Przejdź do zawartości

Wacek i jego pies/Rozdział trzydziesty

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Wacek i jego pies
Wydawca Seminarium Zagraniczne
Data wyd. 1947
Druk Drukarnia św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział trzydziesty
NOWA TAJEMNICA PUSZCZY


Pozostawało nie więcej od dwu godzin do zmierzchu, kiedy trzeba było powracać do gajówki.
Wacek więc śpieszył się bardzo.
Musiał przeciąć cały rewir na ukos.
Bagno, o którym mówił gajowy, mieściło się na długim, wąskim pasie, gdzie przechodziła granica puszczy, ochranianej przez pana Piotra.
Mikuś długo nie zdawał sobie sprawy, dokąd dąży Wacek. Gdy jednak chłopak nie zatrzymawszy się ominął jeziorko z stoiskiem łosi i szedł wprost na północ, w sprytnym łbie psa przejaśniło się od razu.
Zrozumiał zamiar Wacka.
Podwinął raptownie ogon i nastroszył kudły na karku. Wyrażał tym najwidoczniej swoje niezadowolenie. Znał długie, bagniste pasmo w puszczy. Z rzadka zaglądał tam z gajowym. Zawsze jednak spotykała go tam przykrość. Na to wspomnienie Mikuś zmarszczył pysk i warknął. Zdawało się, że chciał powiedzieć:
— Tam do licha! Nie lubię tego miejsca...
Musiał jednak iść, bo Wacek, nie zwracając na niego uwagi, szybkim krokiem podążał naprzód.
Mikuś zaniepokoił się nagle.
Pomyślał, że chłopak zapewne nie wie, co się kryje śród zarośli na bagnie.
Należało więc być dziś szczególnie bacznym, aby na czas przyjść przyjacielowi z pomocą.
— Tak! Z pomocą! Ale żeby i samemu nie oberwać, bo to nie przelewki! Nie zakończyłoby się to tak, jak bójki z lisami czy nawet z tym rysiem!
W ten sposób prawdopodobnie rozważał Mikuś, stąpając coraz ostrożniej, węsząc czujnie i coraz bardziej podnosząc długą, sztywną sierść na karku.
Wreszcie stanął, powęszył tuż przy ziemi i warknął cichutko.
Wacek posłyszał to i natychmiast się zbliżył. Pochylił się nad psem, który stał nad małym trójkątnym dołkiem i węszył.
Ślad przypominał wyciśnięte w mokrej ziemi zagłębienia racic sarny.
Te jednak były znacznie większe, głębsze, a więc pozostawione przez jakieś ciężkie zwierzę, i w ogóle wydały się chłopakowi inne.
— Takich śladów nigdy jeszcze nie widziałem! — — pomyślał i spojrzał na psa.
Mikuś szedł powolnie i ostrożnie.
Uważał, by nie nadepnąć na suchą gałązkę lub nie narobić plusku w wodzie, co tu i ówdzie zebrała się po deszczu, tworząc małe kałuże.
Pies unikał gąszczu.
Wacek rozumiał, że Mikuś chce mieć przed sobą otwarte miejsce.
Dlaczego pies tak robił, tego chłopak pojąć na razie nie mógł.
Przypomniał sobie natychmiast rady gajowego i obejrzał się wokół.
O jakieś trzydzieści kroków przed nim stała dość gruba brzoza. Pierwsze, dostatecznie grube, by go utrzymać, gałęzie, nisko wyrastały z pnia.
Wacek skierował się ku brzozie.
Nie spostrzegł ukrytego w wysokiej trawie wystającego korzenia, więc potknął się i upadł na kolana.
W tej samej chwili z pobliskich haszczy wypadł dzik.
Był to odyniec.
Ciemnobrunatna szczecina sterczała mu na karku. Cienki ogon skręcał się i prostował, jak żmija. Z otwartego ryja wystawały białe, krzywe i długie kły.
Chrząkając gniewnie odyniec popędził w stronę Wacka, nie widząc zaczajonego z boku psa.
Ale widział go Mikuś i przy tym na miejscu przez siebie upatrzonym.
Skoczył ku dzikowi i o kilka kroków od niego zaszczekał.
