Przejdź do zawartości

W sidłach hypnozy/2

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Anonimowy
Tytuł W sidłach hypnozy
Pochodzenie
Przygody Zagadkowego Człowieka
Nr 86
Wydawca Wydawnictwo „Republika”, Sp. z o.o.
Data wyd. 29.8.1939
Druk drukarnia własna, Łódź
Miejsce wyd. Łódź
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Zagadkowa postać

— Uprzedzam cię, Tomku, że czeka cię zadanie nie łatwe i wcale nie bezpieczne. Radzę ci, abyś się zastanowił, czy masz się zapuszczać w te głusze Afryki Północnej...
— Jestem gotów, mistrzu. Proszę się o mnie nie niepokoić, dam sobie radę.
— Pamiętaj, że mamy do czynienia z przeciwnikiem bardzo wyrafinowanym. Obawiam się, że cię podejdzie, że cię w taką matnię zawiedzie, iż z niej wyjścia nie znajdziesz...
Tom Wills, już gotowy do drogi, uścisnął rękę swego mistrza i opiekuna:
— Będzie pan ze mnie zadowolony. Zrobię wszystko, co będzie w mej mocy.
— A więc jedź, mój chłopcze. Pamiętaj — nazywam się od dziś lord Mandleroy. Pod tym nazwiskiem przedstawię się również lordowi Worthfieldowi. Mam już na widoku dom w bliskim z nim sąsiedztwie... Masz tutaj mój nowy adres.
— „Prince Alfred Square 5“ — czytał Tom.
— Lord mieszka naprzeciwko, — objaśnił swego ucznia Dickson. — Mam nadzieję, że będę miał ze swych okien dobry punkt obserwacyjny. A więc, jeszcze raz, bywaj zdrów, mój kochany...
Czarna kędzierzawa głowa i jeszcze czarniejsza twarz Kafra ukazała się w drzwiach:
— Samochód już być przygotowany, massa! Tom wyszedł.

Podczas, gdy Tom zdążał ku terenom kopalni diamentów, Harry Dickson zainstalował się w pensjonacie pani Liverpudding — zacnej i niemłodej już wdowy, po wyższym funkcjonariuszu ochrony celnej.
Już pierwszego wieczoru nowy lokator zdobył sobie całkowite uznanie gospodyni.
Zapytany czy wychodzi, oświadczył, że wieczory najchętniej spędza w domu.
— Gdyby zechciała mi pani towarzyszyć, — dodał, — byłbym nad wyraz zadowolony.
Mrs. Liverpudding nie dała się prosić. Zasiedli oboje na tarasie z widokiem na skwer.
Dickson nawiązał rozmowę najprostszą, jaką nawiązać winien każdy nieznajomy.
— Co to za dom, proszę pani?
— Tutaj mieści się zarząd ceł. Tutaj mój mąż nieboszczyk pracował.
— A ten tu obok?
— Tu mieszka dyrektor urzędu celnego.
— Piękny dom...
— Dyrektor ma bardzo wysoką pensję...
— Ale i ten dom nie jest wcale brzydszy...
— To jest pałac lorda Worthfielda.
— Musi to być wielki bogacz.
— Nie powiem, proszę pana. Chodzi o to, że wielkim majątkiem rozporządza nie on, a jego żona. Lord spekuluje na giełdzie, ale majątku osobistego jeszcze się na tych spekulacjach nie dorobił... Niestety, lady jest bogata, ale szczęśliwa nie jest.
— A to dlaczego?
— Chora jest.
— Biedna kobieta...
Nastąpiła chwila pauzy. Dickson, jakby zupełnie tymi sprawami nie zainteresowany, nie wypytywał więcej swej gospodyni. Ale Dickson był zbyt dobrym psychologiem, by nie wiedział, że mrs. Liverpudding, sama na tych informacjach nie poprzestanie.
— Tak, bardzo biedna kobieta, — powtórzyła. — Biedna i nieszczęśliwa.
— Rzeczywiście...
— Niech pan sobie wyobrazi, że lekarze nie mogą ustalić co jej właściwie dolega...
— Nerwy może?...
— Właśnie. Kilku lekarzy mówi „nerwy“. Ale oni tak zwykle mówią, gdy nie wiedzą co jest właściwie.
— Tak jest istotnie.
— Myśli pan, że lord się swą żoną interesuje, że troszczy się o nią, że zabiega o jej zdrowie?... Ale gdzie tam... Ma stajnię wyścigową, poluje...
