W więzieniu/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maksym Gorkij
Tytuł W więzieniu
Wydawca Administracja »Naprzodu«
Data powstania 1904
Data wyd. 1910
Druk W. Teodorczuk
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. Тюрьма
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


K

Kontrola dawno skończona i więzienie zapadło w ciężki kamienny sen. Przez okienko w drzwiach dochodzą czasem dziwne szelesty... ktoś mruczy przez sen... ma może gorączkę. Cicho skrada się pod drzwiami dozorca. Dzisiaj ma służbę nocną starzec z rybiemi oczyma. Stąpa wolno kurytarzem i mruczy coś. Misza leży na pryczy, nadsłuchuje i myśli...
Dziś podczas przechadzki opowiedział mu ospowaty całą historyę swego życia. Jest synem jakiegoś oficera który uwiódł matkę jego — szwaczkę — a potem porzucił, zostawiając jej na pamiątkę swoją fotografię i dziecko. Młoda kobieta pracowała bez odpoczynku, niezmordowanie, prócz dziecka nic jej życie nie dało. Posyłała syna do szkółki parafialnej, potem do szkoły miejskiej, ale tam wytargał go nauczyciel za włosy. Matka która nigdy złego słowa nie dała dziecku, zabrała przeto syna do domu. W dwa lata potem wyrobiła mu miejsce pisarza w kancelaryi sędziego śledczego a sama szyła, robiła na drutach, fabrykowała sztuczne kwiaty i pracowała, pracowała bez końca. Syna wzięto do wojska. Wychowany miłością matki, kochając ją i ubóstwiając, znieść nie mógł drwinek jakie sobie z niej robił podoficer któryś, i podczas mustry uderzył przełożonego. Za to przydzielono go na trzy lata do karnych batalionów i nie policzono tych trzech lat do służby. A matka pracowała dalej, była już teraz starą kobietą, ale pracowała dalej, opłakując los syna. Gdy po siedmioletniej służbie wrócił do domu, wyczerpany był, wystraszony, na ciele i duszy złamany. Matka tymczasem prawie że oślepła, nie mogła już pracować i musiała żebrać pod kościołem. Ale podarowała wracającemu synowi szalik na szyję, ostatnie swoje dzieło, ostatni wysiłek drżących rąk i ślepych oczu, ostatni wytwór upadających sił i życia poświęconego synowi bez skargi i wyrzutu. Przez ciąg kilku miesięcy nie mógł znaleźć roboty i żył z uzbieranych przez matkę pieniędzy. Matka niedługo oślepła do reszty, a syn znalazł miejsce dozorcy więziennego. Ktoś umieścił staruszkę w przytulisku i żyje tam robiąc po omacku skarpetki dla syna...
— Co za kobieta! — myślał Misza. — Ileż miłości i pracy włożyła w życie tak piękne, tak proste, tak wzruszające!
— Panie Malinin! — Misza posłyszawszy półgłosem wyszeptane swe nazwisko, zeskoczył z pryczy. W okienku błyszczało niespokojnie oko dozorcy.
— Czemu pan mówi do siebie? — spytał stary.
— Ja?... Ależ ja wcale nie mówię — odparł zdziwiony.
— Słyszałem wyraźnie.
— A to z pewnością tylko tak... mimowoli.
— A właśnie, właśnie... radzę jednak panu, by się pan hamował!
Oko znikło na małą chwilę, ukazało się jednak znowu. Stary począł szeptać głosem ostrzegawczym:
— Akurat tak jak pan, mawiał tu jeden do siebie... tak, zupełnie tak samo — no i prawdę powiedziawszy, ...to był... mój siostrzeniec...
— No i coż? — szybko spytał Misza.
— No cóżby, — posłali go do domu waryatów...
— Waszego siostrzeńca?...
— A no tak... — szeptał starowina, a oko jego podskakiwało dziwnie, pewnie kiwał potakująco głową.
— I on tu siedział?... — spytał cicho Misza.
— W kaźni Nr. 9.
— A wyście go... wyście go... wyście też tu byli? — mówił Misza głosem przerywam, czując równocześnie jakiś niemiły zimny kurcz w sercu.
— Jestem tu już od siedemnastu lat — odparł stary ze spokojem — właściwie idzie mi już na ośmnasty.
Misza spoglądał na matowe oko starego i jego suchy, kościsty nos i miał ochotę spytać:
— Czyście szpiegowali swego siostrzeńca, tak jak mnie? Ale nie powiedział tego głośno, nie chcąc robić staremu przykrości, rzekł tylko:
— A toście tu już dawno!...
— Czekaj no pan, przyniosę sobie krzesło, — szepnął dozorca mrugając swojem okiem — ciężko mi już schylać się... bolą mnie krzyże!
Poszedł. Misza stał u drzwi, słyszał suwanie pantofli starca i myślał:
Jeśli ten człowiek ma duszę, to musi ona być równie czarna, zwiędła i sucha, jak jego twarz...
