do jasno oświetlonego hallu. Służący ściągnął obmokły raglan ze swego chlebodawcy.
— Pani baronowa w domu? — spytał Teitelberg, otrząsając się z zimna i wilgoci.
— Pani baronowa i panna Erika w operze, wyjechały limuzyną o siódmej, — relacjonował krótko i służbiście wygolony lokaj.
— Dobrze. Sekretarz Hauner jest?
— Prawdopodobnie wyszedł, bo w jego gabinecie ciemno...
— Zawsze się spieszy, — zgryźliwie mruknął Teitelberg. — Czy był kto u mnie?
— Nikt, panie baronie.
Geheimrat Teitelberg wolnym krokiem przeszedł hall i wstąpił na szeroką klatkę schodową, oświetloną dwoma kandelabrami elektrycznemi. Wspinanie się po schodach musiało stanowić większą trudność od interwencyj giełdowych, bo baron Teitelberg jedną ręką kurczowo przytrzymywał się poręczy, a drugą opierał na grubej lasce trzcinowej, opuchłe nogi z trudem unosiły się na stopniach. Co chwila odpoczywał, a rozszerzone astmą płuca, wciągały ze świstem powietrze. Lokaj stąpał cicho za swoim panem, gotów każdej chwili do pomocy w tej niezwykle trudnej sytuacji.
Ale baron Teitelberg doszedł o własnych siłach na podest pierwszego piętra, tylko twarz jego przybrała granatową barwę, a usta otwarły się szeroko i łapczywie chwytały powietrze.
W korytarzu zasłanym puszystym dywanem, lokaj pospiesznie wyminął swego pana, szybko sięgnął do kieszeni po klucz, otworzył drzwi gabinetu. Za chwilę strumień jasnego światła wypełnił zaciszny wytwornie urządzony gabinet.
Baron Teitelberg wszedł do pokoju i uczuł miłe ciepło w kościach. Na szerokiej obrzękłej twarzy pojawił się uśmiech zadowolenia, oczy z lubością ślizgały się po wygodnych fotelach obitych popielatym safjanem.
— Ciepło tu, Johann? — spytał służącego, odzyskując dobry humor.
— Ciepło, panie baronie, — potwierdził krótko lokaj.
— No, dobrze. Teraz przynieś mi gorącej herbaty. Szofer może wjechać do garażu, ale niech będzie w pogotowiu, bo jeszcze raz wyjedzie do miasta „Mercedesem.“ „Lancji“ brać nie wolno, zapowiedz to wyraźnie.
Służący zmierzał ku drzwiom, by spełnić polecenie, gdy nagle baron Teitelberg chwycił go gwałtownie za rękę. Oczy barona utkwiły z przerażeniem w koralowej zasłonie dzielącej dwa pokoje.
— Johann, tu ktoś był! — wykrztusił nerwowo.
— Ależ, panie baronie, mam klucz od gabinetu i bezwarunkowo nikogo nie wpuszczałem. Chyba sekretarz pan Hauner...
— Mówiłeś, że wyszedł...
— Tak, przed godziną zauważyłem, że w jego gabinecie ciemno.
— Więc dlaczego ta zasłona się chwieje? — spytał Teitelberg z coraz bardziej rosnącym niepokojem.
— Może przeciąg..
Długie nitki zasłony, na których kunsztownie nanizane były różnobarwne koraliki, wprawione były rzeczywiście w ruch wahadłowy i uderzały miarowo o siebie, jakby ktoś przed chwilą potrącił je, uciekając pospiesznie z gabinetu.
— Przeciąg? — dziwił się Teitelberg.
— Nic innego, panie baronie... Przestrzegam pańskiego rozkazu. Klucz od gabinetu mam zawsze przy sobie. Zna mnie pan baron... Rodzonego brata nie wpuściłbym do pokoju wbrew pańskiemu życzeniu...
Teitelberg spojrzał badawczo w oczy służącego. Biła z nich prawdomówność i ślepe posłuszeństwo. Spojrzał znów na zasłonę. Ruch wahadłowy nitek był ledwie widoczny.
Mimo to Geheimrat Teitelberg nie uspokoił się zaraz. Dziwnie elastycznym jak na swoją tuszę krokiem, podszedł do okna i skontrolował zasuwy. Tkwiły mocno w parapecie okna. Przeszedł szybko do przyległego pokoju, przekręcił taster, przeszukał przy pomocy służącego każdy kąt. Nie zobaczył nic podejrzanego.
