Waligóra/Tom II/VIIa

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Waligóra
Podtytuł Powieść historyczna z czasów Leszka Białego
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1880
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



VII.[1]

Dzień był biały, tuż o kroków kilka na koniu czarnym z długą grzywą stał mąż dobrze niemłody, lat mieć mogący pod sześćdziesiąt, długiej twarzy, rysów stężałych, żółty i wynędzniały, szczególnie długich i cienkich nóg, które w obcisłych spodniach niemieckich, jeszcze dłuższe i cieńsze wyglądały niż były...
Dodawały im niepotrzebnego już wzrostu, buty sznurowane u góry, obcisłe, zakończone nosami ogromnemi, zakrzywionemi, ubranemi w mosiężne, błyszczące skówki.
Płaszcz ze szkarłatu ciemnego, bramowany i podszyty futrem, spływał mu z ramion, a pod nim widać było rodzaj koszuli pancernej z żelaznych kółek misternie splecionej, z blachą na piersiach stalową, w kręgi pozłociste przyozdobioną.
Wypukły guz świecący środek jej zajmował. Na pasie złoconym miał u boku miecz, a na haku u koszuli zawieszony mieczyk mały. Ręce ubrane były w pokryte z wierzchu żelaznemi blachami rękawice. Koń na którym siedział miał też kapę naszywaną żelaznemi łuskami, ozdobną kutasami i wisiadły.
Twarz jego obojętna, blada, nic lub nie wiele mówiąca, jakby życiem znudzona, nie miała wyrazu, któryby z niej coś odgadnąć dawał. Patrzał oczyma blademi, zmęczonemi, bez zajęcia dokoła, oglądał się i nie widział.
Siwy już mężczyzna z odkrytą głową, hełm lekki trzymając w ręku, stał przy nim i opowiadał mu coś, wskazując na leżącego jeszcze na ziemi Jaszka.
Nie wiele to obchodziło słuchającego, który tam i sam tymczasem patrzał.
Poza nim stojący na koniach i pieszo dwór rycerski — chorągiew na wysokim drągu niesiona z jeźdzcem w polu czerwonem, — mówiły że to być musiał książe, Władysław starszy Laskonogim zwany.
Wprawdzie strój bogaty, dwór pański dostojeństwa książęcego domyślać się kazały, ale władza jego czuć się nie dawała w otoczeniu.
Każdy tu sobie poczynał jak chciał, dokoła nawoływano się głośno, rozkazywano, sprzeciwiano się, kłócono, książe obojętny i zimny wcale na to nie zważał.
W obozie ładu i zgody nie było, porządek mały, wrzawa okrutna, nikt o to nie dbał, jakby w obyczaj weszło żyć w takim zamęcie.
Jaszko spostrzegł prędko, podnosząc się z ziemi i szykując do rozmowy na którą go wołano, że nawet ze stojących za księciem niektórzy lekce go sobie ważąc pokazywali palcami i szydzili z cicha.
Najczynniej w tem otoczeniu Laskonogiego odzywali się i gospodarowali dwaj niemłodzi rycerze, których nazwiska obiły się Jaksie o uszy.
Byli to znani nieprzyjaciele Odonicza, prześladowani przez niego Borzywój ze Śremu i bogaty Sędziwój, oba ziemianie możni. — Zdawna się na nich odgrażał Odonicz że połapawszy jak zbójów, bez wykupu pościnać ich każe — bodaj nie czekając sądu, choćby miał za ich duszę dać po wsi do jakiego klasztoru, bo tak się wówczas często za zabójstwa wykupywano.
Przebudzony Jaksa, zwlekał stawienie się przed Laskonogim, choć go popychano, szarpano i gwałtem ciągniono. Poprawiał odzież na sobie, w posłaniu czegoś szukał, tymczasem myślał co mówić będzie.
Książe Władysław starszy, który się sam tak zwał dla odróżnienia od młodszego Władysława Odonicza, nie okazywał najmniejszej niecierpliwości, ani nawet zajęcia tym człekiem, którego mu jako szpiega stawić miano. Spoglądał nań, poziewał, nie nagląc aby prowadzono.