— Żyje jak bogacz, krótko mówiąc.
— Ale kiedy nie jest nim jeszcze. Dopiero po śmierci żony nim będzie.
— Skąd więc czerpie środki na te drogie rozrywki?
— Z giełdy, — tak przynajmniej mówią na giełdzie, proszę pana.
— Więc jednak musi bardzo dużo zarabiać.
— A jednak ludzie powiadają, że takich zarobków jak wydatki, nie ma na pewno. Na bale, na zabawy ogrodowe nie zarabia lord na pewno.
— Bale, zabawy ogrodowe — podczas gdy żona jest ciężko chora. To niezwykle, bardzo niezwykłe. Kto pełni w tym domu honory gospodyni, gdy lady jest tak ciężko chora?
— Przyjaciółka biednej lady — nazywa się Angela Sorel. Piękna jest ta Angela, doprawdy jak anioł. Ale jest dumna, nie przystępna i — czy ja wiem — jakby nie z tego świata...
Dickson zajął się swoja fajką, gdyż dogasała akurat.
— Widzi pan, — rzekła gospodyni, unosząc się z krzesła — będzie pan mógł te panie zobaczyć. Lady Worthfield, gdy trochę się lepiej czuje, wyjeżdża pod wieczór, o chłodzie ze swą przyjaciółką na spacer po alejach miasta. Jadą zawsze powozem zaprzężonym w parę pięknych siwków. Zaraz tu będą.
Dickson udawał, że ta wiadomość interesuje go o tyle tylko, o ile interesować winna każdego człowieka dobrze wychowanego wieść jaką mu podaje rozmówca.
— Jazda! Niech pan wstanie!
Mrs. Liverpudding była bardzo przejęta. Ożywiła się nagle.
Dickson wstał i po chwili ujrzał nadjeżdżający lekki powozik, zaprzężony w dwa piękne konie mleczno-siwej maści.
Dwie eleganckie sylwetki niewieście zarysowały się z daleka.
— Te panie już pewnie wracają do domu, — zauważył detektyw.
— Nie wiem. Bardzo być może, że tylko miną pałac i pojadą dalej.
Tak się też stało istotnie.
Dickson widział, jak woźnica przechylił się na koźle i zwrócił się do pań z jakimś pytaniem.
Złotowłosa dama o niezwykłej urodzie wskazała dłonią przed siebie. Kazała jechać dalej.
Konie ruszyły stępa.
Nagle powóz wyminęła jadąca w szalonym tempie potężna limuzyna. Gdy zrównała się z pojazdem, rozległ się przeraźliwy ryk klaksonu. Sygnał był tak przenikliwy i chrapliwy, że Dickson drgnął, a mrs. Liverpudding padła na swe krzesło.
Siwki lady stanęły dębu. Woźnica, przechylony jeszcze na koźle, czym prędzej podniósł się, aby ściągnąć lejce, ale gwałtowne szarpnięcie koni sprawiło, że woźnica spadł z kozła na jezdnię. Próbował się podnieść, lecz w tej samej chwili przerażone konie poniosły.
Wszystko to było dziełem ułamka sekundy.
Dickson był człowiekiem szybkich reakcyj. W jednej chwili zorientował się w grozie sytuacji. W następnej chwili, już jednym potężnym susem przesadził balustradę tarasu, przebiegł trawnik i dopadł do furtki.
Otworzył ją, wypadł na chodnik, w mgnienia oka znalazł się na jezdni i...
Krzyk przerażenia wydarł się z ust mrs. Liverpudding i dwojga starszych przechodniów. Harty Dickson znalazł się bowiem na środku jezdni, dopadł rozjuszonych koni, schwycił uzdę i uczepiwszy się jej całym ciężarem ciała — przez kilka minut wleczony był przez konie.
Jednak energia i siła woli zwyciężyła rozkiełznane konie.
Drżąc jeszcze na całym ciele, siwki zatrzymały się.
Ktoś ze służby lorda dostrzegł tę scenę, choć trwała ona zaledwie kilka chwil.
Zbiegli się ludzie, obstąpili powóz i z podziwem przyglądali się człowiekowi, który w sposób tak brawurowy, z narażeniem się na ciężkie obrażenia uratował obie panie od niechybnej zguby.
Mała rączka wyciągnęła się do detektywa.
— Uratował nam pan życie, mylordzie. Jak mamy panu dziękować?