— Panie baronie, — uspakajał Johann, — przecież z tego drugiego pokoju niema wyjścia, więc jakim cudem mógł ktoś uciec stąd, skoro zasuwy okien są w porządku... Zbyt gwałtownie pchnąłem drzwi do gabinetu i prąd powietrza poruszył zasłonę.
Argumentacja służącego była tak jasna, że Teitelberg w duchu sam wyśmiewał się ze swego strachu. Zgasił światło w pokoju, który wydawał mu się przed chwilą podejrzany, i wrócił zupełnie już uspokojony do swego gabinetu.
— No, dobrze Johann. Teraz idź i załatw, co ci kazałem.
Johann wysunął się cicho z gabinetu.
Geheimrat Teitelberg przeszedł miarowym krokiem gabinet. Zbliżył się wreszcie do biurka. I tu znów uderzył go jakiś mały nieład. Papiery nie były ułożone z taką systematycznością, z jaką zwykł był sam je układać. Przycisk z olbrzymim lwem weneckim był niedbale rzucony na stos ceduł giełdowych.
— Niewątpliwie Hauner tu gospodaruje. Muszę go tego raz na zawsze oduczyć, — mruknął sam do siebie, — ale moje nerwy są również nie w porządku... Zbyt wiele pracuję. Z tą zasłoną to było nawet śmieszne...
Służący wszedł do pokoju, postawił na biurku szklankę gorącej herbaty[1] Teitelberg czekał niecierpliwie, odgłos kroków służącego ucichnie w kurytarzu, potem nerwowo zbliżył się do biurka, chwycił słuchawkę telefoniczną i zażądał numer 87-296. Połączenie otrzymał natychmiast.
— Czy pan Kanner w domu? — spytał z jakimś niepokojem w głosie. — To doskonale... Poszlę w tej chwili auto po pana... Za pół godziny musi pan być u mnie na Grunewaldzie... Sprawa niezwykle ważna...
Odłożył słuchawkę i odetchnął głęboko. Następnie szybko połączył się z garażem automobilowym i kazał szoferowi jechać na Sandbergertor Nr. 106.
Telefon jakby wyczerpał siły Geheimrata. Teitelberg przymknął oczy i wsłuchiwał się w monotonny plusk deszczu w rynnach. Zmęczone powieki przysłoniły małe, niespokojne oczy. Po szerokiej twarzy przebiegały nerwowe drgawki. Zdawało się, że Teitelberg drzemie.
Upłynęła może godzina, gdy pod willą rozległ się warkot motoru. Po chwili ostry głos dzwonka w bramie wytrącił Teitelberga ze snu, czy z zamyślenia. Otworzył oczy, poprawił się w fotelu i niecierpliwie zaczął nadsłuchiwać. Po kilku sekundach usłyszał stłumione kroki w korytarzu, a potem dyskretne pukanie do drzwi.
— Wejść! — rzucił krótko Teitelberg.
Do gabinetu wsunął się człowiek w pomiętym, staromodnym żakiecie. Wystające kości policzkowe łagodziła czarna splątana broda, odstająca koło uszu jak szczeć. Skośne, błyszczące oczy przebiegły niespokojnie po pokoju, zanim uczynił krok naprzód.
— A, Kanner... — bąknął Teitelberg i wyciągnął zimno rękę na powitanie.
Gość podbiegł szybko i uścisnął z przesadną uniżonością tłustą dłoń Geheimrata.
— Musiałem pana ściągnąć z pościeli, ale sprawa niezwykle ważna. Zresztą co pan ma innego do roboty?... — mówił z lekceważeniem Teitelberg.
Kanner zwiesił lekko głowę na znak, że nie oponuje.
Teitelberg przerwał na chwilę i patrzył obojętnie w kąt pokoju, jakby namyślał się nad tem, od czego zacząć rozmowę, wreszcie zaczął wolno i dobitnie.
— Jutro o godzinie 8-mej rano wyjedzie pan do Warszawy...
— Jutro, panie baronie...
— Wyjedzie pan do Warszawy, — z naciskiem powtórzył Teitelberg i grube wargi rozchylił w lekkim uśmiechu. — Ani o pół godziny nie może pan opóźnić wyjazdu. Pojutrze może być granica polska zamknięta... Dziś z Kurfürstendamm otrzymałem stanowcze informacje. W konflikcie obecnym między Polską a Litwą, unja sowjecka prawdopodobnie jutro opowie się po stronie Kowna... Pan rozumie chyba co to znaczy... Republika niemiecka nie wyjdzie, oczywiście, poza ramy neutralności... Niestety początkowo musimy być tylko „Lieferantami“ dla potrzeb armji polskiej. Narazie i to dobre...