Za to Borzywój brodaty i Sędziwój, który poważnie bardzo występował, lecz gwałtownym był i rozkazującym — pierwsi się ku Jaksie rzucili, pytaniami go głusząc i chcąc wyciągnąć zkąd, poco i od kogo jechał, co tu robił, i t. p.
Borzywój targał go za ramiona, Sędziwój głos podnosił i brwi marszczył.
Ci co stali z boku, nim się Jaksa namyślił odpowiedzieć, poczęli wykrzykiwać że był — Jaksą z Krakowa. Drudzy poddawali iż od Plwacza jechał pewnie.
Skupiano się do koła.
Laskonogi dawał im krzyczeć i cisnąć się, cierpliwie stojąc na koniu nieruchomy i czekając końca, który go mało obchodził.
Borzywój, widząc że się Jaszko ociąga, wreście za ramię go silnie ująwszy, popchnął przed księcia, aby się tłumaczył przed nim. Widząc że tu wielkiej karności nie było, a sam książe nie zbyt się jego sprawą zajmował, Jaszko odzyskał odwagę.
— Miłościwy książe, — rzekł przystępując do niego z pokłonem, — nie zapieram się kto jestem... Poznano mnie tu przecie, twarzy sobie nie umazałem... Jaszko Marka Wojewody syn — toć prawda.
Posłano mnie od pana Leszka za pilną sprawą, powracam do Krakowa.
Popatrzywszy nań trochę, Laskonogi usta wydął i odparł flegmatycznie:
— Za jaką sprawą was posłano?
Umilkli ci co dokoła stali, a dotąd nie zważając na przytomność księcia dosyć głośno się spierali z sobą.
Jaszko ośmielał się coraz więcej.
— Miłościwy panie — odezwał się, — nie mogę mojego pana spraw rozgłaszać, kiedy mi nakazano abym język za zębami trzymał. Zdrajcą niechcę być.
Borzywój i Sędziwój pilno nań patrzali, potrząsając głowami, książe z góry także poglądał, lecz nie poruszał się wcale... Odpowiedź zdawała mu się słuszną — spojrzał na stronę. Wnet drudzy zakrzyczeli szydersko.
— Wykręty! musisz ty gadać i tłumaczyć się, bo inaczej cię nie puściemy. Wojenne prawo takie... a ty wprost od nieprzyjaciela jedziesz!
— Albo to my nie słyszeli — dodał inny — co Jaszko zrobił z Odrowążami? Wszak ten sam jesteś co cię precz z kraju wygnali i do Czech musiałeś uciekać. — Leszek cię na gardle chciał karać — a terazby ciebie posyłał za tajemną sprawą?? Ale! ale!
Jaszkowi krew do głowy biegła — zasromał się, w gardle go dusiło.
— Kiedy wszystko wiecie, — zawołał, — to i o przebaczeniu powinniście wiedzieć... Ojcu i mnie pan łaskaw przebaczył, a my mu służym wiernie. Marek Wojewodą jest jak był.
— To prawda! — odezwał się Laskonogi.
— Miłościwy panie — wtrącił Borzywój — ojca sprawa a syna nierówne. Marek dawno powrócił po Dłubni, a synowi nie było wolno się pokazywać. Oni zemsty szukają..., pewnie do Uścia jeździł, albo do Światopełka, bo to jedna krew...
— A i to prawda! — rzekł ozięble Laskonogi.
— Więc go nie puszczać, bo on odsiecz naprowadzi nas, — wołał Borzywój — to ptaszek!
Jaszko odwrócił się ku Laskonogiemu, wzywając jego opieki, ale ten oczyma badał swoją radę, niepewien, i milczał.
Wszyscy niemal Borzywojowi wtórowali.
— Nie puszczać!
— Niechaj się złoży z czem jechał.
— Niech przysięże! — wołano.
— Mnie czekają w Krakowie, i pilno wracać kazano — odezwał się ku księciu Jaszko.
Rozśmiało się kilku...
— Pewno ci pilno! a no, poczekaj!
Książe nie wydawał sądu żadnego, żuł coś w ustach i czekał..., chcąc by go wyręczono.
Rzecz w jego przekonaniu nie musiała mieć wagi wielkiej, chociaż niektórzy do niej zbytnią przywiązywali.
