W puszczy (Ejsmond)/Przedmowa

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Przedmowa
Pochodzenie W puszczy
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1928
Druk J. Rajski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło skany na Commons
Indeks stron


PRZEDMOWA.

Od lat kilkunastu sypią się opowiadania myśliwskie, tworzone przez starych i młodych, przez literatów i miłośników kniei, przez ludzi utalentowanych i zawodowych — różnej wartości. Przeczytałem ich sporo, ciesząc się z bujnego rozkrzewienia rodzaju, do którego miałem zawsze skłonność, bo zabarwiłem nim tę i ową z moich powieści. Uradowało mnie najbardziej jedno: w tych opowiadaniach — przeważnie wspomnieniach osobistych — nie natrafiłem nigdy na wierutną lichotę. Oczywiście, jedni robili to mocniej, inni słabiej: wprawni pisarze dawali obrazy barwniejsze i wzruszenia swe przekazywali czytelnikowi skuteczniej, ale i zupełni fryce w sztuce pisarskiej, zato dobrzy myśliwi, wyrażali się nieraz jędrnie, fachowo, obowiązkowo, przejęci respektem dla swego powołania łowieckiego. Wszyscy, jakiejkolwiek daty lub miary talentu, mają wspólne zalety szczerości uczuć, wierności relacji i gorącego kultu przyrody, który uszlachetnia pisarza i dzieło jego.
Nie miejsce tutaj na wyliczanie i ocenę całej falangi, zbrojnej w strzelby myśliwskie i w pióra nowelistów. Jedni opowiadają poprostu, starannym i technicznym językiem, swoje przygody, godne uwagi. Tych czytam chętnie... Drudzy do przygód dorabiają kawałki „poetyczne” w stosownych miejscach, świadomie lub bezwiednie naśladowane z wytartych wzorów. Czytam ich również, z pominięciem poezji. Inni wreszcie dobywają ze swych myśliwskich wrażeń poezję swoją własną i tworzą literaturę piękną i nową, której już nie można objąć zbyt mało pojemnym przymiotnikiem „myśliwski“. To poeci, którzy nie strzelają „po łacinie”, lecz polują poetycznie. — Tych czytam z największem upodobaniem.
Nad nieliczną grupą myśliwych-poetów góruje dzisiaj Juljan Ejsmond, pisarz już w wielu rodzajach celujący.
Znamy go z jego wybornych tłumaczeń poetów łacińskich — i ze skrzących dowcipem, słynnych już „Bajek” wierszem — i z szeregu drobnych tomików, z których kilka ma treść myśliwską. W tych myśliwskich naczytaliśmy się wspomnień o polowaniach rzadkich i nie każdemu znanych, arkanów i zabobonów łowieckich, pięknych obrazów i dobrych żartów; lubowaliśmy się w autentycznej atmosferze kniei i w sumiennej, bogato przystrojonej prozie.
Zbliżony do tamtych przedmiotem, tomik obecny jest jednak w treści znacznie odmienny, idzie dalej, czy wyżej? — w każdym razie sięga w nim autor po inne wnioski i po inne, trudniejsze do zdobycia laury. Poeta przemaga tu myśliwego, przestaje być strzelcem i sportowcem, podkrada się do kudłaczów i rogaczów puszczy z tym jedynie zamiarem, aby im wydrzeć ich tajemne zamysły. Zagłębia się w charaktery, w uczucia, w intencje, w obyczaje tych tworów leśnych, które nie są mu już przedmiotem pożądanego łupu, lecz okazami istot prawie bliźnich w obszarach wszechżycia.
Ma on w tej chwalebnej manji olbrzymiego poprzednika — Rudyarda Kiplinga, autora dwóch „Ksiąg dżungli”.
Dlaczego indyjskie wilki są honorowe i nie pożerają bezbronnych, zabłąkanych dzieci ludzkich? Dlaczego egzotyczna łasica Riki-tiki-tawi zabija jadowite węże — kobry? Czy przez wrodzoną nienawiść, czy przez wdzięczność dla ludzi, u których znalazła przytułek? Czyż doprawdy miłość dla leśnego chłopca Mowgli mogła doprowadzić do zmowy i do zgodnej akcji czarną panterę, niedźwiedzia i potwornego węża Kaa?
Zdaje się rzeczą pewną, że stada słoni zbierają się raz w roku na tańce jakoby rytualne, w noc księżycową, pełną pokusy, w „jądrze gęstwiny” indyjskiego matecznika.
Wszystkie wątpliwości rozstrzyga Kipling magiczną mocą swej perswazji. Budzi w czytelniku przekonanie o istnieniu tych cudów.
Ejsmond postawił sobie dzisiaj zadanie podobne, choć wcale inną metodą dochodzi do swych celów. Nie tworzy fantastycznych bajek, owszem tłumaczy nam znane instynkty i zwyczaje naszych zwierząt leśnych. Ale, podobnie jak Kipling, usiłuje przeniknąć tajemnice ich dusz, rozumować ich logiką, nie zaś zewnętrzną, ludzką logiką przyrodnika lub strzelca. I jak Kipling, unika w tym tomie antropomorfji, przypisywania zwierzętom charakterów ludzkich: lisowi — zmysłu oszukaństwa, gołębiowi — romantyzmu, albo osłu tak gruntownej, jak ludzka, głupoty. Przedstawia nam owszem objawy psychiki zwierzęcej: bohaterstwo rysicy — matki; zadufanie odyńca w swej mocy; poglądy niedźwiedzia na cywilizację; samczą zajadłość jeleni; dumanie żubra nad zanikiem swej rasy; złowieszczość i mściwość kruków.
Jest to pierwsza próba tego rodzaju w piśmiennictwie polskiem. Ani wyborne portrety ptaków Kazimierza Wodzickiego, ani słynne „Gody życia” Dygasińskiego nie dają się podciągnąć pod tę kategorję. Tamci obaj pisarze patrzą na „Kuropatwę” czy na „Mysikrólika” z zewnątrz, jeden ze stanowiska ornitologa, drugi przez ludzkie łzy rozrzewnienia nad pięknem i mądrością przyrody.
Ejsmond, nie naśladując bynajmniej Kiplinga, pisze tu w jego duchu — jakby wyjawiał nam zwierzenia podsłuchane czy otrzymane od dzikich bestyj. Biegły wywiadowca wszedł w puszczę polską i dał nam poznać nowe jej dziwy. Ma zdrowie i talent naschwał. Choć otrzymaliśmy od niego już dużo, wołamy o więcej. Mamy pewność, że mu sił nie zbraknie ani w myśliwsko-analitycznych wędrówkach, ani w darzeniu nas ich poetycznym plonem.

Józef Weyssenhoff.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.