— Pan baron spodziewał się zawsze...
— Ah, spodziewałem się, — machnął Geheimrat pogardliwie ręką. — A czy sądzi pan, że dostawami nie można wygrać wojny? Środki chemiczne i apteczne z moich fabryk mogą być skuteczniejsze od granatów rosyjskiego mużyka. Pan wątpi?...
— Wierzę, — przytaknął skwapliwie Kanner.
Teitelberg milczał chwilę. Olbrzymia dolna szczęka wysunęła się naprzód, układając twarz w groźny grymas. W oczach tkwiły iskry nienawiści. Ocknął się jednak natychmiast, bo szczęka powróciła na dawne miejsce, i spokojnie już mówił dalej:
— Zapóźno na dyskusje polityczne. Otóż jutro pojedzie pan do Warszawy i doręczy pan firmie „Wrończyk i Laube,“ którzy są dostawcami lekarstw dla armji polskiej, walizkę którą pan zaraz otrzyma. Niech się pan uspokoi. Jest to mała walizka, nawet trochę podniszczona, z literami „P. Z.“ W niej będzie tylko garderoba, musi pan za wszelką cenę walizkę doręczyć Laubemu i to tylko Laubemu. Walizki musi pan strzec jak oka w głowie. Nawet na chwilę nie wolno jej z rąk wypuszczać...
— A gdyby na cle podejrzywano cośkolwiek?...
— Ach, mogą pruć, panie Kanner, — uśmiechnął się z politowaniem Geheimrat — byleby pan skrzętnie zabrał każdy strzęp i zawiózł do Warszawy. Mogą pruć, nie operuję trickami małomiasteczkowego przemytnika...
— Chciałem tylko wiedzieć, co mi grozi, gdyby na granicy polska policja... — wtrącił nieśmiało Kanner.
— Na granicy nic panu nie grozi. Jedyne niebezpieczeństwo, gdyby pan niedokładnie wypełnił moje polecenie. W Warszawie na dworcu Wiedeńskim czekać będzie na pana automobil. Pozna go pan zaraz. Będzie to duża czerwona „Minerwa.“ Przy kierownicy będzie siedział szofer w jasnym angielskim palcie. W wozie zobaczy pan człowieka w szkłach amerykańskich. Bez chwili wahania musi pan wsiąść do tego automobilu. Niech pan unika wszelkich pytań i rozglądań się na dworcu. Tam może być gorąco... Auto ruszy zaraz z miejsca i zawiezie pana do firmy „Wrończyk i Laube.“ Laubemu odda pan walizkę i jego poleceń musi pan ściśle słuchać. Wolałbym, aby jeszcze tego samego dnia opuścił pan Warszawę. Honorarjum pańskie za tę drobną przysługę wyniesie pięć tysięcy marek.
— A gdyby zamknięto granicę i nie wypuszczono mnie z Warszawy?...
Teitelberg zaśmiał się.
— Jest pan obywatelem niemieckim i człowiekiem neutralnym. Warszawa nie miałaby powodu przetrzymywać tak sympatycznego człowieka...
Geheimrat Teitelberg wyciągnął z kieszeni olbrzymie skórzane etui, wyjął grube cygaro hawańskie i podał gościowi. Kanner wziął łapczywie cygaro, starannie je obciął i zapalił.
— No, więc jedzie pan jutro? — spytał Teitelberg, wpadając nagle w serdeczny ton.
— Jadę, panie baronie. Żaden Niemiec nie uchyla się od swych patrjotycznych obowiązków.
— Zwłaszcza gdy ciężar obowiązku owinięty jest w niemieckie tysiącmarkówki... — zaśmiał się rubasznie Teitelberg. — No, ale pora dać panu walizkę, paszport i trochę pieniędzy na drogę.
Z trudem dźwignął się Teitelberg z głębokiego fotela, z kieszeni wyciągnął pęk błyszczących kluczy i wszedł wolno do drugiego pokoju.