— Pójdzie z językiem, policzywszy nas — mówił Borzywój. — Jak weźmiemy Uście to go uwolnim!
Sprzeczki i rozhowory poczęły się znowu głośne i swobodne, hałaśliwe tak jakby o księciu zapomniano.
Jaksa bywały człek, choć na niego następowano ostro, pomiarkował że dlań najlepszem było zyskać na czasie, zwąchać się z ludźmi, a później znajdzie się sposób wymknięcia. Odezwał się więc jakby lekceważył tę niewolę.
— Każe Jego Miłość zostać w obozie — cóż mi tam? — będę siedział. Spytają mnie potem com robił, powiem. Tyle tego, wina nie będzie moja[2]
Obojętność z jaką to rzekł, dobrze udana, zrobiła pewne wrażenie na księciu, który popatrzywszy nań, spytał.
— Dawnoś ty z Krakowa?
— Tygodni kilka — odparł Jaksa.
Borzywój który się lękał aby książe nie złagodniał, przystąpił do niego, rękę na koniu położył i cicho rzekł.
— Nie może to być aby go wolno puszczać. Dowodu nie ma że go posłano, a Jaksowie ludzie niepewni. Jak Uście opanujemy, niech rusza oznajmić...
Książę nie sprzeciwił się, ani potwierdził — słuchał. Napróżno zwracał ku niemu oczy Jaszko, on ich unikał. Nie dawał żadnego znaku.
Korzystał z tej chwiejności księcia siwy oboźny co wczoraj pierwszy Jaszka ujął, odepchnął go na bok od książęcego konia i rzekł rozkazująco.
— Zostaniesz w obozie!
Spojrzał po swoich!
— Hej, Wojbór!
Na zawołanie to zbliżył się żołnierz w pancerzu łuskowym, z głową kudłatą jasnemi włosami okrytą, uzbrojony dosyć licho.
— Wojbór! weźmiesz go z sobą, i mieć będziesz na oku! — aby nie uszedł.
Usłyszawszy to, młody żołnierz przystąpił do Jaszka i milcząc wskazał mu drogę. Nie było się co opierać, rzucił jeszcze okiem na księcia roztargnionego Jaksa i poszedł posłuszny.
Około Laskonogiego kupili się ludzie i trwała głośna narada. Słychać było jak jedni nastawali żeby nie tracąc czasu iść na Uście, drudzy chcieli żeby się wprzód rozsłuchać i rozpatrzeć. — Powolniejsi radzili odpoczywać tu jeszcze przez dzień — gorętsi zaraz pospieszać chcieli przeciw Odoniczowi nimby się na gródku umocnił. Skończyło się na tem że opieszalsi głośniej krzycząc przemogli. Niewielki oddział postanowiono wysłać na podjazd, a książe u Postoju do jutra miał zostać i spoczywać.
Poprowadzono jak w tryumfie Laskonogiego ku szopie, którą miał zajmować. Poza nim jeszcze się dowódcy kłócili i ujadali.
Jaszka tymczasem Wojbór na stronę powiódł i pod drzewami u ogniska przy sobie posadził. Pilno stróżowi swemu przypatrywał się Jaksa, miarkując czy mu łatwo da radę. Prosty człek zdał się być, ziemianin ubogi, z dziecka po obozach służący, a na sprawę obojętny, byle miał chleba kawałek i łupu nadzieję.
Z oczów mu wielka bystrość nie patrzała. Jaksa nabrał otuchy.
Usiedli pod pniami zawiązując rozmowę poufałą, którą więzień starał się uczynić przyjaźną, bo mu szło o pozyskanie stróża. Ten też głaskać się dawał, dobrodusznie słuchał i śmiał się.
Jaszko udawał wesołego i obojętnego — poczęto myśleć o jadle i napitku. — Pierwszego nie było w obozie tylko najprostsze — chleb czerstwy, mięso suszone, kasza którą z worów dobywano do kociołków. — Za napój była woda brudna i piwo kwaśne.
Wojborowi i na tem było dosyć, popsutszej gęby Jaszko krzywił się. Miał coś przy koniach zapasu z Uścia — zawołał swych ludzi, kazał im stać niedaleko i żywnością ze stróżem się podzielił.
W obozie gwar nie ustawał. Tu i owdzie pochwytane wyrazy na uboczu dawały się dorozumiewać Jaksie że nie wszyscy tu z Laskonogim trzymali, chociaż z nim szli.
Odzywano się różnie.
Podjadłszy Wojbór obojętny, położył się na ziemi i, mimo hałasu usypiać począł... Jaszkowi się spać nie chciało, bo mu niewola doskwierała, myślał jak się z niej wyrwie.
Zdrzemnął się właśnie Wojbór, i z otwartemi ustami leżąc, chrapać już poczynał, gdy dwóch ziemian zbliżyło się do ich ogniska. Uzbrojeni dobrze, wyglądali na starszyznę.
Oddawna już zdala ich sobie przypatrujących się widział Jaszko..., dopiero gdy Wojbór usnął przystąpili doń, kołując ostrożnie i oglądając się poza siebie.
— No cóż — odezwał się jeden pół głosem — w drogęśmy wam wleźli, na złą godzinę!!
Jaksa ruszył ramionami.
— Co robić!
— Nie bardzo to bierzcie do serca — rzekł drugi. — Albo nocą lub nadedniem, gdy się popiją i posną, pojedziecie sobie.
Pierwszy dodał z cicha, patrząc na Wojbora.
— Wy taki z Uścia? hę?
Jaksa chciał zaprzeczać, gdy drugi wtrącił.
— Nie bójże się...! Co ty myślisz że my na Uście idziemy?! I my i kupa tu duża takich co ciągniemy z Laskonogim dlatego — aby się łatwiej do Odonicza dostać.
Jaksa patrzał i słuchał z pewnem niedowierzaniem, gdy towarzysz mruknął.
— Władysław starszy młodszemu nie da rady — tamten żwawy chłop, ten swojego niepewny. To mu się chce to mu się odechciewa...
Pochyliwszy się szepnął drugi.
— Uście mocne?? hę? Mają oni tam ludzi? Światopełk ci mu pomoże?
Jaksa milczał jeszcze gdy oba poczęli nagląco.
— Nie wzdragajcie się mówić, my, swoi! Trzeba będzie, pomożemy do ucieczki.
Dopiero się Jaszko ocknął i dał znak ręką że im za to dziękował. Posiadali przy nim na ziemi, starszy się do ucha Jaksie nachylił znowu.
— Grodzisko tam mocne? — zapytał.
— Nie dojdziecie do niego ani na strzał z kuszy, ani na strzał z łuku, bo błota i trzęsawiska dokoła — począł Jaksa. — Jedna suchsza hać prowadzi do bramy — a i tę zawczasu przekopią. — Będą się trzymali póki chleba stanie.
Przybyli pokiwali głowami i rozśmiali się wesoło.
— Ludzi pewnie dosyć ma — rzekł jeden — jakby mu brakło, to z naszych pójdzie dużo, bo się na to nagotowali.
— A Medan tam jest? — zapytał drugi.
Jaszko głową potwierdził.
— Wam pewnie się ztąd wyrwać pilno — poczęli znowu po chwili, przekonawszy się że Wojbór chrapie, — nie śpijcie tylko w nocy, ludziom każcie żeby konie mieli pod ręką. Mają oni tu dosyć bez tego do roboty i strzedz was bardzo nie będą.
Ścisnęli się za ręce, poszeptali jeszcze między sobą i rozeszli się.
Jaszko nabrał serca, lecz pośród długiego dnia jeszcze się miało zmienić jego położenie, a przynajmniej na to się zanosiło i nowy dowód go czekał jak Laskonogi słabym był we własnym domu.
Z południa przyszedł komornik, który go po całym obozie szukał i hukał, aby zaprowadzić pod szopę do księcia. Laskonogi tu odpoczywał na sianie, wpośród dworu swego. Zobaczywszy Jaksę, dał mu znak by przystąpił.
— Prawda to że cię Leszek posłał z Krakowa? — zapytał niedowierzająco a chłodno razem.
— Tak jest! tak jest, miłościwy panie! — rzekł Jaksa. — Ojca mojego znasz Miłość Wasza, on mnie z polecenia pana wysłał.