Detektyw skłonił się nisko.
— Jak się czuje ta pani? — rzekł, wskazując na lady, leżącą bez przytomności w objęciach przyjaciółki.
— Jest cierpiąca. Z przerażenia straciła przytomność.
— Trzeba czym prędzej wezwać lekarza. Obu paniom należy się odpoczynek.
— Gdzie go znajdziemy, — rzekła Angela, wiodąc wokół niespokojnym wzrokiem, skoro lorda nie ma... Zresztą, gdy lord powróci z polowania — również nie zaznamy spokoju.
— Pozwolą panie, że się nimi dalej zajmę: jestem lord Mandleroy.
Panie z wdzięcznością przyjęty usługi swego zbawcy.
Dickson pomógł Angeli wysiąść z wozu, po czym wziął w swe mocne ręce ciągle jeszcze zemdloną kobietę i przeniósł do pałacu.
Z wzrokiem jakby zagubionym w oddali szła bezwolna i zamyślona Angela za Dicksonem, niosącym jej przyjaciółkę.
Milcząca służba otworzyła skrzydła szerokich drzwi, wiodących do buduaru chorej, gdzie Harry Dickson wszedł na palcach.
Ściany pokoju były obite jedwabiem koloru lekko błękitnawego. Światło było tu przyćmione...
Dickson złożył lady na łóżku i oddał ja pod opiekę pokojówki.
Gdy wychodził, minął się w progu z Angelą.
— Moja kochana Bessy... Moja droga Bessy, — powtarzała do siebie młoda kobieta jakby nie zupełnie przytomna.
Dickson przejął inicjatywę w tym domu w swoje ręce: posłał lokaja po lekarza, stajennego zaś na pocztę z depeszą do lorda. Poinformował służbę, że mieszka naprzeciwko i że można go w każdej chwili wezwać — po czym, błogosławiąc przypadek, który od razu wprowadził go w stosunki rodzinne lorda — udał się do swego mieszkania.
Mrs. Liverpudding czekała na swego lokatora z niecierpliwością. Przywdziała jakąś barwną chustkę, zacierała ręce i była niezwykle uroczysta:
— Cześć bohaterowi! Cześć i sława! — wołała od proga. Podeszła potem do detektywa, uścisnęła mu dłoń serdecznie i nawet dygnęła głęboko. — Jestem tak dumna, że u mnie mieszka tak dzielny i odważny człowiek, — dodała cała zapłoniona.
Dickson był tymi owacjami trochę zażenowany.
Skrył się czym prędzej w swym pokoju i umył unurzone po walce z siwkami ręce.
Po godzinie, mniej więcej, postanowił detektyw jeszcze raz udać się do pałacu lorda.
Dickson uważał, że należy korzystać z okazji i rozejrzeć się w tym dziwny domu dokładniej. Kto wie, czy gdy lord powróci — nie zamknie swemu sąsiadowi domu. A ponadto zachowanie Angeli było tak dziwne, że należało o ile możności jak najgłębiej wniknąć w jego przyczyny. Wreszcie, przecież obowiązkiem owego zbawcy było dowiedzieć się jak się obie panie miewają.
)Dickson zadzwonił do drzwi pałacu.
Lokaj, który, jak ustalił detektyw, na imię miał James, oświadczył gościowi od proga, że panie czują się lepiej. Widać było, że lokaj nie zamierza prosić gościa do domu.
— Chciałbym jeszcze kilka słów zamienić z lady Angelą.
— Z lady Angelą, — powtórzył lokaj... Kiedy pani...
Służący wahał się. Nie wiedział, co uczynić.
— Cóż to, nie wolno wejść do domu nawet człowiekowi, który się szczerze interesuje zdrowiem tych pań?...
Lokaj był mocno zakłopotany.
— Ja przecież bardzo dobrze rozumiem, że komu jak komu, ale szanownemu panu należą się tu wszelkie honory, bo lord uratował życie naszych pań... Ale chodzi o to, że nasz lord nie pozwala, bym wpuszczał do pałacu obcych, gdy go nie ma w domu.
— Proszę jednak poprosić lady Angelę... Muszę się jeszcze od niej kilku szczegółów o stanie zdrowia lady Bessy koniecznie dowiedzieć.
— W takim razie niech mylord pozwoli do salonu.
Z salonu prowadziły drzwi do niewielkiej biblioteki. Dickson przeszedł do tego pokoju. W szafie i na stole leżały książki.