Kanner patrzył w ogień cygara i rozmyślał o szczegółach jutrzejszej podróży. Po chwili doszedł do jego uszu zgrzyt odsuwanych drzwi kasy i szelest papierów. Wreszcie usłyszał jakby stuk padającej na ziemię walizki, potem drzwi kasy zatrzasnęły się gwałtownie, wywołując lekki wstrząs w pokoju.
Kanner spojrzał na zegarek: dochodziła 12-ta. W domu u siebie na Sandbergertor — myślał, — będę automobilem za pół godziny, a więc dość czasu, aby wyspać się, wstać wcześnie rano i przygotować się do drogi. Kurjer ku granicy polskiej odchodzi około godziny 8-ej rano...
Ciekaw był niezmiernie, ile też Teitelberg wyasygnuje mu na drogę. Zgóry wiedział, że nie będzie to zawrotna suma, ale może i lepiej... Gdyby go w drodze przyłapano, mógłby łatwiej wpaść w podejrzenie, mając znaczną gotówkę przy sobie. Niebezpieczeństwa zbytnio nie obawiał się. Nie po raz pierwszy wyjeżdżał do Warszawy. Zresztą znał dobrze Teitelberga i wiedział, że jego kalkulacje i plany obliczane są zawsze bez ryzyka. A gdyby wpadł?... Niemiecka sieć szpiegowska doskonale jest zorganizowana w Warszawie. Za kilkanaście godzin wiedzianoby już o tem w Berlinie. Nie wątpił ani na chwilę, że wpływy Geheimrata są tak olbrzymie, że wydostałby go z łatwością nawet z poza siódmej kraty. Ale zawsze lepiej bez niespodzianek... Za pięć tysięcy marek nie warto zbytnio łba nadstawiać.
W myślach operował już Kanner zarobioną gotówką. Dogasające cygaro przerwało jego kalkulacje. Wstał, aby zadusić niedopałek w popielniczce. Powoli zaczęła go ogarniać senność. Spojrzał znów na zegarek: dochodziła godzina 1-sza.
Kanner nie mógł zrozumieć, co też Geheimrat tak długo robi w przyległym pokoju. Przeszedł się w kierunku drzwi i spojrzał do wnętrza. Światło było w pokoju zgaszone, a koralowa zasłona nie pozwalała wzrokiem przebić ciemności. Zrezygnowany usiadł zpowrotem. Senność jednak coraz bardziej zaczęła go opanowywać, obawiał się, że zaśnie w wygodnym fotelu. Wstał i miarowym krokiem zaczął przemierzać gabinet.
Geheimrat Teitelberg nie wracał.
Na ulicy rozległ się nagle sygnał automobilowy. Kanner podszedł do okna. Przed bramą zatrzymała się duża, błyszcząca limuzyna. To baronowa Teitelberg i panna Erika wróciły z teatru.
Za chwilę obie panie w bogatych płaszczach brokatowych obszytych kosztownem futrem weszły do gabinetu. Kanner ukłonił się z wyszukaną uprzejmością.
— Pan czeka na ojca?? — spytała panna Erika zdziwiona obecnością tak późnego gościa.
Tak, czekam. Pan baron wszedł do drugiego pokoju i już od godziny nie wraca.
Młoda dziewczyna spojrzała niedowierzająco na gościa, szybko rozchyliła koralową zasłonę i weszła do przyległego pokoju. Panowała tam zupełna cisza. Odkręciła taster. W pokoju nie było nikogo. Zdziwiona wróciła do gabinetu.
— Ależ, panno Eriko, zapewniam, że ojciec był w drugim pokoju.
— Pan chyba żartuje, — odpowiedziała zniecierpliwiona. — Stamtąd przecież niema drugiego wyjścia.
W oczach Kannera odmalowało się przerażenie.
Baronowa Teitelberg nacisnęła dzwonek. Wszedł Johann.
— Czy pan baron zeszedł na dół? — spytała nerwowo.
— Nie, pan baron w swoim gabinecie był i rozmawiał z tym panem, — służbiście odpowiedział lokaj.
Sytuacja stała się nieznośna. Obecni patrzyli na siebie skonsternowani. Zaalarmowano całą służbę. Po chwili willa oświetlona była rzęsiście. Przeszukano wszystkie pokoje i zakamarki, ale bezskutecznie. Baron Teitelberg jakby zapadł się pod ziemię.
Blady z przerażenia Kanner pobiegł do telefonu i zawiadomił policję o tajemniczym wypadku.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Błażejowski.
  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; po słowie herbaty brak przecinka lub kropki.