— Powinieneś mówić prawdę i duszy nie gubić — dodał Laskonogi. — Ja wierzę że tak jest! no — i puścić cię gotowem kazać... Jedź z Bogiem, wprost do Krakowa, dam ci jeszcze poselstwo...
Popatrzał mu w oczy, a Jaszko ani mrugnął.
— Powiesz bratu memu miłemu Leszkowi żem ja tu, pod Uściem. Będę je oblegał, wezmę. Odonicza ułapię i posadzę w bezpiecznem miejscu, aby się znowu nie wymknął. Niech Leszek mi pomoże... Rozumiesz to? On klechów ma w ręku, a oni mnie szkodzą, nie wiedzieć za co. Daję im czego zażądają, im nigdy dość. Jać wiem że panowanie przy nich, — i dla tego syna jedynego dałem do Magdeburga aby księdzem był i — panował.
Iwona Biskupa Leszek niech uprosi aby trzymał ze mną, jak on na klechów zawoła, zaraz sprawa stanie inaczej. Dam mu ziemi pod klasztór..
Chłodno, dziwnie rozśmiał się Laskonogi, i ciągnął dalej.
— Mów mu, niech mi oni pomagają. Moja sprawa, jego sprawa. Jeżeli Odonicz z Światopełkiem mnie wypędzą, wygnają i jego. Musi mnie bronić, chceli siedzieć na Krakowie. Odonicz chytry i niespokojny, żarłoczny. Światopełk zbój, krnąbrny, a my z Leszkiem w zgodzie żyjemy...
— Będę ja wiedział co i jak mówić — odezwał się Jaksa — gdy mnie miłość wasza uwolnić każe. Poselstwo sprawię wiernie.
Książę Władysław ruszył się i kazał komornikowi Borzywoja powołać. Przyprowadzono go z za szopy, za nim zaraz szli inni, choć nie wzywani.
— No, co? — ozwał się Laskonogi — puścić by tego Jaksę, niechaj sobie wraca do Krakowa.
Stary ziemianin stał ramionami potrząsając.
— To nie może być — rzekł chłodno — tego człeka znają, wiedzą... Szpieg jawny jest, naprowadzi na nas...
Zdało się jakoby Laskonogi chciał się opierać, wtem na odgłos rozmowy z obozu ściągający ziemianie, poczęli za Borzywojem mówić i przeciwić się.
Ze dworu kilku odezwali się za księciem ale nieśmiało, Borzywojowi głos podnosili coraz mocniej. Kołem stojąc przy łożu, nad głową Władysława ucierali się — on już milczał. Słomę dobył z pod siebie i gryzł ją.
Stał Jaksa czekając jak się to rozwiąże. Wrzawie coraz rosnącej nie było końca.
W końcu zwrócił się z zapytaniem do księcia, który popatrzywszy do koła, nie odpowiedział nic. Sprzeczali się, a książę Władysław głowę opuściwszy słuchał.
Borzywój który z Sędziwojem i wielu swojemi najgłośniej dowodził, że pochwyconego trzeba było trzymać — popchnął Jaksę i kazał mu na swe miejsce powracać.
Odchodząc słyszał jeszcze zdala jak się ucierano i śmiał się już w duchu.
— E! no! — mówił sobie — z takim ładem nie straszni oni Odoniczowi. Prędzej on ich niż oni jego pobiją.
Legł znowu na ziemi przy Wojborze, rachując na ciemną noc że ujdzie.
Ci co mu dopomódz obiecywali ciągle krążyli zdala i mieli nań oko. Straż około niego bardzo sroga nie była. Odwołał ktoś Wojbora, który gdy powrócił nierychło, jakby go spojono umyślnie, napiły był i kłodą na ziemię się obalił.
Na dworze robiło się ciemno, w obozie niedogasłe tylko świeciły ogniska, ale noc nie sprowadziła ciszy. Obok beczek pijatyka się rozpoczęła, śpiewy, po tem bójki i krzyki.
Ledwie jedne uśmierzono, gdy starszyzna na okrwawionych wpadła i wiązać ich kazała, już druga gdzieś walka powstawała. Tłum się tam zaraz zbierał i cisnął biorąc stronę jednych lub drugich, krwawiono się znowu i rozbrajano.
