W pustyni i w puszczy/XXIX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł W pustyni i w puszczy
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1912
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXIX.

W ciągu kilku dni Nel spędzała wszystkie chwile, w których deszcz nie padał, u Kinga, który już nie sprzeciwiał się jej odejściu, zrozumiawszy, że dziewczynka wraca po kilka razy dziennie. Kali, który wogóle bał się słoni, patrzył na to z nadzwyczajnem zdumieniem, ale wkońcu doszedł do przekonania, że potężne »dobre Mzimu« oczarowało olbrzyma, począł go także odwiedzać. King zachowywał się względem niego, jak również względem Mei życzliwie, ale tylko jedna Nel robiła z nim, co chciała, tak, że po tygodniu ośmieliła się nawet przyprowadzić mu i Sabę. Dla Stasia była to wielka ulga, gdyż mógł z całym spokojem pozostawiać Nel pod opieką, czyli, jak się wyrażał: pod trąbą słonia — i chodzić bez żadnej obawy na polowanie, a nawet czasem zabierać z sobą Kalego. Był też teraz pewien, że zacne zwierzę nie opuściłoby ich już w żadnym razie, i począł się namyślać, jak je z zamknięcia uwolnić.
A właściwie mówiąc, sposób wynalazł on już dawno, ale wymagający takiej ofiary, że bił się z myślami, czy go użyć, a następnie odkładał to z dnia na dzień. Ponieważ nie miał z kim o tem pomówić, postanowił wtajemniczyć ostatecznie w swe zamiary Nel, chociaż uważał ją za dziecko.
— Skałę można wysadzić prochem, — rzekł — ale na to trzeba będzie popsuć mnóstwo ładunków, to jest powyciągać z nich kule, wysypać proch i zrobić z niego jeden wielki nabój. Taki nabój wcisnę w najgłębszą szparę, jaka się w środku znajdzie, następnie zatkam i podpalę. Wówczas skała rozpadnie się na kilka lub kilkanaście części i Kinga można będzie wyprowadzić.
— Ale jeśli będzie wielki huk, to czy on się nie przelęknie?
— To niech się przelęknie! — odpowiedział żywo Staś. — To mnie najmniej obchodzi. Z tobą, doprawdy, nie warto poważnie mówić.
Jednakże mówił dalej, a raczej myślał dalej głośno:
— Ale jeżeli użyję za mało ładunków, to skała się nie rozpadnie i zmarnuję je napróżno; jeżeli w dostatecznej ilości, to nam ich niewiele zostanie. A gdyby ich zabrakło przed końcem drogi, wówczas grozi nam poprostu śmierć. Bo z czemże będę polował, czem cię bronił w razie jakiego napadu? Wiesz przecie dobrze, że, gdyby nie ta strzelba i nie te naboje, to zginęlibyśmy oddawna, albo z rąk Gebhra, albo z głodu. I szczęście to prawdziwe, że mamy konie, bo sami nie moglibyśmy unieść ani rzeczy, ani ładunków.
Na to Nel podniosła palec do góry i ozwała się z wielką pewnością:
— Jak ja Kingowi powiem, to King poniesie wszystko.
— Jakież ładunki poniesie, jeśli ich mało co zostanie?
— Będzie nas za to bronił…
— Ale nie będzie przecie strzelał ze swojej trąby do zwierzyny tak, jak ja ze sztucera.
— To możemy jeść figi, i te duże dynie co rosną na drzewach, a Kali nałapie zawsze ryb.
— Póki zostaniemy nad rzeką. Porę dżdżystą trzeba tu przeczekać, gdyż te ciągłe ulewy napędziłyby ci z pewnością febry. Pamiętaj jednak, że potem ruszamy w dalszą drogę i możemy trafić na pustynię.
— Taką, jak Sahara? — zapytała z przestrachem Nel.
— Nie; taką jednak, na której niema rzek, ani drzew owocowych, a rosną nizkie akacye i mimozy. Tam można żyć tylko z tego, co się upoluje. King znajdzie tam trawę, a ja antylopy, ale jeśli nie będę miał czem do nich strzelać, to King ich nie nałapie.