„Hipnotyzm i telepatia“ — czytał Dickson. — „Utajone siły człowieka“. — „Medium i sugestia“. — „Stan kataleptyczny i jego rodzaje“.
Takie tytuły dzieł, znajdujących się w bibliotece czytał Dickson z rosnącym zdumieniem. Kto mógł w tym domu czytać te dzieła...
Z dala rozległy się lekkie i powolne kroki.
W progu stanęła Angelą. Była wyjątkowa blada. Oczy miała utkwione w ziemię, napółprzymknięte powieki...
— Czy pan mnie wzywał, — rzekła półgłosem.
— Nie, — odparł Dickson, wpatrzony w młodą i piękną kobietę, jakby ujrzał jakieś zjawisko nadprzyrodzone.
— Zdawało mi się, że ktoś mnie wzywał, słyszałam wezwanie...
— Może to był lord?
Czy się Dickson mylił?... Może mu się tylko zdawało, że młoda i piękna kobieta na dźwięk słowa „lord“ drgnęła?...
Aby się co do tego upewnić, Dickson powtórzył głośno i wyraźnie.
— Wysłałem już depeszę. Lord Worthfield będzie tutaj za kilka godzin.
Tak, nie było wątpliwości. Angela Sorel lękała się panicznie lorda Worthfielda. Na dźwięk jego nazwiska już nie drgnęła, ale drżała teraz mocno.
— Jak się miewa lady?
— Dziękuję panu. Jest tylko bardzo osłabiona. Należy nam się obu spokój, jak największy spokój.
— Czemu się zatem pani nie położy?
— Nie mogę, lordzie, — brzmiała odpowiedź pełna rezygnacji i smutku.
— Dlaczego nie może pani, lady Angela.
— Lord przyjedzie. Muszę go przywitać....
— Jeśli pani zechce, przyjmę lorda zamiast pani.
Dickson zdołał ja wreszcie skłonić, by się zgodziła. Wyszła wolnym krokiem, jakby napółprzytomna. Jakby tylko jej ciało było obecne, a duch odległy, gdzieś błądzący w przestrzeni, nie miał nic z otaczającym światem wspólnego.
Jeszcze kilka minut pozostawał Dickson w tym mieszkaniu. Kierował się właśnie ku wyjściu, gdy dosłyszał zgrzyt hamulców z ulicy.
Ostry i głuchy głos rozległ się w przedpokoju. W progu salonu stanął mężczyzna rosły i silnie zbudowany.
— Jestem lord Worthfield, — przedstawił się dość sztywno.
Dickson spojrzał w czarne i głębokie oczy gospodarza, błyszczące teraz złym i jakby utajonym ogniem i wymienił swe przybrane nazwisko.
— A więc to pan, mylordzie jest owym szlachetnym zbawcą uciśnionych? — ironizował lord.
— Zechce pan zwolnić mnie od tytułu „zbawcy“ i od epitetu „szlachetny“, — rzekł Dickson ostro.
— Powiedzmy zatem, że działał pan z uczucia czystej miłości bliźniego, czy zgadza się pan na takie postawienie sprawy?...
W tonie mówiącego, jeszcze bardziej niż w jego słowach wyczuwało się ironię.
Gdy jednak stwierdził, że gość się nachmurzył, począł się tłumaczyć:
— Niech mi pan daruje: jestem niepoprawnym kpiarzem. Jestem panu szczerze wdzięczny za uratowanie życia mej żony i przyjaciółki.
Podziękowanie to brzmiało bardzo chłodno.
Harry Dickson podniósł się, by pożegnać lorda, ale gospodarz zatrzymał go i prosił, aby nie odchodził.
— Czy sądzi pan, że moje przybycie było konieczne? — rzekł po chwili.
— Gdyby mi się tak nie wydawało, nie wzywałbym pana, mylordzie.
— A jednak zdaje mi się, że stan zdrowia mej żony od pierwszej chwili obaw nie budził i że mogłem nie przerywać sobie polowania.
Lokaj wniósł cygara i wino. Lord wydał dyspozycje do kolacji. Pragnął koniecznie zatrzymać, lorda Mandleroy na kolacji.
— Czy zajmuje się pan spirytyzmem, mylordzie? — postawił nagłe pytanie Dickson.
— Zlekka tylko. Zastanowiła pana pewnie kolekcja książek tego rodzaju w mojej bibliotece? To raczej nasze panie pochłaniają tę niby to naukową lekturę.