Całe to obozowisko przedstawiało obraz największego rozpasania. Wśród zajadłej kłótni kilkunastu zbrojnych ziemian zerwało się jawnie odgrażając i natychmiast uszli drogą ku Uściu bezkarnie do Odonicza a nocna pogoń ująć ich nie potrafiła.
Jaszkowi więc łatwo przyszło, gdy psykanie posłyszał, porzuciwszy Wojbora śpiącego, dostać się po cichu do swych ludzi stojących na skraju, siąść na koń i do dnia ukryć w gęstwinie.
Zdala dochodziły go i tu głosy z obozu Laskonogiego, ale przypatrzywszy mu się zblizka, nie lękał się by go ścigano.
Starszyzna zbyt wiele miała do czynienia z ludźmi własnemi, książę nie myślał go zatrzymywać, czuł się więc bezpiecznym. Rano wszystka ta gawiedź miała pod Uście wyruszyć.
Dalsza podróż Jaksy szczęśliwiej mu się już wiodła, choć o chłodzie i głodzie, którym tak przymarł i znużył się, że zamiast wprost do Krakowa dążyć, postanowił do Wrocławia zajechać i u Sulenty odpocząć. O Płocku już nie myślał.
Lice mu się rozjaśniło, gdy naostatek bramę miejską pominąwszy w miasteczku się znalazł, a tuż i znajomy się nadarzył, choć nie taki może jakiego życzył sobie.
Jechał zwolna, bo konie już nogami ledwie wlokły, gdy błazen Trusia go poznał, zdjął przed nim kołpak, niemieckim obyczajem z kukawką na wierzchu, i pokłonił się do ziemi samej — w nadziei, że się znów przy jego miłości pożywi.
Do dworku Sulenty dobry kawał było drogi, Trusia wziął sobie za obowiązek towarzyszyć miłości jego i zabawiać ją.
— Wasza miłość do nas pewnie na te gody! — rzekł uśmiechając się.
— Jakież u was gody u licha, jeszcze do godów daleko! — odparł nie bardzo rad towarzyszowi temu Jaszko.
— Toć dla niemców gody — mówił błazen — udało się im pochwycić polaka na gorącym uczynku i to jeszcze biskupiego brata... Będą go sądzili, to im dopiero gody, aż się oblizują.
Jaksa konia zatrzymał.
— Co pleciesz? — zawołał — co za błazeństwo prawisz?
— Nie żadne błazeństwo — odparł śmiesznie poważną robiąc minę błazen. Wasza miłość się przekona, że Trusia nie kłamie; ale błazen choć prawdę rzecze, nikt mu nie wierzy, dla tego mu gadać wolno...
Jaksa stał i słuchał.
— Mówże ty mi tak bym zrozumiał — dodał.
— Cud się stał u nas, stary brat krakowskiego biskupa z zamku mniszkę ukradł i wiózł ją na koniu, gdy go książęcy ludzie napadli i chwycili. Prawda że dwu ubił, a kilku ręce połamał, ale niemców dosyć jest, niewielka szkoda! A starego powiadają że zetną...
Słuchający jeszcze nie rozumiał, a Trusia stojąc przy nim kołpakiem potrząsał i śmiał się.
— To dopiero gody! — powtarzał.
— Inaczej to musiało być! — przebąknął nareszcie Jaksa, koniowi znowu dając ostrogę. Trusia obok kroczył.
— Kto to może dobrze wiedzieć co po nocy było — mówił — dosyć że starego związali i do więzienia wrzucili, a teraz się do sądu zbierają.
Przybyła zaraz nasza święta pani księżna z Trzebnicy po swoją mniszkę i padła słyszę mężowi do nóg, prosząc aby sprawiedliwość wymierzył...
Na zamku już pieniek nagotowali, na którym ścinać mają.
Niecierpliwy ażeby się coś o tym wypadku dowiedzieć z lepszych ust niż Trusiowe, bo tym nie dowierzał, pospieszał Jaszko do dworku. Błazen go nie opuszczał i kłusując za nim a śmiejąc się, ciągle mu coś rzucał do ucha.
Tak aż do wrót dobiegli, od których ludzie Sulenty błazna biczami się pozbyli, gościa niespodzianego puszczając do środka.