Stary wrócił za małą chwilę, postawił kszesło bez szelestu pod drzwiami. Znowu oko jego błysło w otworze.
— Tak, ...tak dużo wygodniej! — ...począł. — Spać nie mogę, ...wszystkie kości mnie bolą — pan także nie śpi... no to pogwarzymy... W nocy wolno... w dzień zakazane, ale w nocy... ktoby się tam zresztą dowiedział? W dzień udaje srogość wobec pana... być inaczej nie może... — rozumie się, władza każe! Ale w nocy mogę sobie pofolgować z panem. A zresztą cóżeś to pan za zbrodzień? Głupstwo! Nie zabiłeś pan nikogo, nie okradłeś... he, he, he, rumiane policzki... młody... żal mi pana doprawdy... Śmieje się, to... cieszy, jakby dostał awans!... he, he, he! Ot młodość!...ściśle biorąc głupstwoś pan zrobił, trzeba było usłuchać władzy i koniec na tem!...
Miszy nieprzyjemnie było tego słuchać. Wychylił nerwowym ruchem głowę za drzwi i spytał:
— A czem się zajmował wasz siostrzeniec?
Bezbarwny, suchy głos starca wyszeptał odpowiedź:
— Był ślusarzem... zastrzelił inżyniera... pisało o tem nawet w dziennikach... doprawdy! Sam mi czytał. Przyszedłem tu przypadkiem... i ot stał przedemną... jakby tam... czytał a śmiał się — zupełnie jak pan... O, ostry to był chłop... a matka jego... niby siostra moja... wyła! Niech ręka boska broni, jak wyła! Ale łzami nie zmyjesz krwi! Czasem mówię do niego... no Fiedor... jakże ci się podoba w więzieniu? Ale on się śmiał i śmiał... Zrazu ciągle milczał... zły był. Potem począł mówić... ciągle mówi i mówi... ano domówił się... zupełnie jak pan.
— I cóż takiego mówił? — pytał cicho Misza.
— Ano, różności... któż to może wymiarkować? Czy pan z Kaługi?
— Tak.
— A właśnie... znane mi coś pańskie nazwisko. Był swego czasu w Kałudze poczmistrz Malinin.
— To był mój ojciec.
— Taak! a to ładnie... ja także jestem z Kaługi... tak jest!
A czy ojciec pański umarł?
— Tak.
— Taak... ha, no wszyscyśmy śmiertelni!
Mówili ze sobą szeptem, a głosy ich w ciszy szeleściły jak zwiędłe liście. Poza oknami dudniły głośno miarowe kroki szyldwachów, jakby liczyły minuty szybko przemijające, a gdzieś z oddali, ledwie dosłyszalne, płynęły smutne, rozlewne tony dzwonu zegarowego wydzwaniającego godzinę.
— Czy wam tu nie nudno? — spytał Misza.
— Wszystkim wszędzie nudno! — dobiegł z poza drzwi szept przygłuszony, jednostajny.
— A wasz siostrzeniec... czy wam było żal... gdy tu siedział?
— I czemuż by mi było żal?
Przecież on zabił człowieka... siostry mi było żal... ale kto zabił człowieka...
Stary znikł nagle, twarz jego znikła, jakby się w ziemię zapadł. Misza patrzył w okienko i czekał.
— Czemu kłamiesz? — rozległo się za drzwiami pytanie półgłosem wyrzeczone.
— Co mówicie? — spytał Misza wychylając, o ile się dało, głowę przez okienko. Twarz pojawiła się teraz na równej wysokości z twarzą Miszy i stary poruszając zwolna suche wargi, otoczone bujnymi, zwichrzonymi, siwymi włosami wyrzekł, kiwając głową i robiąc grymas niby śmiechu dziwnego.
— Skłamałem... żal mi Fedia... bardzo żal... i on był młody... dzielny, odważny chłopiec...
Nagle przeszył powietrze dziki wstrząsający skowyt.
Stargał w sekundzie i skłębił całą ciszę, jak uderzenie nagłe wichru skłębią wody zaśnionego stawiska.
— Nie biiij!... nie bij! Dobrzy ludzie... zmiłujcie się... zmiłujcie się! Aaach!
— Co to, co to? — pytał Misza drżąc na całem ciele.
— Pst! cicho! — syknął stary... to nic on tak przez sen... każdy ma swe sumienie... ale dość, idź pan teraz spać!... Kładź się pan w Imię Boskie... dobranoc... już wybiła północ.
Wstał i odszedł.
Misza słyszał jak powłóczy nogami, niby ciężkimi tłumokami czegoś miękkiego.
Misza podszedł do pryczy, położył się utkwił smutny wzrok w brudne kamienne sklepienia, zwieszającego się nad jego głową.
Otoczyła go cisza bezsennej, pełnej zjaw i zwidzeń nocy.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Maksim Gorki i tłumacza: Franciszek Mirandola.