— Pan zaś wcale się tymi sprawami nie interesuje?
— Nie.
— Hypnotyzmem również nie?
— Nie powiem, bym się tym interesował mimo, że podobno mam w tym kierunku zdolności. Popisywałem się rozmaitymi sztuczkami z dziedziny sugestii i hypnozy. Ale — powtarzam — uważam je tylko za sztuczki.
— Czy zwykł pan posługiwać się przy tych doświadczeniach medium?
Detektyw czekał na odpowiedź z wzrokiem utkwionym w oczach lorda Worthfielda. Ale nieprzyjazny mu przypadek chciał, że w drzwiach stanął właśnie w tej chwili lokaj i zaanonsował:
— Podane do stołu, mylordzie!
Lord Worthfield poprowadził lorda Mandleroya do stołu.
Jedzenie było smaczne, wina doskonałe, a stół lśnił od kryształów i srebra. Panie nie zjawiły się przy stole. Pokojówka zameldowała w ich imieniu, że zejść nie mogą i proszą, by ich nieobecność wybaczyć.
Dickson był głodny i delektował się znakomitą kuchnią lorda. Kolacja trwała dość długo. Było już koło północy, gdy lord, jakoś trochę uprzejmiejszy, zwrócił się do swego gościa:
— Nie słyszał pan, mylordzie, o mej kolekcji broni?
Dickson przyznał się ze skruchą, że nikt mu o niej nie wspominał.
— To dziwne. Kolekcja moja, zwłaszcza jeśli chodzi o broń szczepów afrykańskich jest bodaj czy nie najbogatsza na świecie. Jeśli te rzeczy pana interesują — bardzo proszę.
Dickson zgodził się na te propozycję. Interesowały go te zbiory szczerze, poza tym liczył, że może tą drogą dowie się czegoś nowego, coby ułatwiło mu rozwikłanie zagadki, jaką w tym domu wyczuwał.
W dwóch dużych salach porozmieszczał lord na ścianach i na bocznych specjalnych przepierzeniach setki i tysiące najrozmaitszych strzał, dzirytów, lanc, włóczni i oszczepów, noży, kordelasów, jataganów, sztyletów i tarczy.
Zbiory były istotnie piękne, sklasyfikowane z dużą znajomością rzeczy i przedstawiały wielką wartość naukową.
Gospodarz udzielał swemu gościowi wyjaśnień rzeczowych i pełnych zamiłowania.
— Choćby ta strzała, mylordzie. Przesycona jest, — mówił lord Worthfield, zdejmując jedną ze strzał ze ściany, — jakąś prastarą, nieznaną chemikom trucizną. Najlżejsze nakłucie, najsłabsze skaleczenie tą strzałą, a śmierć — pewna.
Kawę podano w gabinecie lorda.
Dickson skorzystał, że rozmowa na temat kolekcji zbroi stała się już nieaktualna i poruszył inny temat.
— Czy lady Worthfield cierpi już od dawna?
— Od szeregu lat, — odparł lord z odcieniem smutku w głosie.
— Lady Angela wydaje mi się bardzo oddaną i troskliwą opiekunką tej chorej.
— A tak... Obie panie znają się od dzieciństwa i łączy je serdeczna przyjaźń.
— Lady Angela wydaje mi się jakaś dziwna, jakby nie z tego świata, — rzekł Dickson.
Lord skinął głową z uśmiechem:
— A tak. To bardzo skomplikowany charakter. Ale ma serce złote.
Znów zapadło milczenie. W jadalni wybił zegar dwunastą.
W chwilę potem otworzyły się drzwi gabinetu. Stanęła w nich biała smukła sylwetka.
Była to Angela.
Poruszała się ostrymi ruchami lunatyczki. Oczy miała zamknięte prawie zupełnie. Głosem nieswoim, głosem automatu rzekła:
— Zdawało mi się, że mnie ktoś wzywał... że mnie... tu... wołano...
Obaj mężczyźni wstali. Lord zbladł, ale była to bladość z wściekłości a nie leku.
W jego oczach zagrały złe błyski. Podszedł do młodej i pięknej kobiety, ciągle stojącej w progu i zatapiając swój wzrok w jej oczach syknął:
— Wracaj! Ja tak — chcę!
Angela obróciła się powoli, i wyszła krokiem automatu.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: anonimowy.