Wyszedł naprzeciw stary kupiec a zobaczywszy Jaksę, którego się z powrotem tak rychło nie spodziewał, odartego z chudemi i pooszarpywanemi końmi — zdumiał się wielce.
Potrzebując ojca, musiał się synowi wysługiwać i ugaszczać.
Zaledwie do izby weszli, gdy zwróciwszy się doń Jaksa, zapytał o to, co mu błazen mówił po drodze.
Sulenta ramionami poruszył znacząco.
— Prawdą jest — rzekł — że brata biskupa Iwona, starego Mszczuja schwycono pod miastem, ze zbiegłą z zamku dziewczyną — że ludzi książęcych potłukł, i sądzić go mają...
— Chyba do Krakowa o tém wieść nie doszła i biskup nic nie wie, bo rodzonego swojego by ratował! — zawołał Jaksa.
— A jakże go ma ratować — rzekł Sulenta — gdy na gorącym uczynku został schwycony? — Niemcy się naposiedli aby go rychło osądzić, i godziny nie będą czekali po tem, okupu nie wezmą a zetną.
Uśmieszek złości pełen wykrzywił Jaszkowi usta...
— Godziło by się i mnie — mruknął — na te gody poczekać i aby widzieć jak się Odrowążowska krew poleje! Mniej jednym będzie.
Sulenta zerknął i nie rzekł nic, jego bolało, że niemcy się mieli znęcać nad jednym z tych, których już dosyć wytępili na Ślązku.
Jaszkowi teraz i spoczynek miły, do którego spieszył, zobojętniał, co prędzej chciał do Nikosza na zamek, żeby się dowiedzieć jak sprawa stała.
Mimo zapewnienia Sulenty, wierzyć mu się nie chciało, ażeby gwałt taki mógł człek stary popełnić.
Odziawszy się czyściej pobiegł ku zamkowi. Tu ludzi chodziło dosyć, a wszyscy jacyś zajęci, spieszący się, że na pytania nawet odpowiadać nie chcieli. Z trudnością mógł się o przyjaciela dowiedzieć, a trudniej jeszcze wywołać go było.
Czekał nań u wrót do uprzykrzenia, gdy wreszcie przytoczył się zasapany.
— Wy tu znowu? — zawołał Nikosz — w samą porę! wiecie co się u nas stało?
— Ludzie mi prawią — ale wierzyć się nie chce! — rzekł Jaszko.
— Jam prawie na to patrzył — odparł Nikosz — a nie wiem jeszcze czy to prawda, czy kłam. Człek taki poważny i stateczny, dzieweczka do klasztoru przeznaczona...
Podniósł ręce do góry...
— Szatańskie to sprawy — dodał z westchnieniem.
— Jakże to było? — pytał Jaksa.
— Naprzód stary od rozbójników je ratował, — począł Nikosz — potem w drodze widać mniszkę namówił sobie. Na zamku gdy ona wrzekomo chorowała a książę na łowach był, podkradał się do niej. No — i zmówili się! Wieczorem jej nie stało, a on wyciągnął z miasta. Puściła się pogoń, wzięli ją u niego na koniu, a broniąc jej stary, dwóch naszych najlepszych w miejscu ubił, kilku ręce pogruchotał. Ledwie go zmogli..
— Cóż? i sądzić mają?
— Albo jutro lub pojutrze! — odparł Nikosz — i z więzienia prosto na pieniek. Kat już miecz szlifuje.
— Odrowąż! — z mściwym wyrazem zawołał Jaksa — to mi zapłaci za wszystkie nędze tej włóczęgi z której powracam...
Juściż gdy go ścinać będą, wpuścicie mnie w podwórze, abym i ja popatrzył.
Nikosz ze wstrętem jakimś spojrzał nań — nie odpowiedział nic.
— A w Krakowie o tém wiedzą? spytał Jaksa.
— Nie słychać! — rzekł lakonicznie Nikosz.
Niespokojny, dłużej się nie puszczając w rozmowę i nie zapraszając do wdowiczki, Nikosz wymknął się nazad do zamku.







  1. Przypis własny Wikiźródeł Są dwa rozdziały o numerze VII.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Bład w druku; brak kropki.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.