Odyniec w okamgnieniu zawrócił ku niemu i opuściwszy potężny łeb ku ziemi, pomknął ku Mikusiowi, by rozpruć mu brzuch straszliwymi kłami.
Przestraszony Wacek w jednej chwili wdrapał się na grubą gałąź i spojrzał w dół.
Tam odbywała się gonitwa. Sprytny Mikuś mając przed sobą trochę wolnego miejsca, zmuszał odyńca ścigać siebie, obracać się w kółko na jednym miejscu i niespodziewanie zmieniał kierunek, odprowadzając go coraz dalej od brzozy z ukrytym na niej chłopcem.
Dzik wszakże zrozumiał wreszcie grę, prowadzoną przez psa.
Patrząc na niego z ukosa i grożąc połyskującym kłem, truchtem biegł ku brzozie. Już z bliska rozpędził się szybciej i mijając pień drzewa, uderzył go lewym kłem.
Brzoza aż wzdrygnęła się cała. Na ziemię spadł płat białej jej kory i odłupana szczapa.
Mikusiowi udało się szarpnąć odyńca za szczecinę na boku i odskoczyć. Gonitwa trwała dalej. Skończyła się zaś zupełnie niespodziewanie...
Odyniec domyślił się, że człowiek i pies nie przyszli tu, by uczynić mu krzywdę lub wygnać jego rodzinkę z ulubionego legowiska.
Nie miał więc powodu bez końca się gniewać i wygłupiać w pościgu za nieuchwytnym psem.
Zamknął więc ryj, przerwał chrząkanie i odwróciwszy się z pogardą od Mikusia, powolnym krokiem zniknął w haszczach.
Zapewne było w tym coś bardzo obraźliwego, gdyż Mikuś aż zaskowytał.
Podszedł do brzozy i stał mocno zawstydzony.
— Co ci jest psiaku? — spytał go Wacek, zeszedłszy z drzewa.
Mikuś istotnie nie odpowiedział, lecz spojrzawszy na haszcze, szczeknął jeden tylko raz, ale głośno i wyzywająco.
— Co znowu? Może powiedziałeś dzikowi, że jest świnią? — zapytał go chłopak, ubawiony zafrasowanym wyglądem psa.
Na to Mikuś odpowiedział merdnięciem kity. Zapewne potwierdził domysł małego przyjaciela.
Bo jakżeż to stać się mogło?!
Żeby jakiś sam sadlisty odyniec potraktował tak lekceważąco jegć — Mikusia, który ma kły wilcze, niejedną bliznę, otrzymaną w bitwie — i z gajowym wspólnie strzeże i ochrania puszczę, a w niej i tę grubiańską świnię?!
Mikuś parsknął z oburzenia i zgrzytnął zębami. Żałował teraz, że zbyt delikatnie szarpnął odyńca za bok. Niechby poczuł kły Mikusia!
Naprawić tego już nie mógł, bo uszczęśliwiony z nie byle jakiej przygody Wacek, szybkim krokiem ruszył ku domowi.
Nad moczadłami snuć się już poczynały cienkie wstęgi mgły. Ćwierkały, pokrzykiwały i kłóciły się o miejsce różne ptaki, usadawiając się na nocleg. Cykały świerszcze i jakieś inne jeszcze owady. Pierwsze nietoperze śmigały już w zapadającym w puszczy zmroku. Tylko nad koronami drzew rozlegał się drapieżny świergot i skwir jaskółek. Nastała bowiem godzina ich łowów. Całe gromady ich szybowały i mknęły nad puszczą.’ Tam w powietrzu, kołując niby w tajemniczym tańcu, wzbijały się ku niebu niewidzialne z ziemi korowody owadów skrzydlatych. Dążyły niepowstrzymanie coraz wyżej. Być może, chciały raz jeszcze, po raz ostatni dla siebie, ujrzeć złotą tarczę słońca, co utonęło nagle na zachodzie? Czy też zamierzały one porzucić na zawsze ziemię i dolecieć hen — do tych gwiazdek, co to już migać poczęły i tu i tam?
O tym myślał Wacek spoglądając na czeredy jaskółek goniących zdobycz, niewidzialną w szafirowym i liliowym zmroku zmierzchu.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.