I Staś miał rzeczywiście o co się troszczyć, gdyż obecnie, gdy słoń się już oswoił i poprzyjaźnił z nimi tak poczciwie, niepodobna było go porzucić i skazać na śmierć głodową; a uwolnić go, to znaczyło pozbawić się większej części amunicyi i narazić samych siebie na nieuchronną zgubę.
Więc Staś odkładał robotę z dnia na dzień, powtarzając sobie co wieczór w duszy:
— Może jutro wynajdę jaki inny sposób.
A tymczasem do tej troski przyłączyły się inne. Naprzód, Kalego straszliwie pokąsały w dole rzeki dzikie pszczoły, do których doprowadził go znany w Afryce niewielki szaro-zielony ptak, zwany pszczołowodem. Czarnemu chłopakowi nie chciało się przez lenistwo podkurzyć ich dostatecznie, wrócił więc z miodem, ale skłóty i spuchnięty tak, że w godzinę później stracił przytomność. »Dobre Mzimu« wyciągało z niego aż do wieczora, przy pomocy Mei, żądła, a potem okładało go ziemią, którą Staś polewał wodą. Jednakże nad ranem zdawało się, że biedny Murzyn kona. Na szczęście starania i silny jego organizm przemogły niebezpieczeństwo — zdrowie jednak odzyskał dopiero po upływie dni dziesięciu.
Druga przygoda spotkała konie. Staś, który podczas choroby Kalego musiał je pętać i prowadzić do wody, zauważył, że poczęły straszliwie chudnąć. Nie można było wytłumaczyć tego brakiem żywności, ponieważ wskutek deszczów trawa wybujała wysoko i wybornej paszy było w bród. A jednak konie wprost nikły. Po kilku dniach sierść na nich poszerszeniała, oczy im zgasły, a z nozdrzy płynął gęsty śluz. Wkońcu przestały jeść, a natomiast piły chciwie, jakby trawiła je gorączka. Gdy Kali przyszedł do zdrowia, były to już dwa kościotrupy. Ale on tylko spojrzał na nie i odrazu zrozumiał, co się stało.
— Tse-tse! — rzekł, zwracając się do Stasia. — One muszą umrzeć.
Staś zrozumiał także, albowiem jeszcze w Port-Saidzie słyszał wielokrotnie o musze afrykańskiej, zwanej »tse-tse«, która jest tak straszliwą plagą niektórych okolic, że tam, gdzie ona mieszka stale, Murzyni nie posiadają wcale bydła, a tam, gdzie wskutek pomyślnych chwilowych warunków rozmnoży się niespodzianie, bydło ginie. Koń, wół lub osieł, ukłuty przez tse-tse, marnieje i zdycha w ciągu dni kilkunastu, czasem w ciągu dni kilku. Zwierzęta miejscowe rozumieją też niebezpieczeństwo, jakie im od niej zagraża, zdarza się bowiem, że całe stada wołów, gdy przy wodopoju usłyszą jej brzęczenie, wpadają w szaloną trwogę i rozbiegają się na wszystkie strony.
Stasiowe konie były pokąsane; konie te, a wraz z nimi osła, Kali nacierał teraz codziennie jakąś niesłychanie wonną, podobną z zapachu do cebuli, rośliną, którą w dżunglach wyszukał. Mówił, iż woń jej odpędza tse-tse, ale pomimo tego zaradczego środka konie chudły. Staś z trwogą myślał o tem, co będzie, jeżeli zwierzęta padną? Jak zabrać wówczas rzeczy, Nel, wojłoki, namiot, ładunki i naczynia? Było tego jednak tyle, że chyba jeden King potrafiłby to wszystko udźwignąć. Ale żeby uwolnić Kinga, potrzeba było poświęcić przynajmniej dwie trzecie naboi.
Coraz większe troski zbierały się nad głową Stasia, na podobieństwo tych chmur, które nie przestawały poić dżungli dżdżem. A nakoniec przyszła największa klęska, wobec której zmalały wszystkie inne: — febra!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz.