W kraju Mahdiego (May, 1911)/Tom III/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł W kraju Mahdiego
Wydawca Wydawnictwo Ilustrowanego Tygodnika »Przez Lądy i Morza«
Data wyd. 1911
Druk Drukarnia Zygmunta Jelenia w Tarnowie
Miejsce wyd. Lwów; Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ II.
Słuszny odwet.

Szóstego dnia po tym surowym wyroku oddział nasz przewijał się, jak wąż potężny, przez las, którego olbrzymie drzewa tworzyły kopułę, nie przepuszczającą nawet jednego promyka słońca, wskutek czego na drodze naszej panował wieczorny prawie mrok. Okoliczność ta mogła być dla nas bardzo przyjemną ze względu na upał, jaki panował na otwartej przestrzeni, gdzie żar słoneczny wypalał rośliny aż do korzeni. Ale mimoto droga nasza była niemniej uciążliwą z tego powodu, że brnęliśmy w okropnem, jak się zdawało, bezdennem bagnie. Dziwiliśmy się tylko, jak mogły utrzymać się w tej topieli drzewa-olbrzymy.
Znam w Stanach Zjednoczonych błotne obszary Alligator-Swamp, Green-Swamp, Gum-Swamp i inne, i dotychczas zdawało mi się, że już na całej kuli ziemskiej większych bagnisk niema. Obecnie jednak musiałem przyznać, że w regionach górnego Nilu istnieją o wiele okropniejsze i przepaścistsze trzęsawiska, wobec których tamte są niczem.
Grunt leśny, po którym oddział nasz. poruszał się z niesłychanym mozołem, składał się z gęstej papy, pokrytej na powierzchni mchem i wodorostami. Zdawało się, że jeździec wraz z bydlęciem lada krok utonie w tym mule, że zapadnie się gdzieś w przepastne i bezdenne głębiny. I istotnie ten, który jechał przedemną, zanurzał się co chwila, ale na szczęście wypływał znowu i brnął dalej. Nadspodziewanie jednak nikt z ekspedycyi się nie utopił. Wytłómaczyć sobie tego do dziś jeszcze nie mogę.
Jechaliśmy na wołach „gęsiego". Naprzód wydłużał się oddział Borów, za nimi część asakerów, dalej zwierzęta juczne i znowu asakerzy i zwierzęta juczne, a na końcu drugi oddział Borów. Szczęściem było dla nas, że Borowie przyłączyli się do naszej kompanii, w przeciwnym bowiem razie nie bylibyśmy nigdy wydobyli się z tego piekła. Borowie znali dobrze teren i z zadziwiającą zręcznością umieli wyszukiwać miejsca, do przebycia możliwe. Budzili oni we mnie pod tym względem istotny podziw, zarówno, jak i zwierzęta, bez których znowu nawet ci dzielni ludzie nie byliby sobie dali rady. Woły bowiem zapadały niemal po tułów za każdym prawie krokiem, a mimoto nie okazywały znużenia, i zdawało się, jakoby były tu w swoim żywiole. Żadne z tych zwierząt nie zboczyło z wytkniętej przez poprzednika drogi na pół nawet kroku. A zauważyć trzeba, że pochód nie posuwał się po linii prostej, lecz wił się w fantastycznych skrętach, — tak daleko nieraz trzeba było kołować. Przewodnikiem tego osobliwego „gąsiora" był niestrudzony dowódca Takalów,
Podróż nasza trwała ogółem trzy dni, i szczerze mówiąc, mieliśmy już tej przyjemności po uszy. Moskity i różne inne owady dokuczały nam w sposób nie do zniesienia; nie natrafiliśmy ani na jeden płat stałego gruntu, aby odpocząć; w dodatku zapas wody do picia wyczerpał się, a tego, czem oddychaliśmy, nie można było żadną miarą nazwać powietrzem, gdyż był to jakiś nieznośny, ciężki smród.
Aż oto na czele pochodu wydał ktoś radosny okrzyk, który podchwycili następni Borowie. Agadi jechał w środku pochodu między mną a emirem, zapytałem go więc, co znaczą te radosne okrzyki, i otrzymałem odpowiedź, że prawdopodobnie kończy się już teren bagnisty. I istotnie po kilku minutach ujrzeliśmy jaśniejszą przestrzeń, skąd zaczynał się twardszy grunt. Nawet można było odrazu odczuć różnicę powietrza, którem nareszcie pierś odetchnęła swobodnie. Wyprzedzający mię ludzie jechali teraz po dwu obok, bo pozwalały na to przerzedzone drzewa. Na twarzach wszystkich malowała się niezwykła radość, a Selim, który jechał tuż za emirem, wykrzykiwał, jak waryat:
— Hamdulillah! Przebyliśmy już piekielne bagno, które zamknęło nareszcie żarłoczną paszczę i już nas nie połknie. Jak bohaterowie prawdziwi, przebyliśmy je bez obawy smoków i innych potworów. Niechże się teraz wstydzi, niech z rozpaczy źre własne cielsko to wstrętne piekło, że mu się nie udało połknąć Selima, bohatera nad bohatery, zwycięzcę wszelkich jezior i trzęsawisk!
Stary blagier należał właśnie do tych, którzy najbardziej byli dla nas w drodze uciążliwi, — ale to, jak widać, wcale mu nie przeszkadzało ogłaszać się za jedynego bohatera i zwycięzcę.
Przewodnik zatrzymał się, dopóki nie zbliżyliśmy się do niego, i oznajmił nam za pośrednictwem tłómacza:
— Minęliśmy bagniska i mamy teraz przed sobą wygodną drogę. Niebawem napotkamy źródła i zobaczymy polą uprawne, należące do Goków, Około wieczora będziemy w Wagundzie.
Wiadomość ta ucieszyłą nas wielce. Smutni i zniechęceni dotąd ludzie ożywili się nagle, a i zwierzęta ryczały jakby z radości i biegły naprzód, przeczuwając instynktownie: blizkość wody do picia. Niebawem minęliśmy zupełnie las i znaleźliśmy się na wolnej przestrzeni, zalanej potokami słonecznego żaru. Było południe, ale po tak strasznej podróży, prawie w ciemności i w wilgoci, upał nie był nam przykry.
Równolegle do brzegu lasu płynęła rzeka, której brzegi zarosłe były trzciną i krzakami naprzemian,
Rzeka ta była dosyć szeroka, ale — zato płytka. Woły rwały się do wody, aczkolwiek zabarwionej na ciemno; widocznie pochodziła z bagnisk, któreśmy dopiero co przebyli. Borowie po krótkich poszukiwaniach znaleźli dogodne miejsce do przejścia wbród. Po tamtej stronie rozlegał się szeroki step, pokryty bujną, soczystą trawą. Przewodnik jednak nie chciał się tu zatrzymywać w celu napasienia wołów, twierdząc, że wnet znajdziemy miejsce o wiele korzystniejsze. Niebawem też natknęliśmy się na pochyły teren, na którego widnokręgu czerniały góry, obficie zalesione. Przewodnik objaśnił nas, że tam właśnie wytryska bystry strumień górski, który wije się w dół ku rzece Djau, a nad jego brzegami leżą największe sioła Goków.
Skierowaliśmy się w tę stronę i wnet natrafiliśmy na uroczy parów, wpośród którego wytryskało ze skały obfite źródło, wlewając się w małe wgłębienie o kamiennem podłożu.
W okamgnieniu pozsiadali czarni z grzbietów spragnionych zwierząt i pozdejmowali też ciężary z wołów jucznych, bo zachodziła obawa, aby, pchając się jeden przez drugiego, nie powaliły pakunków do wody; rzucili się też do strumyka i ludzie i pili chciwie.
Tu nadmienić muszę, że owa sadzawka i strumyk nie były wcale podobne do naszych tego rodzaju zbiorowisk wody. Wobec jednak trzydniowej udręki w bagniskach zwykłe koryto dość ciepłej wody wydało się istotnie drogocenną krynicą krysztalicznego napoju.
Po półgodzinnym odpoczynku ruszyliśmy w dalszą drogę, w dół z biegiem rzeki, która wnet przybrała prawidłowe łożysko w suchym terenie. Po jednej i drugiej stronie, jak okiem sięgnąć, rozrzucone były plantacye trzciny cukrowej i durry. Tu i ówdzie z bujnej roślinności wyzierały okrągłe dachy chat, niby kopułki. Dojechawszy do pierwszego z brzegu przysiołka, stanęliśmy i wysłaliśmy naprzód posłańca z oznajmieniem, że nie przybywamy tu, jako wrogowie. Przezorność ta była konieczna z tego względu, że mieszkańcy mogli przestraszyć się nas i uciec ze swych siedzib.
Niebawem posłaniec wrócił, prowadząc za sobą wszystko, co tylko żyło w tej wiosczynie. Starzy, młodzi, mężczyźni, kobiety, dzieci przywdzieli na siebie naprędce, co się dało, by zaprezentować się nam jak najkorzystniej.
Z pomiędzy mężczyzn wyróżniał się stary, siwowłosy murzyn, którego nam przedstawiono, jako naczelnika wioski. Ubiór jego składał się z przepaski na biodrach, oraz plecionki na głowie, wysokiej na trzy conajmniej stopy i przybranej na wierzchołku pstremi piórami. Obok niego szła jakaś młoda piękność wiejska z nasmarowanymi tłuszczem i zesztywnionymi ochrą[1] lokami, tak, że głowa jej wyglądała, jak korkociąg. Jakiś młodzieniec, najprawdopodobniej elegant wiejski, miał na głowie kapelusz z oberwanemi krysami, a na lewej nodze skórzany but bez podeszwy, na prawej zaś sandał z łyka. Największą jednak jego ozdobą był nieoceniony klejnot, jedyny w całej wiosce: mosiężna oprawa okularów, oczywiście bez szkieł. Drogocenny ten przedmiot miał on uwiązany na szyi, podobnie, jak ludzie noszą medaliki.
Nie mogłem dalej czynić osobliwych swych spostrzeżeń, bo stary naczelnik wziął owego przyozdobionego w oprawę okularów młodzieńca pod ramię, a przedstawiwszy go reisowi eifendinie, rozpoczął mowę, urozmaicaną bardzo żywą gestykulacyą. Nie zrozumiałem z tego ani słowa; domyśliłem się tylko z gestykulacyi: „Jesteście tu obcy, dostojni panowie, i chcecie się dostać do Wagundy. Ten oto młody adonis, właściciel drogocennego klejnotu, jedynie wśród nas jest godny wskazać wam drogę."
I istotnie po przetłómaczeniu mowy okazało się, że domysł mój był trafny. Obdarowaliśmy starego naczelnika drobiazgami, które wprawiły go w istny zachwyt, i pojechaliśmy dalej.
Właściciel mosiężnej oprawy okularów biegł przodem, jako nasz przewodnik, pyszniąc się z tego, jakby go co najmniej obrano królem.
Stary jednak nie ograniczył się do tej jednej przysługi dla nas. Wysłał już naprzód czterech ludzi do Goków, aby im oznajmić, jak wielki spotka ich zaszczyt i jak mają się przygotować na nasze powitanie. O tem dowiedzieliśmy się oczywiście dopiero później.
Przewodnik nasz, mimo niefortunnego obuwia, był bardzo dobrym biegaczem i dotrzymywał kroku naszym wołom. jechaliśmy wciąż w dół brzegów rzeki, a po niejakimś czasie przeszliśmy ją wbród i skręciliśmy na obszerne pola, przez które trzeba było jechać całą godzinę. Przed nami w oddali majaczył rąbek lasu.
Przewodnik mówił coś do nas bezustanku, Agadi zaś objaśnił nas, że poczciwiec opisuje nam tak dokładnie Wagundę. Ażeby się przekonać, czy wie, do czego służy przedmiot, który posiada i z którego jest tak ogromnie dumny, wezwałem go do siebie, żądając, by mi swą dziwną ozdobę dał do ręki. Biedak przestraszył się tem mocno, a z miny jego i z ruchów wywnioskowałem, że za nic w Świecie nie da nikomu do ręki swego klejnotu. Dopiero długie wywody i zapewnienia tłómacza skłoniły go do ustępstwa: podał mi oprawę okularów, nie spuszczając z niej oka, w obawie, abym jej nie przywłaszczył. Ja zaś włożyłem okulary na nos i, dobywszy papier, udałem, że czytam. Ale młodzian nie miał pojęcia o tem, co przez to pokazać mu zamierzam, i dopiero gdy począłem patrzeć przez te okulary na daleki las, udając gestami, że widzę o wiele lepiej, niż gołem okiem, przewodnik począł mię rozumieć. I skoro mu tylko oddałem te okulary, wsadził je sobie na nos, a patrząc przez nie, skakał z radości; wydawało mu się, że widzi przez nie wszystko o wiele piękniej, niż gołem okiem. Od tej chwili przestał już opowiadać o Wagundzie i patrzył bezustannie przez okulary. Wskazując mu, że okularów nie nosi się na szyi, lecz na nosie, zyskałem sobie wielką jego wdzięczność, którą też później okazał mi w czynie.
Jadąc bez przerwy, przebyliśmy wpoprzek nieduży las i znaleźliśmy się nad brzegiem rozległego jeziora. Na krawędzi wody unosiły się małe próżne łódki, a dalej wokoło jeziora można było widzieć pola uprawne i nieprzejrzane pastwiska. Naprawo od nas wznosiło się strome wzgórze, które wobec bezbrzeżnych równin tych okolic wydało nam się czemś nadzwyczajnem. Na szczycie wzgórza sterczał wysoki parkan, z ostrych palów urządzony. W połowie parkanu znajdowała się furta, z której właśnie poczęli wychodzić parami naprzeciw nam jacyś ludzie. Za pośrednictwem tłómacza dowiedziałem się, że ów stary naczelnik z przysiółka, zawiadamiając przez swych posłów zawczasu mieszkańców tutejszych o naszej wyprawie, zalecił im, by zgotowali nam przyjęcie jak najuroczystsze i najwspanialsze.
Dowódca Borów, znający dobrze miejscowe zwyczaje, pouczył nas, jak mamy się zachować wobec tych ludzi, idących ku nam z owacyami. Ustawiliśmy się więc w dwa rzędy, w ten sposób, że w pierwszym byli sami jeźdźcy, a w drugim woły juczne i poganiacze. Przed frontem mieli się ustawić dowódcy, a więc reis effendina, naczelnik Borów i ja. W takim porządku mieliśmy postępować naprzód, krzycząc co sił i strzelając na wiwat z rozmaitej broni. Reszty mieli dokonać Gokowie.
Na szczęście, teren był tego rodzaju, że mogliśmy się w takim ordynku ustawić i postępować po równinie w stronę wzgórza. Miejsce to, jak się później dowiedziałem, było przeznaczone wyłącznie na igrzyska i zabawy mieszkańców Wagundy. Przed frontem na samem czele postępował reis effendina, mając po lewej ręce naczelnika Borów, po prawej zaś Agadiego w roli niezbędnego tłómacza. Dalej szedłem ja z adjutantem, który sam mi się narzucił. Był to ów szczęśliwy posiadacz oprawy okularów, który zdołał naprędce dosiąść juczne zwierzę i jako jeździec stanąć obok mnie w gotowości do usług.
Gokowie również w dwu rzędach frontem postępowali prosto na nas, wywijając bronią w powietrzu i krzycząc wniebogłosy. Oczywiście szli pieszo. Broń ich składała się z lanc, szabel, noży, drągów i łuków. Niektórzy mieli nawet flinty. Ceremonia polegała na tem, że Gokowie przedzierali się przez nasze jezdne szeregi, wymijając nas w ten sposób, jak się wymijają pary taneczne w kadrylu. Komiczny był przy tem hałas i zgiełk nie do opisania.
Ja sam brałem tak czynny udział w tej ceremonii, że przez kilka dni potem bolało mię gardło. Ale kto podróżuje tak jak ja, ten musi wedle okoliczności dostroić się do śpiewających słowików i umieć również wyć wespół z wilkami. Inaczej na każdym kroku miałby w podróży trudności.
Szczególny ów taniec trwał conajmniej kwadrans, poczem na daną komendę obie partye stanęły naprzeciw siebie. Dowódca Goków przystąpił do reisa effendiny, wygiął się wlewo, wprawo, wprzód i wtył, wyrzucając przytem kurczowo ramiona we wszystkich kierunkach, wierzgając nogami, wywracając białka oczu i krzycząc jak opętany. Następnie począł wykręcać szyję, jak kura, chcąca znieść jaje przez dziób, a skacząc, wiercąc się i wykrzykując kilka minut, jak w tańcu św. Wita, raczył nareszcie się uspokoić — i nastąpiło to, czego oczekiwać należało, a mianowicie... mowa, ktora trwała z pół godziny.
Gdy ostatnie słowa przebrzmiały, Gokowie wszczęli taki tumult, takie wycie, połączone z dzikimi gestami rąk, nóg i głowy, że, słuchając tego i patrząc, można było naprawdę oszaleć.
Teraz przyszła kolej przemówienia na naszego generalissimusa... to jest na reisa efiendinę, który, przybrawszy urzędową postawę, wypowiedział dość głośno jedno zdanie i wstrzymał się, aby Agadi miał czas do przetłómaczenia go. W ten sposób przemawiał dalej, to jest wygłaszał krótkie zdania, a każde z nich dosłownie tłómaczył Agadi. Uczyniwszy zadość temu wielce trudnemu obowiązkowi, reis efiendina dał znak ręką naszym ludziom, ażeby przez okrzyki i odpowiednią gestykulacyę wywołali wrażenie, że mowa ta była wyrazem uczuć wszystkich podkomendnych. Niestety, reis effendina ani sam nie był zachwycony swą przemową, ani też nikogo nią nie rozentuzyazmował, wobec czego nie było żadnego brawa, żadnego okrzyku, a więc, że tak powiem, zblamowaliśmy się wobec Goków zupełnie. Toż ich dowódca przewyższył naszego o całe niebo!
Trzeba więc było ratować sytuacyę, i to zaraz, z miejsca, by rozwiać niefortunne dla nas wrażenie wśród tubylców. Odczuł to również i mój czarny „adjutant“, który podjechał na jucznem swojem zwierzęciu do dowódcy Goków i, wskazując ręką mnie, wygłosił jakieś długie zdanie, którego nie zrozumiałem. Agadi jednak pośpieszył wnet do mnie z wyjaśnieniem, że... no, że teraz ja mam przemawiać!
A zatem nie ominęła mię ta przyjemność! Mam mówić ja, zdolny do tego, jak... wół do karety. No, ale niech tam! pokuszę się. Im głupiej będę mówił, tem lepiej, gdyż tem głębsze wywołam wrażenie na słuchaczach. Jeżeli bowiem tam, w Europie, ludzie cywilizowani uważają za najmądrzejsze to, czego wcale nie rozumieją, to o ileż więcej spodziewać się można po Gokach!
Nie namyślałem się długo, uderzywszy wołu obcasami po bokach, popędziłem przed dowódcę Goków, okrążając go w pełnym biegu kilka razy i wydając przytem naprawdę dzikie okrzyki.Wreszcie zeskoczyłem z siodła, puściłem wołu samopas i stanąłem przed zachwyconym tem wszystkiem dowódcą. Po chwili, nabrawszy w płuca świeżego tchu i, wyciągnąwszy ramiona, jak kaznodzieja, począłem głosem donośnym deklamować.., „Pieśń o dzwonie“ Schillera!
Podczas tej jednak osobliwej deklamacyi nie stałem spokojnie, jak to czynią popisujący się na estradach koncertowych artyści, lecz, o ile tylko sił mi starczyło, ilustrowałem ruchami każdą myśl, więc podnosiłem raz jedną nogę, to znów drugą, wymachiwałem rękoma, robiłem przysiady, podskoki, a skończywszy cały wiersz, drapnąłem, jak spłoszony zając, z pomiędzy szeregów i dosiadłem wołu, który stał opodal, a był... również zasłuchany w mojej deklamacyi aż do wzruszenia.
Występ mój wywołał wrażenie wprost niesłychane. Przedewszystkiem dał hasło do okazania zachwytu mój czarny adjutant, za którego przykładem poszli wszyscy obecni: czarni, brunatni, żółci i biali. Fön, sirocco, samum, północno-amerykański blizzard, ba, nawet sybirska wiuga nie mogły się równać z burzą, jaka powstała po jednej i drugiej stronie szeregów słuchaczy. Utrzymany do tej chwili porządek znikł nagle, i szyki się pomieszały w zupełności; ludzie ci naprawdę jakby poszaleli, a woły spłoszyły się i poczęły uciekać; zapał ogarnął nawet najpoważniejszych asakerów, nie wyłączając mego Ben Nila, który tańczył razem z innymi, jakby mu za to obiecano zapłatę.
Jeden tylko człowiek nie dał się porwać entuzyazmowi ogólnemu i stał jak mur; był to reis effendina. Przystąpił do mnie i, kiwając głową, rzekł:
— Co się tobie stało, effendi? Ja cię nie poznaję! Ty, najpoważniejszy i najspokojniejszy z nas wszystkich, zachowujesz się nagle tak, jakbyś rozum postradał! Co to ma znaczyć? Naprawdę brała mię chętka uciec stąd i nie patrzyć na te... błazeńskie popisy!
— A więc nie podobał ci się mój występ? — zapytałem, śmiejąc się.
— Wcale mi się nie podobał! Obniżyłeś naszą godność! Za co nas będą mieli ci ludzie?
— Za bardzo tęgich zuchów; możesz być tego pewny. Jeżeli bierze się ludzi takimi, jakimi są, i zastosowuje się do ich poziomu, to tem łatwiej można pozyskać ich sympatye. Sądzę zresztą, że wkrótce podziękujesz mi sam za ten mój pomysł.
— Niestety, jako zastępca wicekróla, nie mogę cierpieć tego rodzaju błazeństw, bo one znieważają jego powagę.
— Ja jednak wcale nie miałem zamiaru obniżać powagi wicekróla, lecz myślałem tylko o tem, jakby przedewszystkiem możliwie najlepiej usposobić dla nas Goków. Przyszłość zresztą najlepiej okaże, czy kedyw z powodu mego zachowania się utraci tron... Trzeba się najpierw namyślić, czy i za co należy kogo ganić.
— Przyznasz jednak, że moja mowa była o wiele wytworniejszą od twojej.
— W mojem pojęciu... tak. Ale czy wygłaszałeś ją do mnie?
— No, nie; do Goków.
— A zatem oni jedynie rozstrzygać mają prawo. A że rozstrzygnęli na moją korzyść, przekonałeś się przecie.
Odpowiedź ta znalazła niebawem potwierdzenie w zachowaniu się Goków. Dowódca ich, który, zarówno, jaki wszyscy jego poddani, brał czynny udział w manifestacyi, wydobył się teraz z wirowiska i chwycił żerdź, służącą jako sztandar. Na żerdzi tej rozpostarta była wypchana skóra małpy. Na znak ten wszyscy jego podkomendni ustawili się nanowo w porządku, a kilku starszych, zapewne radnych miejskich, naradzało się krótko pod przewodnictwem naczelnika, który następnie rozmawiał chwilę z dowódcą Borów i wreszcie przemówił do reisa effendiny, oczywiście za pośrednictwem tłómacza:
— Wiem, panie, co was sprowadziło do nas: chcecie ratować nas przed groźnem niebezpieczeństwem. Pomówimy o tem później obszerniej i obmyślimy środki. Teraz zaś obowiązkiem moim jest powitać cię serdecznie i pozdrowić. Słyszałem, że jesteś ulubieńcem kedywa. My wprawdzie nie jesteśmy jego poddanymi, ale to wcale nam nie przeszkadza przyjąć was jak serdecznych przyjaciół. Bądźcie więc moimi gośćmi, jak długo się wam spodoba.
Następnie zwrócił się do mnie:
— Panie! Dowódca Borów opowiedział mi w krótkości o tobie i o twoich czynach. Pochodzisz z kraju, gdzie żyją sami sławni i wielcy ludzie. Zdmuchujesz, słyszę, swoich wrogów, jak puch z ręki, i nikt zwyciężyć cię nie jest w stanie. Ja sam przekonałem się z twej mowy, że należysz do ludzi, jakich jeszcze nigdy nie zdarzyło mi się spotkać. Mowa twa upaja, jak merissah[2]; ruchy rąk i nóg świadczą o prawdziwości słów twoich. Jeżeliby nóż twój był zasłaby wobec jakiegoś wroga, pokonałbyś go twą wymową niezawodnie. Z tego wszystkiego widzę, że ty jeden-jedyny możesz nas uratować. Otóż słuchaj: Ibn Asl jest największym dyabłem ze wszystkich łowców niewolników. Nie brak też i w jego orszaku ludzi gorszych od szakali, i niema mowy, abyśmy byli w możności obronić się przed tym strasznym naszym wrogiem. Wobec tego jednak, że ty znalazłeś się między nami, możemy być zupełnie spokojni, ty bowiem jeden wystarczysz za tysiąc. Uzbroję tedy wszystkich moich ludzi, a ciebie poproszę, byś objął nad nimi dowództwo. Czy zechcesz przychylić się do tej prośby?
Naczelnik mówił to z taką przesadą, że gdybym był chciał wzorować się na Selimie, mógłbym się był uważać za „największego bohatera pod słońcem".
Żart jednak na bok... Miałem zostać generałem „en chef", i nie było wcale powodu do pogardzenia tym zaszczytem, tem bardziej, gdy wziąłem pod uwagę okoliczność, że w takim tylko razie unikniemy grubszych błędów w kierownictwie ekspedycyi.
Skoro naczelnik oświadczył swoim ludziom, że obejmuję zaszczytne stanowisko, powstał wśród nich wielki entuzyazm. Wszystko, co tylko miało nogi, skakało naokoło mnie z radości, jakbym był istotnie jakimś z nieba zesłanym wybawicielem. Po tej ceremonii zaproszono nas do wsi w gościnę. Czarni utworzyli kolumny i z paradą wielką poprowadzili nas ku wyłomowi w parkanie na wzgórzu. Zrazu jechałem obok emira, wnet jednak przyczepił się do mnie mój czarny adjutant, napuszony, jak indyk. Zdawało mu się, że zaszczyt, który mię spotkał, spływał w pewnej mierze i na niego; stąd też przybrał postawę poważną i wyniosłą, a w istocie śmieszną z powodu tej właśnie zarozumiałości.
Wydostawszy się na szczyt wzgórza, spostrzegliśmy równą i obszerną płaszczyznę, z trzech stron kończącą się stromemi spadzistościami, tak, że jedynie tą drogą, którąśmy przyszli, można się tu było dostać, Teren więc do obrony przedstawiał się wcale korzystnie. Wieś sama, złożona z typowych okrągłych chat, znajdowała się w pośrodku tego płaskowzgórza, a naokoło niej sterczały gęsto wbite w ziemię pale i częstokoły. Przestrzeń poza obrębem chat podzielona była tu i ówdzie płotami na małe przegrody, dokąd spędzano na noc bydło.
U otwartych „bram" wsi pozsiadaliśmy ze swych rogatych wierzchowców, puszczając je na przyległe błonia, i weszliśmy do osady Goków, witani serdecznemi owacyami przez tych, którzy z różnych powodów nie mogli wyjść na spotkanie nasze na plac zboru.
Dla mnie i reisa efiendiny wyznaczono największą i najokazalszą chatę; innych rozkwaterowano pojedyńczo po całej wsi. Następnie zabito kilkanaście sztuk bydła i rozpalono ognie w celu upieczenia mięsa. Co do mnie, to nie miałem najmniejszej ochoty zakwaterowywać się wewnątrz brudnej chaty, wśród milionów rozmaitych skaczących, latających i pełzających żyjątek; wolałem pozostać w nocy pod gołem niebem.
Mimo znużenia długą podróżą, zabrałem emira, naczelnika i tłómacza i obszedłem z nimi cały teren dla przekonania się, o ile miejscowość była odpowiednią do obrony przed napadem nieprzyjaciela. Mojem zdaniem, nagły napad można było od biedy jako-tako odeprzeć. Inaczej atoli rzeczby się miała w razie oblężenia; brakowało tu na górze najważniejszej w takim wypadku rzeczy, a mianowicie wody. Mieszkańcy noszą ją zazwyczaj z potoku, który poniżej wpada do jeziora. Zapasu jednak wody uczynić nie można z braku odpowiednich ku temu naczyń, a zresztą wskutek niezwykłych upałów wyparowałaby ona wkrótce, i załoga zginęłaby z pragnienia, podczas gdy Ibn Asl miałby jej na nizinach podostatkiem i czekałby tylko spokojnie, aż się sami będziemy zmuszeni poddać. Z tego względu należało obrać miejsce do odparcia wroga gdzieindziej, tak, aby stanowisko Ibn Asla było jak najmniej, a dla nas jak najwięcej dogodne. Do wyszukania takiego terenu dziś, niestety, czasu brakowało, gdyż Gokowie czuliby się byli dotknięci tem, że lekceważymy ich gościnne przygotowania. Nie było zresztą potrzeby śpieszyć się zbytnio, bośmy wyprzedzili Ibn Asla co najmniej o dziesięć dni drogi; od chwili schwytania jego posłańca upłynęło dziewięć dni, podczas, gdy on potrzebował dni ośm na drogę do Agudy, a stamtąd do Wagundy dwanaście, czyli razem dwadzieścia. Pozostało nam więc sporo czasu do przygotowania się na takie przyjęcie opryszka, aby się od tego największego swego wroga uwolnić mogła nareszcie czarna ludzkość tutejsza, — i obowiązki „generała" nie przeszkadzały mi w korzystaniu z serdecznej gościnności Goków. A byłem tu istotnie przyjmowany tak, że mi jednej chwili spokoju nie dano; słowa nawet wymówić nie było kiedy, bo Gokowie podsuwali mi coraz to nową czarę merissah i połcie pieczeni,
Allahowi jedynie wiadomo, ile murzyn potrafi zjeść i wypić! Czarny Afrykańczyk wie dobrze, o ile wyżej od niego pod względem inteligencyi stoi każdy biały; stąd też wnioskuje, że biały ów ma nietylko większy rozum, ale i żołądek. Z uprzejmości tedy musiałem jeść i jeść, dopóki tylko skóra na brzuchu wytrzymać mogła, i gdy nareszcie około północy rzuciłem się w trawę, pomyślałem sobie, że już chyba nigdy w życiu nie będę potrzebował przyjmować pokarmu.
Mimo wrzawy biesiadnej w całej wsi, usnąłem odrazu, i dopiero zbudziły mię promienie słońca, które wysoko weszło już było na niebo. Ku mojemu wielkiemu zdziwieniu spostrzegłem murzynów, zajadających śniadanie z takim apetytem, jakby co najmniej od tygodnia nie jedli. Nawet nasi asakerzy nie żałowali sobie, a najwytrzymalszym z nich pod tym względem okazał się Selim. Ten, zobaczywszy mię, zawołał z odcieniem wielkiego zadowolenia:
— Jakże tu pięknie, effendi! jak dobrze! Pozostanę tu już chyba przez wszystkie dni mojego żywota! Wyobraź sobie, ani oka nie zmrużyłem, jedząc ciągle i gawędząc. A ci dobrzy, kochani ludzie, którym Allah niech da tysiąc lat życia, słuchali moich opowiadań z wielkiem zajęciem przez całą noc i również przez całą noc jedli. Siadaj koło mnie i spożywaj dary boże. Mam tu tak znakomity kawał mięsa, że smaczniejszego sam prorok w raju nie widział.
Chciał mię uraczyć ogromną połcią mięsa, lecz podziękowałem mu za tę szczodrość i poszedłem do kwatery reisa effendiny.
Był tu u niego z wizytą naczelnik Goków, który, nie tracąc drogiego czasu, jadł, odcinając od kości kręgowej potężne kęsy. Przed nimi stali w pewnem oddaleniu, ze względu na szacunek dla wysokich dostojników, dwaj młodzi tubylcy, którzy wyjątkowo... nie jedli mimo, że naczelnik miał przed sobą co najmniej ćwiartkę wołu.
Emir, pozdrowiwszy mię, wskazał obu młodzieńców i rzekł:
— Ci kawalerowie mogą nam być bardzo pożyteczni. Przypadkowo wrócili oni tu do swoich, bo stąd właśnie pochodzą, a służyli po świecie gdzieś tam w Hazab Allaba, jako asakerzy, i nauczyli się po arabsku o tyle, że mogą nam się przydać, jako tłómacze.
Uradowało mię to, bo, mając do wyłącznej dyspozycyi tłómacza, mogłem o wiele więcej zdziałać, niż dotychczas, gdyż Agadi musiał być zawsze u boku emira. Naczelnik przydzielił mi też chętnie jednego z owych tłómaczów, poczem przedstawiłem emirowi projekt natychmiastowej wycieczki w okolicę dla zoryentowania się w terenie i obmyślenia planu wojennego. Lecz emir odmówił. Jak się wkrótce okazało, był on bardzo zazdrosny o to, że Gokowie obrali swoim wodzem mnie, a nie jego.
Ha! trudno. Zazdrość nieraz rozdziela nazawsze najserdeczniejszych przyjaciół, lub nawet czyni ich śmiertelnymi wrogami.
W przejażdżce tej miał mi towarzyszyć tylko wierny zawsze Ben Nil i tłómacz. Było jeszcze dwu ochotników, a mianowicie młodzieniec z okularami i Selim, ale im wręcz odmówiłem. Ten ostatni był do tego stopnia objedzony, że na nogach utrzymać się nie mógł. Pominąwszy to jednak, nie chciałem go wziąć i z tej przyczyny, że miał istotnego pecha: ilekroć wziąłem go z sobą, zawsze wydarzyło się jakieś nieszczęście.
Młody tłómacz okazał się dla mnie bardzo pożytecznym. Władał dość biegle jednem z narzeczy arabskich, i rozumiałem go dostatecznie; do niego zaś mówiłem, o ile możności, wyraźnie i z takim akcentem, że pojmował mię zupełnie. Główną jednak zaletą jego było to, że znał wybornie okolicę aż do Agudy, skąd właśnie należało się spodziewać nadejścia Ibn Asla. Opisał mi nawet dokładnie drogę, którą tenże obrać musiał.
Opierając się na podanych przez niego szczegółach i na własnych wciągu całodniowej wycieczki spostrzeżeniach, obmyśliłem plan, na podstawie którego można się było spodziewać, że weźmiemy Ibn Asla razem z jego oddziałem bez zbytniego przelewu krwi.
Wagunda leży w okolicy górnej Toni, a mianowicie niedaleko od miejsca, gdzie rzeka ta obydwa swe ramiona, jedno płynące prosto z północy od Awek, drugie z południowego wschodu, zlewa w jedno łożysko, tworząc rozwarty kąt. Okolice nad obydwoma ramionami są bagniste i niemożliwe do przebycia, zwłaszcza od strony południowo-wschodniej. Północne ramię ma tylko jedno miejsce, gdzie można byłoby przejść wbród, i nie ulegało wątpliwości, że Ibn Asl tędy podąży do Wagundy.
Plan mój był następujący: Osaczyć bród z obu stron. Oddział, będący z drugiej strony rzeki, ukryje się aż do chwili, gdy Ibn Asl minie go i wejdzie do wody, a wówczas oddział nasz natrze na niego z tyłu. Ponieważ zaś po obu stronach, nalewo i naprawo, rozciągają się bagna, więc ścigany musi szukać jedynego wyjścia na brzegu przeciwnym, gdzie zastąpi mu drogę oddział drugi i owładnie całą bandą może nawet bez jednego wystrzału. Oprócz tego liczyłem na Dingów, którzy byli z Ibn Aslem, a których dowódca, jak wiadomo, znajdował się u nas. Gdyby ten choćby zdalęka krzyknął do nich, że Ibn Asl zamierza ich oszukać w sposób haniebny, poddaliby się wszyscy bez najmniejszego oporu, a wtedy Ibn Asl z garstką swoich asakerów rad-nierad zmuszony byłby poddać się również. Ażeby być jeszcze pewniejszym zwycięstwa, postanowiłem urządzić w odpowiednich miejscach nad brodem okopy i zasieki, któreby chroniły dostatecznie naszych ludzi przed kulami wroga, gdyby chciał strzelać.
Zaraz po powrocie zwołałem coś w rodzaju rady wojennej, w której wziął udział emir oraz naczelnicy Djangów, Borów i Goków. Przedstawiłem im dokładnie cały swój plan, Agadi zaś przetłómaczył moje objaśnienia dwom swoim towarzyszom, i byłem pewny, że zgodzą się nań bez najmniejszej dyskusyi, — gdy najniespodziewaniej spotkałem się z dziwną obojętnością wszystkich. Naczelnicy spoglądali z wielkiem zakłopotaniem to na emira, to znów jeden na drugiego i milczeli; zrozumiałem, że nie mieli odwagi zgodzić się na mój plan. Czyżby reis efiendina zbuntował ich przeciw mnie? Na zapytanie moje, zwrócone do niego w tym przedmiocie, odburknął niechętnie:
— Myśl, co chcesz... A... a... czy ty, effendi, jesteś oficerem? i
— Nie.
— A ja nim jestem, i to, jako reis effendina, wcale nie pospolitej rangi, o czem wiesz bardzo dobrze i z czego możesz osądzić, kto z nas dwóch uprawniony jest bardziej do układania planów wojennych. Wprawdzie naczelnik Goków oddał w twe ręce dowództwo nad swymi ludźmi, i w tym zakresie możesz robić, co ci się podoba; ale co do mnie, czy myślisz, że poddam się twemu zwierzchnictwu razem z wszystkimi swymi podkomendnymi?
Mówił to z wyraźną do mnie urazą, wywołaną przez zazdrość. Sprawiło mi to wcale niemiłą niespodziankę, bo, wyświadczywszy mu już niejedną przysługę, mogłem na tej podstawie liczyć jeżeli nie na wdzięczność, to przynajmniej na pewne względy z jego strony. Gdy oto tymczasem spotkałem się z czemś zupełnie przeciwnem, i raczej ja powinienem był uczuć się dotkniętym. Mimo to jednak odrzekłem spokojnie tonem zwykłej uprzejmości:
— Co ci się stało, emirze? Czyż zażądałem od ciebie, abyś się zrzekł praw swoich na rzecz moją? Gdy naczelnik Goków oddawał mi dowództwo, milczałeś, więc byłem pewny, że się zgadzasz na to. Teraz jednak widzę z twego zachowania, że się myliłem, wobec czego jestem gotów zrzec się udzielonego mi zaszczytu każdej chwili. Jestem Europejczykiem, i obojętne mi, co się tu w Sudanie dzieje, a to, co czynię dla was, wynika tylko z mojej dobrej woli. Podoba się wam mój plan, dobrze; nie podoba się, również dobrze. Obmyślcie sobie lepszy sami. A co do mnie, jeżeli zechcecie, abym wypowiedział o nim mój sąd, uczynię to chętnie; jeśli zaś usuniecie mię zupełnie od rady, i wówczas jeszcze nie będę miał powodu do obrażania się. Właściwie wszystko mi jedno, czy wykonacie mój plan, czy też nie; ani mię to ziębi, ani grzeje; nic nie zyskam i nic nie stracę. W interesie jednak samej sprawy i z przyjaźni dla ciebie proszę tylko, abyś mi pozwolił walczyć w twoich szeregach, gdyby oczywiście do walki tej przyszło.
Sądziłem, że słowa te rozbroją go zupełnie. Niestety, on je pojął inaczej.
— Masz słuszność — odrzekł, rozdraźniony wielce. — Jesteś tu obcy, i właściwie nasze stosunki nic cię nie obchodzą. Ująłeś wprawdzie sobie wczoraj tych ludzi swoim... tańcem, dziś jednak nabrali oni innego przekonania, a mianowicie, że moje zachowanie się jest o wiele godniejsze, i radziby teraz odebrać ci komendę, by mnie ją oddać. Co się zaś tyczy twego udziału po naszej stronie, to najzupełniej nic przeciw temu nie mam.
— Godzę się w zupełności na to, i jeżeli łaska, radbym tylko dowiedzieć się, jaki jest twój plan bojowy.
— Dowiedzieć się, owszem; ale z góry zastrzegam się przed jakiemikolwiek poprawkami z twej strony. Plan mój jest bardzo prosty i wiedzie do celu najkrótszą drogą.
— Proszę więc, mów!
— Podobny jest do twego, jak dwie krople wody do siebie. Ty chcesz wrzucić Ibn Asla do rzeki, ja zaś do jeziora, i w tem chyba tylko jest różnica.
— Do jeziora? tu, u stóp tego wzgórza?
— Rozumie się. Będzie to, całkiem nietrudne, podczas gdy wedle twego planu musielibyśmy maszerować, Allah wie, dokąd i grzęznąć w bagnach. Nie, effendi. Zostaniemy tu, na górze. Ibn Asl nie wie, że się tu znajdujemy i że Gokowie są ostrzeżeni; przybędzie więc i rozłoży się obozem między wzgórzem a jeziorem, skoro zaś to uczyni, urządzimy na niego atak z góry i wpędzimy go w jezioro.
— Bez zaprzeczenia, wydaje się to prawdopodobnem i nawet jest ponętniejszem; ale rzecz wymaga głębszego namysłu. U brodu miałby nieprzyjaciel jeden tylko ratunek w poddaniu się, tu zaś ma z dwu stron wolne pole do ucieczki, i kto wie, czybyście go schwytali nawet przy bardzo sprzyjających okolicznościach. W każdym razie popłynie tu wiele krwi, a twojem zadaniem przecie jest jedynie dostać w swe ręce żywego Ibn Asla. Założyłbym się jednak, że...
— No, no, daj pokój! — przerwał mi. — Jesteś dzielny, odważny, silny i sprytny, ale nie wojak, i aczkolwiek kula twoja nie chybia nigdy, to o strategii nie masz najmniejszego pojęcia, co miałem sposobność stwierdzić już kilkakrotnie. Plan mój jest dobry i będzie wykonany. Tobie zaś pozwalam wziąć udział w bitwie, jednakże pod warunkiem, że nie będziesz się mieszał do żadnej rady.
Było to powiedziane w tonie, że się tak wyrażę, służbowym, jak zwykli mówić przełożeni do swoich podwładnych. Dziwny człowiek! Tyle razy byłem zmuszony wytężać wszystkie siły dla naprawienia popełnianych przez niego błędów, aż tu nagle słyszę, że o strategii nie mam pojęcia! Zapewne, strategikiem nie byłem nigdy i nie jestem nim; ale żeby schwytać Ibn Asla, posiadałem o wiele więcej zdolności, niż obrażony w swej dumie emir. Ostatnie jego słowa były prawie grubijańskie, i dlatego powstałem z miejsca, odzywając się zupełnie spokojnie:
— Niema człowieka, któremubym był winien ślepe posłuszeństwo, i prawdopodobnie nie zdarzy mi się to nigdy w przyszłości. Allah izallamak! niech cię Bóg strzeże!
I wyszedłem z chaty, w której odbyła się ta niemiła dla mnie rozmowa.
U progu zastałem Ben Nila. Był bardzo zaniepokojony, lecz, spojrzawszy mi uważnie w oczy, ozwał się:
— Hamdulillah! poszło lepiej, niż się spodziewałem. Myślałem, że wyjdziesz podraźniony, gdy tymczasem, widzę, jesteś zupełnie spokojny. Więc udało ci się postawić na swojem?
— Skąd wiesz, że chciano mi się sprzeciwić?
— Od tłómacza. Reis effendina podczas naszej nieobecności zagroził Gokom, że zda ich na łaskę losu, jeśli nie otrzyma wyłącznego i nieograniczonego dowództwa.
— A tobie się zdawało, że na wiadomość o tem wybuchnę gniewem i będę się awanturował?
— Miałbyś ku temu prawo. Przecie tego rodzaju niewdzięczność może rozgniewać najspokojniejszego człowieka.
— Właściwie martwi mię to, ale do gniewu jeszcze daleko.
— Wnioskuję więc, że przecie... stało się...
— Tak, stało się. Reis effendina odrzucił moje rady i plany, a tylko zezwolił mi łaskawie, bym wziął udział w walce, i to pod warunkiem ślepego posłuszeństwa.
— Posłuszeństwa? ty? — krzyknął Ben Nil, tracąc nagle zimną krew. — Zostań tu, effendi; ja pójdę do niego i powiem mu, co oni wszyscy razem wzięci znaczą wobec ciebie jednego.
— Zostań! — rzekłem, wstrzymując go za ramię; — nie zmienisz niczego, bo nie usłuchają cię, jak mnie nie usłuchali. Okoliczności same nauczą ich rozumu.
— No, ale co ty poczniesz? Czyżbyś naprawdę miał ochotę zniżyć się do rzędu pierwszego-lepszego żołnierza?
— O, nie! Idź na swoją kwaterę i zabierz manatki; wyniesiemy się stąd natychmiast...
Młodzieniec posłuchał w milczeniu i pobiegł. Ja również wróciłem po swoje rzeczy, a w kilka minut później opuściliśmy wieś i zeszli w dół, aby zanocować w lesie, po tamtej stronie jeziora.
Ben Nil nie przemówił już do mnie ani słowa więcej. Miał on bardzo dobre serce i umiał szanować mój żal wewnętrzny, aczkolwiek z twarzy mojej nie mógł wyczytać zbytniej troski i zmartwienia.
I rzeczywiście nie byłem znów tak bardzo zrozpaczony. Przykrość, jaka mię spotkała, nietrudną była do zniesienia. A mimoto spać tej nocy nie mogłem... Ubolewałem nad dolą tych ludzi, których trzeba było opuścić; żałowałem ich bardzo, przekonany, że padną ofiarą Ibn Asla. Długo więc wysilałem mózg nad tem, jakby im przyjść z pomocą, — aż błysnęła mi myśl, która uspokoiła mię poniekąd. Nie zmrużywszy oka do samego rana, obmyśliwałem i rozważałem powzięty plan.
Ben Nil spał wprawdzie, ale i on był stroskany bardzo; zbudził się też wkrótce, i poczęliśmy się myć w jeziorze.
— Co robić, effendi? — pytał mnie. — Wrócimy może do wsi?
— Nie, pójdziemy do Fogudy.
— A to poco? Ta wieś, jak nas objaśnił wczoraj tłómacz, należy do Goków. Co tam zamierzasz?
— Uzyskać pomoc dla Wagundy.
— Nie pozostawisz więc tych niewdzięczników własnemu losowi?
— Wiem, mój kochany, że czeka ich nieuniknione nieszczęście, jeśli im nie pomogę. A że odrzucili mą pomoc sami dobrowolnie, starać się muszę narzucić im ją przemocą.
— Oni tego nie warci, effendi! Pomyśl, na ile to niebezpieczeństw narażamy się czasu tak długiej i uciążliwej drogi!
— Ech, gadanie! Jestem pewny, że się niczego nie boisz...
— Nie boję się istotnie, ale tu nie o mnie idzie, lecz o ciebie. Ja z tobą gotów jestem pójść na koniec świata. Ale obowiązkiem moim jest również przestrzec cię przed tem, co ci zagraża. Wiem od tłómacza, że Foguda odległą jest o całe trzy dni drogi, a weź pod uwagę, że nie mamy zwierząt wierzchowych, i będziemy musieli pieszo przedzierać się przez dziewicze lasy i bagna, wśród okolic zupełnie nam nieznanych.
— Tłómacz wskazał mi kierunek i opisał ogólnikowo drogę; to wystarczy.
— Chcesz sprowadzić mieszkańców Fogudy tutaj?
— Tak. Foguda leży wbok od drogi, którą przybędzie tutaj Ibn Asl. My z tamtejszymi Gokami zaczaimy się i zaczekamy, aż nas ominie, poczem pójdziemy jego śladami aż tu i w chwili, gdy urządzi atak na wieś, natrzemy na niego z tyłu.
— Bardzo to ładnie, ale w jaki sposób wytłómaczysz to wszystko Gokom, skoro nie znasz ich języka!
— Jakoś to się zrobi. Może bodaj jeden znajdzie się między nimi, który umie cośkolwiek po arabsku; zresztą nauczyłem się już kilku słów, i te przy pomocy gestykulacyi może mi wystarczą.
— A no, jeżeli tak, to niema czego zatrzymywać się tu dłużej, Czeka nas nielada marsz przez trzy dni. Pytanie tylko, co będziemy jedli w drodze?
— Znajdą się przecie jakieś owoce, jakaś zwierzyna; zresztą zjedliśmy wczoraj tyle, że powinniśmy być co najmniej przez dwa dni syci.
Nie oglądając się nawet ku wsi, ruszyliśmy w drogę. Zaledwie jednak uszliśmy kilkaset kroków, usłyszałem poza sobą coś, jakby czmychanie psa, który stracił ślad swego pana. Obejrzałem się, przygotowując karabin do strzału. Ktoś szedł śladami naszymi. Po chwili przekonaliśmy się, że nie było się czego obawiać, bo prześladowcą naszym był Selim. Rozpuścił on nogi długie, jak kilometry, i wołał:
— Stój, effendi! Dokąd uciekasz?
— Powiedz raczej, dokąd idziesz ty?
— Chcę iść z wami! — odparł, zatrzymując się koło nas.
— To zupełnie zbyteczne; zostań sobie z Bogiem tutaj.
— Jakto? nie chcesz mię wziąć, mnie, najdzielniejszego bohatera?
— A ciebie, ciebie, bo zawsze przynosisz nam nieszczęście, ilekroć tylko wybierzesz się z nami.
— Na Allaha, effendi! nie mów tak! Toż błogosławieństwo towarzyszy wszystkim moim krokom. Dokąd chcecie iść? dlaczego uciekliście wczoraj ze wsi?
— Bo spotkała mię niewdzięczność,
— Och, to prawda. Wszyscy asakerzy żałują cię i pocieszają się jeszcze, że wrócisz. Ja wstałem najwcześniej, aby ciebie odnaleźć, bo masz we mnie jedynego obrońcę i opiekuna. I na szczęście znalazłem cię, znalazłem!
— Poto, żeby pożegnać się ze mną natychmiast.
— Nie, effendi! pójdę z wami.
— A ja ci rozkazuję wrócić do reisa effendiny. Będziemy mieli w drodze i tak wiele niebezpieczeństw, a ty sprawiałbyś nam tylko kłopot na każdym kroku.
— Mów, co chcesz, nie ustąpię. Odpędzisz mnie, a ja za wami zdala podążę... i co mi zrobisz?
Na moje nieszczęście Ben Nil ulitował się nad Selimem i począł mię prosić, bym zabrał drągala tylko ten jeden ostatni raz.
Cóż było począć? Gałgan, mimo wszystko, był wierny i przywiązany, jak pies, ale niósł ze sobą pech, pech na każdym kroku! Będąc zresztą pewnym, że mimo mojego zakazu, pobiegnie za nami, zgodziłem się.
— Ostatecznie, niech tam... aczkolwiek jestem najświęciej przekonany, że wpakujesz nas znowu w jakąś biedę. Pamiętaj jednak, że musisz stosować się do moich rozkazów jak najściślej.
— Ależ chętnie, effendi! — zapewniał, kładąc rękę na sercu. — Uczynię wszystko, czego tylko zażądasz odemnie, tylko oczywiście nie tego jednego, abym cię opuścił.
I ruszyliśmy dalej już we trzech. Selim, który miał sążniste nogi, maszerował z początku doskonale. Niebawem jednak począł się uskarżać na kurcze żołądkowe. I nic dziwnego: kto tyle zjadł przez dwa dni, co on, mógł potem dostać boleści.
Podczas wczorajszej wycieczki przebyliśmy rzekę wbród na wołach; dziś trzeba było przejść ją pieszo, a woda sięgała nam powyżej pasa. Minęliśmy potem kąt, utworzony przez zlewające się w jedno łożysko dwa ramionia rzeki Toni i skierowaliśmy się nieco na południe od drogi, którą wedle moich przypuszczeń miał przybyć Ibn Asl. Więcej jednak ufałem kompasowi, niż wczorajszym opisom tłómacza; zdałem się zresztą na instynkt, który w swych ciągłych podróżach wyrobiłem był w sobie znakomicie. Co najważniejsze jednak, że wiedziałem, w której stronie leży Foguda.
Instynkt pomógł mi istotnie zaraz pierwszego dnia: nie natrafiliśmy na bagna, których się najbardziej obawiałem, lecz szliśmy przez niezmierne lasy tamaryndowe. Drzewa rosły tu niezbyt gęsto, więc grunt był suchy, gałęzie zaś w dostatecznej mierze osłaniały nas przed żarem słonecznym.
Po drodze trafiliśmy na małe, bagniste jezioro, na którem upolowałem kilka ptaków, by je wieczorem upiec na kolacyę. Przed samym zachodem słońca doszliśmy do krańców lasu. Tu zaczynała się wypalona w słońcu prerya, która, jak przypuszczałem, nie powinna była być zbyt rozległą w okolicach, tak silnie nawodnionych bagnami i rzekami. I istotnie przeszliśmy ją, zanim się jeszcze zmierzchło, dotarłszy do drugiego lasu.
Tu rozłożyliśmy się na nocleg, ale nie u samego skraju lasu, aby ogień nie był widoczny z preryi, lecz weszliśmy nieco w głąb. Suchych drew było podostatkiem, rozpaliliśmy więc ognie i zajęliśmy się skrzętnie przyrządzeniem wieczerzy. Jakkolwiek nie posługiwaliśmy się wcale podręcznikiem pani Ćwierczakiewiczowej, kolacya smakowała nam wybornie. Pokładliśmy się następnie spać, ale nie wszyscy naraz: każdy z nas musiał czuwać kolejno przez dwie godziny, a więc pozostawało nam sześć godzin na wypoczynek. Raniutko zjedliśmy resztę pozostałej od wieczerzy... pulardy i poszliśmy dalej.
Niestety, dzień ten nie był tak szczęśliwy, jak poprzedni, natrafiliśmy bowiem znowu na okolicę bagnistą i jakby wymarłą zupełnie. Wprawdzie widziałem tu od czasu do czasu jakiegoś ptaka, ale zastrzelić go było trudno z powodu niezwykłej płochliwości.
Do wieczora nie upolowaliśmy nic, i trzeba było położyć się spać na głodno. Selim wzdychał ustawicznie i zasnął dopiero wówczas, gdy go zapewniłem, że jutro będziemy mieli więcej szczęścia w polowaniu.
Obietnicę tę uczyniłem w najlepszej wierze, ale, niestety, dotrzymać jej nie mogłem. Do południa brnęliśmy przez bagna, nie znalazłszy ani drzew owocowych, ani zwierzyny. Z kolei ja teraz wzdychałem, jak wczoraj Selim, i wytężałem wszystkie siły w kierunku zdobycia czegokolwiek do zjedzenia.
Gdybym był nie zwracał uwagi na zrzędzenie nieszczęsnego syna Wschodu, byłbym uniknął wielu nieprzyjemności. Był z niego jednak tęgi żarłok, nudził więc mię i niepokoił co krok. Nadeszło południe, a wedle moich obliczeń powinniśmy byli dostać się do Fogudy jeszcze przed zachodem słońca. Pocieszałem go tem, ale, niestety, otrzymywałem jedną i tę samą odpowiedź: Umieram z głodu!
I Ben Nil był już mocno wyczerpany, bo — rzecz prosta — również nic nie miał w ustach od wczoraj rana, a droga przez bagna była bardzo forsowna i uciążliwa. Wprawdzie dzielny ten chłopiec nie skarżył się wcale, ale właśnie dlatego było mi tem bardziej żal biedaka. Cóż jednak począć w dziewiczym lesie, gdy zwierzyny ani śladu! Doprawdy ogarniała mię rozpacz.
Aż oto, ku miłemu naszemu zdziwieniu, usłyszeliśmy znany mi dobrze głos: „Karnuk, karnuk, karnuk!"
— Będziecie mieli co jeść — rzekłem, — i to niebawem!
— Co? skąd? — zapytał niedowierzająco Selim.
— Słyszeliście w tej chwili głos karnuka, a gdzie on się znajduje, tam niezawodnie być musi i inne ptactwo. Chodźmy naprzód, ale bardzo ostrożnie.
Karnuk jest ptakiem z rodziny żórawi. Głos jego brzmi: „karnuk-nuk-nuk", i stąd pochodzi jego nazwa, przez Arabów nadana. Przypuszczałem, że w pobliżu znajduje się woda stojąca, a więc i ptactwo błotne być tam musi.
I istotnie natrafiliśmy niebawem na wolną przestrzeń między dwoma ścianami lasu, stykającemi się z sobą pod kątem prostym. Na przestrzeni tej znajdowało się nieduże błotniste jezioro, którego brzegi, zarośnięte trzciną, sięgały aż po las. Zdjąłem karabin z ramienia, by, skradłszy się pocichu nad brzeg, upolować jakiego ptaka.
— Czy i ja mogę pójść z tobą, effendi? — zapytał Ben Nil. — Wiesz, że wcale nieźle strzelam.
— Dobrze, chodź!
— I ja pójdę! — dorzucił Selim. — Przed mojemi kulami drży wszelka zwierzyna.
— I ucieka, wcale nie postrzelona... Nie, Selimie, zostaniesz tutaj, na krawędzi lasu, i to będzie o wiele korzystniej. Tylko pamiętaj! nie ruszaj się z miejsca, abyśmy potem nie tracili czasu na szukanie ciebie. Zrozumiałeś?
— Zrozumiałem, effendi. Będę tu stał, jak mur. Masz zresztą moje przyrzeczenie, że każdy twój rozkaz wypełnię co do joty. Tylko spraw się dzielnie i przynieś co do zjedzenia.
Obaj z Ben Nilem poszliśmy ostrożnie, okrążając naokoło bagno, aż niemal na drugą jego stronę, skąd przez lukę w zaroślach trzcinowych otwierał się widok na wodę. I istotnie spostrzegliśmy na wodzie dwa wspaniałe żórawie, że jednak były stare i do jedzenia nieprzydatne, dałem im spokój, skradając się dalej, gdzie bujała na fali para młodych dzikich gęsi. Sudańczycy nazywają te rosłe, tęgie ptaki zikzakami, a to dlatego, że wydają one głos „zik-zak".
Gdyśmy się chyłkiem zbliżali w ich kierunku, nagle wzmiankowane żórawie, które były od nas dość już daleko, zerwały się i pofrunęły ponad jezioro, a następnie ponad naszemi głowami.
— Co to? — spytałem pocichu Ben Nila, zatrzymując się wśród trzciny. — Ktoś wypłoszył żórawie? Ktoby to był, u licha?
— Może spostrzegły nas i ulękły się.
— W takim razie uciekałyby w przeciwną stronę, nie zaś ku nam.
— Ach, wiem! zapewne wypłoszył je Selim.
— Możliwe i to. Chodźmy dalej!
W kilka minut później znaleźliśmy się w niewielkiej odległości od dzikich gęsi i, stanąwszy za krzakiem, wycelowaliśmy broń — Ben Nil w jedną, ja zaś w drugą sztukę. Strzały padły prawie jednocześnie, a były obydwa celne. Końcem lufy przyciągnąłem natychmiast zdobycz do brzegu, a Ben Nil zauważył z widoczną radością:
— No, nareszcie będzie co jeść, i Selim przestanie nas nudzić.
Zabrawszy ptaki, skierowaliśmy się z powrotem naokoło maijeh do miejsca, gdzie czekał Selim. Jakież jednak było nasze zdziwienie, gdy, podszedłszy bliżej, nie znaleźliśmy go tu, Ben Nil ozwał się:
— Mimo przyrzeczenia, nie usiedział drągal i poszedł ku maijeh, by płoszyć nam zdobycz.
Było to zupełnie możliwe i prawdopodobne, wobec czego szukałem śladów, wiodących do maijeh, ale napróżno, — widocznie nie poszedł w tym kierunku. Natomiast uwagę moją zwróciły powyginane gałązki w poblizkich krzakach.
— Poszedł do lasu — zauważyłem, — ale po co? Dziwi mię zresztą, że był o tyle odważny...
Ledwiem wypowiedział te słowa, gdy natychmiast otrzymałem odpowiedź jak najmniej, a raczej wcale nie spodziewaną. Oto z krzaków wybiegło naraz kilku ludzi z podniesionemi kolbami... Chciałem się cofnąć; niestety, było zapóźno. Jedno uderzenie, a rozciągnąłem się jak długi na ziemi, tracąc odrazu przytomność.
Ocknąwszy się po niejakim czasie, spostrzegłem, jak przez mgłę, siedzące obok jakieś postacie. Głowa bolała mię okropnie. Odruchowo chciałem sięgnąć ku niej ręką, niestety jednak uczułem się skrępowanym, jak tyle już razy w życiu. Dziwię się dziś jeszcze, że biedna moja głowa wytrzymała tyle ciosów w ciągu rozmaitych przygód.
— Pies ma oczy otwarte — ozwał się ktoś tuż koło mnie, — a zatem żyje, co mię naprawdę cieszy.
Głos ten wydał mi się przytłumionym, jakby pochodził z za ściany; pomimo to stwierdziłem, że nie był mi obcy... Usiłowania atoli moje, aby przypomnieć sobie, gdzie i kiedy go słyszałem, okazały się daremnemi; zmysły wskutek potężnego uderzenia kolbą w głowę miałem w połowie sparaliżowane.
— Gdybyście byli go uśmiercili — brzmiał znowu ten sam głos; — byłaby to niepowetowana szkoda... No, ale na szczęście żyje, i nareszcie będę miał przyjemność sprawić mu taką śmierć, na jaką tyle razy zasłużył; uprzyjemnię mu odpowiednio ostatnie chwile. Zawsze mi się wymykał, ale tym razem niedoczekanie jego!
Teraz dopiero poznałem, kto był autorem tych... czułych słów...
Ibn Asl! W jego to ręce wpadłem tak sromotnie!
Zamknąłem oczy natychmiast, i to nie z trwogi lub grozy, lecz dlatego, by mieć przez pewien czas spokój dla odzyskania równowagi nadwyrężonych zmysłów i zebrania myśli. Niestety, skoro zamknąłem oczy, opanowało mię nanowo ciężkie odrętwienie, czy sen, sam dobrze nie wiem. Zbudziwszy się powtórnie, uczułem jeszcze okropniejszy ból w głowie, ale natomiast wróciła mi pewność siebie i spokój wewnętrzny, jakgdyby się nic szczególnego ze mną nie stało.
Odchyliłem powieki ostrożnie, ażeby, jak przez szpary, rozejrzeć się ukradkiem w sytuacyi. Był jeszcze dzień. Leżałem na skraju lasu, w tem samem miejscu, gdzie mię obezwładniono. Obok mnie z prawej strony leżał na ziemi Ben Nil, z lewej Selim, obaj skrępowani, jak barany. Naprzeciw siedział Ibn Asl, ani na chwilę nie spuszczając ze mnie oczu; poza nim biwakowali w zbitej grupie biali łowcy niewolników, a w pewnem oddaleniu znajdowali się Djangowie. Jedni z nich odpoczywali w trawie, a inni siodłali woły, z których znaczna liczba przeznaczona była do dźwigania powrozów, kajdanów i jarzem dla niewolników. Narzędzi tych miał Ibn Asl podostatkiem.
— Otwórz-no, psie, lepiej parszywe powieki! — krzyknął z wściekłością rabuś niewolników. — Sądzisz, żem ślepy i nie widzę, co robisz?
Nie chcąc dawać mu sposobności do dalszego znieważania mnie, otwarłem oczy i ujrzałem w ręku łotra zamaszysty bykowiec, zrobiony ze skóry hipopotama.
— Allah wysłuchał nareszcie moich modłów — rzekł, uderzając mię bykowcem, — i mam cię, psie jeden, mam, a nie puszczę, aż zdechniesz! Ale zanim zdechniesz, czy wiesz, co cię czeka?
— Wiem — odparłem spokojnie, — wolność!
— Co? drwisz jeszcze? — krzyknął, uderzając mnie poraz drugi tak, że długo potem czułem na ciele bolesną pręgę. — Mówiłem ci już kilkakrotnie, co cię czeka z mej ręki... Niestety, potrafiłeś uciec. Teraz nie łudź się! Na zadatek tych przyjemności obetnę ci powieki, abyś nie mógł pokrzepić się snem i konał powoli, ale długo... o, bardzo długo...
— Zdaje mi się, że ty zginiesz wcześniej, a dusza twoja powędruje na wieczne męki, takie same, jakiemi grozisz mnie w tej chwili.
Odważyłem się na wypowiedzenie tej groźby, bo jakiś tajemny głos wewnętrzny mówił mi, że i tym razem ujdę szczęśliwie z rąk łotra. Wogóle, jak zawsze, tak i teraz nie rozpaczałem, pokładając niepłonną nadzieję w Bogu, a pozatem we własnej bystrości umysłu i sile organizmu. Wiedziałem też doskonale, że łotr nie zechce mię okaleczyć teraz, bo przeszkadzałoby mu to w marszu, a zamiarem jego było maltretowanie mię przez czas dłuższy.
— Psie! — krzyknął rozjuszony, — gdybym tylko jedno powiedział słowo, wiłbyś się teraz w śmiertelnych podrygach. Ale nie mam ku temu ani czasu, ani ochoty. Przedewszystkiem sprawię ci jedno przyjemne widowisko, mianowicie będziesz naocznym świadkiem rozpaczy i nieszczęścia tych, za którymi tak zawzięcie obstajesz. Ich ból będzie twoim bólem... A co do groźby, jakobym ja prędzej miał zginąć, to nie łudź się słodko. Wiem dobrze, w czem pokładasz nadzieję, ale to ci się wcale nie uda.
— Nic nie wiesz, nic! — draźniłem go umyślnie, by dokończył tego, co zaczął.
— Ależ wiem — odparł szyderczo. — Schwytałeś mego posłańca, szejka Djangów, i od niego dowiedziałeś się o moich planach. Zdobyliście moją seribę, a następnie razem z Borami przybyliście przez maijeh Semkat do Goków, by ich ostrzedz przede mną.
— Śniło ci się! — przerwałem mu, naumyślnie zaprzeczając, by mówił dalej.
— Wcale nie śnię i wiem, co mówię. Twój mądry Selim opowiedział mi wszystko ze ścisłą dokładnością. Poróżniłeś się z reisem effendiną i dlatego opuŚciłeś Wagundę, zamierzając na własną rękę zdobyć pomoc w Fogudzie. No, alem na szczęście pośpieszył się i przybyłem tu o wiele wcześniej, niż obliczałeś. Dowiedz się więc, że powziąłem zamiar zniszczyć nietylko samą Wagundę, ale i Fogudę, W tym celu ukryliśmy się tu, w lesie, ja zaś pojechałem naprzód na wywiady, gdy nagle spostrzegłem was nad maijeh, no, i tego dzielnego Selima, który ani myślał o ucieczce, choć mogła mu się doskonale udać, bo ma nogi, jak maszty okrętowe, a spostrzegł nas przecie już zdaleka; chłop zdębiał poprostu i nie ruszył się. Jeżeli wszyscy wasi wojownicy są tak mądrzy, jak on, to mi nietrudno będzie uporać się z nimi. Twój Selim, schwytany nagle, wyśpiewał mi wszystko, jak ptaszek, no, i wystarczy to chyba, abyś był pewny, że wiem wszystko. Teraz ruszymy na Fogudę, aby ci dać sposobność przypatrzenia się polowaniu na niewolników; a to, co zobaczysz, niech będzie dla ciebie wstępem do powolnej i przyjemnej... śmierci.
Wstał i dał ręką znak swoim ludziom do wymarszu. Ponieważ w tej chwili wszyscy byli zajęci i nie uważali na nas, zwróciłem się do Selima i zapytałem szeptem:
— Czemuś nie uciekał?
— Uciekał? Przecie ty sam zakazałeś mi ruszać się z miejsca, no, a ja dałem ci słowo, że będę spełniał twoje rozkazy co do joty.
— Ośle kwadratowy! Zrobiłeś szalone głupstwo. Gdybyś był, zobaczywszy zdaleka Ibn Asla, przybiegł ku nam na drugą stronę maijeh, nie my bylibyśmy w jego łapach, ale on byłby był w tej chwili naszym jeńcem.
— Ja, widzisz, możebym uciekał, ale nogi podemną uginały się okropnie... trząsłem się cały...
— Należałoby teraz te twoje nogi poucinać i wrzucić do maijeh... A po jakiego licha wygadałeś się przed nim tak szczegółowo?
— Mógł mi przecie zagrozić śmiercią...
— Jesteś idyota! Jeżeli cię nie wyratuję z tych opałów, to będziesz powieszony, mimo przezacnych twoich zeznań!
— Czy jednak, mój najdroższy effendi, możliwe to jest, abyś mię ocalił?...
— Ja nigdy nie tracę nadziei... Módl się do Allaha, aby...
Zamilkłem, bo właśnie w tej chwili zbliżało się ku nam kilku asakerów, aby nas zabrać w drogę. Ibn Asl wogóle tak się urządził, aby Djangowie nie zetknęli się ze mną, bo się oczywiście obawiał, abym im nie powiedział, że ich szejk przeszedł na naszą stronę.
Kazano mi wstać i włożono na kark tak zwaną szebah. Są to ciężkie drewniane widły, które zakładają niewolnikom na karki, przymocowując z przodu wpoprzek drąg, tak, że uwięziony w ten sposób człowiek znajduje się jak w jarzmie. Dla mnie wyszukano najtęższe z tych narzędzi, lecz widocznie i to nie zadowolniło Ibn Asla, bo kazał mi założyć na ręce kajdany z krótkim łańcuchem. Dwom moim towarzyszom dano tylko szebah na szyję, łańcucha zaś im oszczędzono.
Podczas nakładania okowów starałem się przez wyprężenie mięśni pogrubić rękę, czego oba zajmujący się mną draby nie spostrzegli, zakładając mi obrączki o wiele przestronniejsze, niżby były stosowne, gdybym się był nie uciekł do sposobu. To zostawiło mi bodaj iskierkę nadziei uwolnienia się z więzów.
Wyruszyliśmy. Pewna część zdolnych szybkobiegaczy została wysłana naprzód, jako służba wywiadowcza. Za nimi maszerował oddział Djangów, dalej Ibn Asl z białymi asakerami, a na samym końcu reszta Djangów. Przeważna część tych ludzi jechała na wołach. Dwoje jucznych zwierząt dźwigało namiot Ibn Asla.
Do mojej szebah przymocowany był spleciony w kilkoro rzemień, drugim końcem uwiązany do siodła Ibn Asla. W ten sposób zmuszony byłem wlec się za swoim wrogiem, jak dawni brańcy polscy na arkanie za Tatarami w jassyr. Ben Nil i Selim szli tak samo uwiązani do siodeł dwu asakerów.
Byłem przekonany, że skoroby tylko Djangowie dowiedzieli się, jak się ma rzecz cała, z pewnością nie byliby tak usłużni dla obecnego swego przywódcy i dobrzeby się namyślili, co robić, w rezultacie zaś pewnieby nas uwolnili. Postanowiłem tedy przy najbliższej sposobności ostrzec ich przed Ibn Aslem, mimo niebezpieczeństwa, jakie mi w tym wypadku groziło.
Ale jak to uczynić, skoro nie znam ich języka? Zebrałem tedy w pamięci cały, bardzo szczupły niestety, zapas wyrazów i ułożyłem je w odpowiednie zdania, aby przy sposobności zrobić z tego użytek.
Ciągnęliśmy już z godzinę przez otwarty teren, gdy na horyzoncie zamajaczył znowu las, skąd powrócił jeden z wywiadowców z jakąś wiadomością do komendanta Djangów. Ten ostatni zwrócił się natychmiast do Ibn Asla i mówił coś w języku Djangów, którym, jak się okazało, Ibn Asl władał doskonale.
Kiedy Djangczyk wracał do swego oddziału, zawołałem do niego:
— Ibn Asl anacz rem badd ginu szejk kador, szejk and wird afod ran.
Słowa te w języku Djangów i Nuerów oznaczały mniej-więcej: „Ibn Asl to wyrafinowany łotr. Chciał on zamordować twego szejka. Szejk jest teraz u nas, jako nasz przyjaciel.“ Więcej mówić nie mogłem, bo Ibn Asl pociągnął za rzemień z taką siłą, że upadłem na ziemię.
— Milcz, psie! — krzyknął, pieniąc się z wściekłości, — bo ci gębę posiekam.
I uderzył mię bykowcem po głowie, poczem wydał Djangczykowi rozkaz natychmiastowego oddalenia się.
Djangczyk usłuchał go z wielką uniżonością, co świadczyło, że słów moich wcale nie wziął pod rozwagę, gdyż w przeciwnym razie byłby okazał bodaj cień niechęci dla opryszka.
— Jeżeli tylko raz jeszcze zaczepisz swą mową Djangów — wybuchnął gniewnie Ibn Asl ku mnie, — to otrzymasz knebel!
Łotr nie żartował wcale, wobec czego postanowiłem nie drażnić go, bo knebel w czasie marszu. to niebardzo pożądana przyjemność.
Wieczór się zbliżał, gdyśmy weszli do wspomnianego lasu, w którym z powodu gęstego zadrzewienia panował już mrok. Przedzieraliśmy się przez gąszcze przeszło pół godziny, aż znaleźliśmy się znowu na otwartej przestrzeni. Robiło się już ciemno, a oddział nasz mimo to maszerował dalej i dopiero około godziny ósmej zatrzymał się, bo i straże przednie znaleźliśmy już na wypoczynku. Wnioskowałem stąd, że jesteśmy niedaleko wsi Fogudy — celu napastniczych planów Ibn Asla.
Mimo zmroku, spostrzegłem, że oddział nasz umieścił się wśród krzaków i rozpoczął przygotowania do napadu.
Nas, jeńców, odwiązano od siodeł, a natomiast skrępowano nam nogi, wskutek czego musieliśmy się pokłaść na ziemi; z powodu nieszczęsnej szebah było to dla nas istną męczarnią. Trzej asakerzy usadowili się koło nas na warcie.
Łowcy niewolników podczas obozowania zachowywali się bardzo cicho. Przywiązano woły do krzaków lub do palików, wbitych w ziemię, przygotowano powrozy, kajdany i łańcuchy, a ognia tym razem Ibn Asl wcale nie rozłożył, z czego się domyśliłem, że napad na biednych, bezbronnych czarnych ma nastąpić wkrótce.
Prażyłem sobie mózg, wysilając się na wymyślenie dla nich jakiegoś sposobu ratunku, a przynajmniej ostrzeżenia ich przed grożącem niebezpieczeństwem. Udać się do wsi oczywiście nie mogłem; ale gdyby choć ostrzec ich, zaalarmowawszy głosem. Na razie postanowiłem w tym celu krzyczeć. Ale w ten sposób postawiłbym na jedną kartę własne życie... Własne życie?... Hm... możeby je poświęcić... Co znaczy śmierć jednego człowieka wobec rzezi setek ludzi? Pytanie tylko, czy przedsięwzięcie moje odniosłoby jaki skutek. A z drugiej strony — czy wolno: mi narażać życie tutaj dla mieszkańców Fogudy, podczas gdy przydać się ono może potem dla Wagundy i oddziału reisa effendiny? i
Była to okropna dla mnie chwila, bo nie wiedziałem, co ostatecznie wybrać, a w dodatku byłem obezwładniony i niezdolny do żadnego czynu.
Niebawem Djangowie wyruszyli naprzód, a w pewnem oddaleniu za nimi biali asakerzy. Na miejscu pozostali tylko trzej nasi dozorcy i kilku innych dla strzeżenia wołów.
Czas naglił do zdecydowania się, co czynić. Gdybym miał wolną bodaj jedną rękę! Niestety, wysiłki w celu uwolnienia się były bezowocne, bo ręce z powodu upału i nacisku żelaza nabrzmiałymi, a raczej spuchły. W kwadrans po odejściu pierwszego oddziału niepokój mój wzrósł do najwyższego stopnia. Nie mogłem już dalej wytrzymać i postanowiłem krzyczeć, — krzyczeć tak głośno, by zagrożeni czarni usłyszeli mię. Przyłożyłem tedy ręce do ust nakształt trąby, nabrałem w pierś powietrza i wydałem z siebie tak przeraźliwy wrzask, że wśród stworzeń leśnych powstał istny popłoch. Powtórzyłem to kilka razy — i zdziwiło mię zachowanie się strażników, którzy ani drgnęli, nie zapobiegając nawet powtórzeniu się mych krzyków.
Po chwili dopiero jeden z nich wybuchnął szyderczym śmiechem:
— Sądziłeś, głupcze, że Ibn Asl nie przewidział tego, co zechcesz uczynić? O, on ciebie zna doskonale i wiedział z góry, że spróbujesz tej sztuki. Aby to zaś uniemożliwić, zostawił cię tutaj. Do wsi będzie conajmniej godzina drogi; krzycz więc, jeżeli ci to sprawia przyjemność, a dodam jeszcze, że to już ostatnia w twojem życiu przyjemność.
Ubodły mię nieco te kpiny, ale też kontent byłem, że krok mój nie pociągnął za sobą przykrych dla mnie następstw. Foguda nie mogła być uratowaną, ale przynajmniej na wszelki wypadek spełniłem obowiązek swój i, mając czyste sumienie, mogłem bodaj trochę się uspokoić, oczywiście jednak nie co do smutnego losu czarnych, którym w tej chwili groziła straszna katastrofa.
Upływały kwadranse.. godziny... Po gwiazdach mogłem wnioskować, że było około jedenastej, gdy w stronie południowej ukazała się na niebie łuna pożarna.
— Hamdulillah! Już! — zauważył jeden z naszych dozorców; — zaczęło się wykurzanie szczurów!
— Spalicie ich? — zapytałem, drżąc z przerażenia.
— Eee! — zaśmiał się, — widocznie nie masz pojęcia o połowie niewolników.
— Nie jestem przecie łowcą...
— W takim razie opowiem ci, jak się to odbywa.
— Milcz! Nie chcę o tem słyszeć!
— Hola! któżto ci dał prawo rozkazywania mnie? Otóż, mimo twego sprzeciwu, nie będę milczał; mówić będę, co mi się podoba, a podoba mi się właśnie dręczyć cię opowiadaniem, jak to się żywcem smaży niewolników.
Nie dałem na to odpowiedzi, a łowca ciągnął dalej:
— Wiadomo ci, że wioski murzyńskie w tych okolicach obwiedzione są częstokołami. Ogrodzenie takie jest zazwyczaj bardzo suche i dlatego pali się doskonale. Owóż łowcy, opasawszy wieś naokoło, zapalają w kilku miejscach ów parkan, który w przeciągu kilku minut staje cały w płomieniach. Stąd pożar przenosi się niebawem na dachy chat, zbudowanych z trzciny. Czarni, zbudzeni nagle ze snu, szukają ratunku w ucieczce, oczywiście nie wszyscy, bo starcy i dzieci nie mają sił ku temu i muszą się spalić. Młodzi zaś i silni, a tacy właśnie dla nas stanowią pożądany towar, w kilku skokach przedzierają się przez płonące ogrodzenie i tu, nazewnątrz już wioski, nie widząc nic w ciemności, gdyż wzrok mają przytępiony światłem płomieni, wpadają z łatwością w ręce łowców, poczem wiąże się ich przyzwoicie, i sprawa skończona. Gdyby zaś który stawiał opór, to go w łeb, aby już nie wstał z ziemi.
— Milcz! — przerwał mu Ben Nil. — Jesteście dyabłami, nie. ludźmi!
— Dobrze mówisz — zaśmiał się opowiadający; — wy sami przekonacie się niebawem, że jesteśmy dyabłami, tylko że was czeka o wiele ciekawszy los, niż tych czarnych, którzy znajdują  śmierć od pchnięcia nożem, albo wśród płomieni. Co do złowionych niewolników, powinni oni raczej cieszyć się, że odtąd troszczyć się o nich będą ich właściciele, dając im jeść i utrzymując swoim kosztem; przynajmniej nie potrzebują już dbać o siebie i starać się o pożywienie.
— Czy to prawda, że niektórych rzucają w ogień? — spytał Ben Nil, przyczem na samą tę myśl przerażeniem zacisnęło mu się gardło.
— Rozumie się — odparł dozorca cyniczno-szyderczym tonem. — Baby i dzieci, które zdołały się uratować, pędzimy potem hurmą w ogień, i kwita. Dzieci poniżej pięciu lat i dorośli powyżej trzydziestu nie są nam potrzebni, bo nikt takich kupować nie chce. Co z nimi robić? strzelać? Szkoda prochu! lepiej niech się spalą...
W ten sposób drab opowiadał bez ustanku, a ja nie miałem sposobu zmusić go do milczenia. W południowej stronie łuna coraz się rozszerzała, aż wreszcie stało się widno i tutaj, wśród nas, jak o świcie. Płonęła już cała wieś, która, jak sądziłem z rozmiarów ognia, była zapewne bardzo wielka.
Północ minęła już dawno, gdy przybyli dwaj asakerzy z rozkazem do naszych strażników:
— Ibn Asl chce tym przeklętym psom pokazać, jak znakomity ma połów. Prowadźcie ich do Fogudy.
Na ten rozkaz uwolniono nam nogi z więzów i pociągnięto za sobą. Łuna pożarna poczęła już przygasać, ale mimo to było widno o tyle, że rozeznałem dobrze okolicę. Minąwszy krzaki, weszliśmy na wolną uprawną przestrzeń, której plony miały pozostać niezebranymi, bo nie było już komu myśleć o nich. Po trzech może kwadransach zbliżyliśmy się do wsi, a właściwie do wielkich kup popiołu, dymiących, jak spokojne wulkany. Łowcy niewolników rozłożyli na zewnątrz pogorzeliska wielkie ognie i zgromadzili tu łup, składający się z mnóstwa ludzi i zwierząt. Murzyni bowiem trzymają zazwyczaj swój dobytek na wolnem miejscu poza wsią, wobec czego bydło dostaje się bez trudności w ręce łupieżców, a przedstawia ono dla łowców niepospolitą wartość; dobrze odżywiona sztuka ceniona jest bardziej, niż najroślejszy murzyn.
Połów Ibn Asla był wcale niezły; bydła rogatego spędzono więcej, niż sto sztuk, owiec zaś cztery razy tyle.
A ludzie? Gdybym był w tej chwili miał wolne ręce, Ibn Asl musiałby był paść trupem na miejscu. Wprawdzie nieskory jestem do przelewania krwi ludzkiej, ale w owej chwili, gdy patrzyłem na dzieło strasznej zbrodni, byłbym bez wahania udusił łotra na śmierć.
Pomiędzy dwoma ogniskami leżeli nieszczęśliwi, którzy tak niedawno jeszcze odpoczywali w swych chatach, nie przeczuwając smutnego losu, jaki ich spotka! Poukładano ich, jak snopy na klepisku, jednego obok drugiego — osobno mężczyzn, a osobno kobiety i dzieci. Pomiędzy rzędami przechadzali się tam i z powrotem asakerzy, wywijając w powietrzu skórzanymi batogami. Jeńcy powiązani byli wszyscy, gdy jednak który z nich poruszył się tylko, otrzymywał natychmiast w nagie oczywiście ciało uderzenie tak silne, że krew tryskała strumieniem. Nie mogłem patrzeć na to i odwróciłem się; to samo uczynił Ben Nil i Selim.
Ibn Asl zajęty był około grupy dzieci, szacując je i wybierając, co roślejsze a zdrowsze. Spostrzegłszy, że odwróciliśmy się od widoku jeńców, przybiegł ku nam, wskazał sterczące z ziemi pale, które służyły do przywiązywania bydła, i rzekł:
— Widzę, że psy nie chcą patrzeć na moje dzieło i odwracają się. Przywiązać ich więc do tych palów w ten sposób, by mieli przed sobą szereg jeńców, a jeżeli zechcą zamykać oczy, to nie żałujcie batoga, dopóki ich nie otworzą!
Rozkaz ten wykonano w tej chwili, przywiązując nas do wspomnianych pali. Po prawej mojej stronie dymiło rumowisko spalonej wsi; widziałem tu wyraźnie wśród zgliszczów wielką liczbę napół zwęglonych ciał ludzkich... Nalewo ode mnie garnęła się do kupy wylękniona trzoda, której Djangowie pilnie strzegli. Wprost leżały szeregi niewolników, jęczących, jak potępieńcy, a wśród nich uwijali się asakerzy, niby szatani bezlitośni a okrutni!...
Ibn Asl ukończył przegląd spędzonej dziatwy. Jednostki zdolne do transportu i przedstawiające jakąkolwiek wartość pozostawiono w spokoju, a inne, które uznane zostały przez niego za niezdatne, odrzucono powiązane na bok, jak drewna lub kamienie...
Nie mogłem wiedzieć jeszcze, co łotr zrobi z tym „Wysortowanym towarem". Przypuszczałem nawet, że uwolni maleństwa od pęt i puści na cztery wiatry. Niestety, złudne to było mniemanie! W tej chwili bowiem Ibn Asl wydał jakiś rozkaz swoim ludziom, którzy, ku przerażeniu memu, dobyli noży... Domyśliłem się, co ma nastąpić; ryknąłem na ten widok tak strasznym głosem, jakiego jeszcze nigdy w życiu pierś moja nie wydała, i zamknąłem oczy. Atoli... uderzenia batem zmusiły mię do ponownego ich otwarcia. Lecz oto... było już po wszystkiem; z gromady dziatwy nie żyło już ani jedno, mordercy zaś obcierali ociekające krwią noże...
Rodzice pomordowanych podczas tej sceny wydawali z siebie głosy nadludzkiej iście rozpaczy, szamocąc się gwałtownie, by uwolnić się ze swych więzów i biec na ratunek niewinnym dzieciom, — a w rezultacie spotkały ich potężne uderzenia szpicrut i batogów, tak, że krew oblewała ich ciała...
Nieszczęśliwi!..
Nieszczęśliwsi jednak byli ci, którzy batogami uspokoić się nie dali... Zakłuto ich wszystkich co do jednego.
Czułem w sobie ból nie do opisania. Drżałem na całem ciele — nie z trwogi, lecz z oburzenia na to niesłychane okrucieństwo. Czyniłem sobie przytem gorzkie wyrzuty. Wszak zdarzała mi się już sposobność zgładzić tego łotra, a ja, naiwny, oszczędzałem go. Jakże mi teraz było żal tej mojej pobłażliwości! Dlaczego nie uśmierciłem draba, który nie powinien był istnieć wśród ludzi? — I przysięgałem teraz w duchu, że przy najbliższej sposobności obejdę się zupełnie inaczej z potwornym mordercą dzieci.
Lecz okrucieństwom nie było jeszcze końca. Oto Ibn Asl rozpoczął z kolei przegląd jeńców dorosłych. Tu również zakłuwano na miejscu wszystkich, uznanych przez niego za niezdatnych. Ścisnąłem zęby, by nie wybuchnąć potokiem przekleństw i złorzeczeń, ale oczy miałem otwarte, jednak nie z obawy przed batem, ale żeby być już do końca świadkiem potwornej rzezi.
Skoro Ibn Asl uporał się z „szlachetną" swoją robotą, przyniesiono łańcuchy, okowy i opisane przeze mnie poprzednio jarzma czyli szebah. Jeńcy bowiem powiązani byli dotychczas prowizorycznie; teraz pozakuwano ich w łańcuchy, kajdany i owe szebah w ten sposób, że mogli leżeć tylko na jednym boku, a odwrócić się dopiero wówczas, gdyby w jednej chwili spróbowali uczynić to wszyscy razem. Zachowywali się ci biedacy teraz spokojnie, wiedząc, że opór pogorszyłby tylko ich straszne położenie.
Wreszcie Ibn Asl podszedł do mnie i, drwiąc z szatańskim uśmiechem, zapytał:
— No, i jakże ci się podobało? Ładny połów? nieprawdaż? Udał się wyśmienicie, no!
Stłumiłem w sobie przemocą wzburzenie i odrzekłem zupełnie spokojnie:
— O, połów zaiste wspaniały! Pozostawiłeś przy życiu co najmniej ze dwieście głów. Jeżeli w czasie transportu uśmiercisz z różnych powodów choćby czwartą część, to i tak pozostanie ci sto pięćdziesiąt do sprzedania. Do tego dodać należy trzodę. Naprawdę zazdroszczę ci...
Warto było widzieć łotra po tych moich słowach. W innej okoliczności byłbym mu parsknął śmiechem w nos, — tak komiczną uczynił minę, posłyszawszy moją pochwałę, przyczem cofnął się krok wtył.
— Ty mi zazdrościsz? Allah czyni cuda nad cudy! Widocznie wstąpiła w ciebie jakaś inna dusza!
— Bardzo dobrze wywnioskowałeś; wstąpił we mnie inny, nowy zupełnie duch, i poznasz go niebawem.
— Czyżbyś miał chęć zostać łowcą?
— A tak. Istnieje pewien rodzaj szczególniejszych ludzi, których chcę złowić, i mam nadzieję, że mi się to jak najlepiej uda.
— Cóż to za ludzie?
— Mógłbym nie powiedzieć ci prawdy, jednak, abyś mnie nie uważał za tchórza, pozbawionego zresztą jakiejkolwiek nadziei, zdradzę przed tobą tajemnicę... Otóż pragnę złowić przedewszystkiem ciebie i twoich białych asakerów.
Ibn Asl wybuchnął głośnym śmiechem:
— Mnie i moich białych żołnierzy? A dlaczego i nie czarnych?
— Bo ci są obałamuceni przez ciebie i oszukani, wobec czego nie spotka ich ta kara, która oczekuje ciebie i twoich białych wspólników.
Łotr patrzył na mnie dłuższą chwilę świdrującym wzrokiem, następnie przystąpił bliżej, zbadał okowy moje bardzo dokładnie i, przekonawszy się, że wszystko w porządku, rzekł:
— Omal nie uwierzyłem w tej chwili, że zdołałeś uwolnić się. No, ale na szczęście tak nie jest, wobec czego gotów jestem uwierzyć, że dostałeś nagle bzika...
— Ooo! zmysły moje są zupełnie zdrowe — rzekłem, — i świadom jestem tego, co mówię.
— Tak? No, ale ja ci pokażę, w jaki sposób ja podobne...
Zamilkł nagle i począł mi się znów przypatrywać przeszywającym wzrokiem, podczas gdy ja również bystro patrzyłem mu w oczy, nie poddając się bynajmniej. Ostatnie jego słowa wypowiedziane były w przystępie gniewu. Wydobył nawet był nóż z za pasa, chcąc zapewne utopić go w mej piersi; ale się rozmyślił i, zamiast tego, uśmiechnął się szatańsko, chowając nóż napowrót:
— Mimo wszystko, jeszcze nie czas! Nie zmusisz mię do tego niczem. Mam dosyć rozumu, by odgadnąć twoje zamiary...
— Ech, ku temu zbyteczny jest jakiś wyjątkowy rozum. Mam zamiar powiedzieć ci prawdę, nic więcej.
— No, no! Żebyś nie wiem jakich wykrętów używał, nie wywiedziesz mię w pole. Uważasz się tym razem stanowczo za zgubionego i wiesz, że nie ujdziesz mej zemsty i że czekają cię takie męczarnie, jakich jeszcze nikt na świecie nie doznawał. Otóż, aby oszczędzić sobie tych męczarń i umrzeć prędko, lekką śmiercią, postanowiłeś draźnić mię, sądząc, że w przystępie gniewu skończę z tobą odrazu. Ale przeliczyłeś się w rachubie. Utrzymam cię przy życiu, aż póki nie zniszczę Wagundy i nie pochwycę kochanego twego przyjaciela, reisa effendiny. Wiem, że się kochacie, więc przyjemniej wam będzie obydwom cierpieć razem.
Położył mi rękę na ramieniu, zaśmiał się znowu szatańsko i ciągnął dalej:
— Widzisz więc, że niełatwo podejść mnie podstępem i że ani Allah, ani szatan nie wyrwą cię już z mej mocy. Jesteś zgubiony! A jeżeli ci się roi, że reis efiendina przybędzie ci na pomoc, przyjmij do wiadomości, że na Wagundę wyruszam jeszcze dzisiejszej nocy. Reis nie spodziewa się mnie jeszcze, i dlatego zaskoczę go zupełnie nieprzygotowanego. Wy trzej otrzymacie teraz posiłek, ale bynajmniej nie z litości, lecz dla dodania wam sił do uciążliwego marszu.
I odwrócił się ode mnie, by wydać odpowiednie rozkazy. Ja zaś czułem się bardzo zadowolony z tego, co mi powiedział. Byłem mianowicie pewny, że nie zabije mię jeszcze, ani też nie zechce na razie wyrządzić nam krzywdy na zdrowiu.
Dano nam następnie dla zasilenia się po kawałku mięsa i trochę wody. Mięso wkładano nam pokrajane do ust, jakbyśmy byli zwierzętami do utuczenia. Gdy najedliśmy się do syta, poodwiązywano nas od palów i w asystencyi trzech strażników odprowadzono na bok, abyśmy się pokładli na odpoczynek.
Położyłem się, odwrócony plecyma do miejsca, które było widownią strasznego mordu, aby o tem nie myśleć. Nie rozmawiałem też z towarzyszami niedoli, gdyż wiedziałem, że czekały nas za to cięgi. I oni byli widocznie tego samego zdania, bo nie zdradzali ochoty do rozmowy.
Odpoczynek nasz jednak nie trwał długo, bo zaledwie się trochę zdrzemnąłem, gdy zaczęto się przygotowywać do wymarszu. Pobudzono też niebawem schwytanych niewolników i popędzono naprzód długim łańcuchem. Za nimi poganiacze gnali zbitą w kupę trzodę. Nas trzech prowadzili asakerzy pod osobistym nadzorem Ibn Asla.
W miejscu, gdzie pozostawione były woły wierzchowe, zatrzymaliśmy się na krótko. Ibn Asl kazał przyprowadzić posiodłane woły i ozwał się:
— Ben Nil i Selim nie umieją dobrze jeździć. Jeżeli nie zdejmę im szebah, gotowi mi paść po drodze. Że jednak bardzo ich lubię i pragnę zachować przy zdrowiu, więc ułatwię im jazdę przez zdjęcie tych wideł z karku. Ty jednak, effendi, czujesz się w siodle, jak we własnym domu, i wobec tego pozostawię ci tę miłą drewnianą ozdobę. Mam nadzieję, że będziesz mi wdzięczny za ten dowód wyróżnienia z mej strony...
Słowa te, wypowiedziane z bezlitośnem szyderstwem, świadczyły, że czeka mię bardzo a bardzo uciążliwa podróż. Mimo to poddałem się losowi ze spokojem i rezygnacyą. Jedyną nadzieję pokładałem... w wodzie. Zaraz to wytłómaczę.
Kiedy zakładano mi poraz pierwszy okowy na ręce, sądziłem, że zdołam uporać się z tem żelaziwem w sposób najprostszy, to jest wyjmę ręce, chociażbym nawet miał się pozbyć kawałka skóry. Nie wziąłem jednak w rachubę tutejszycch warunków klimatycznych. Pociłem się przecie, a ręce były ustawicznie wilgotne i obrzmiałe, — gdybym tedy chciał koniecznie uwolnić je z żelaza, należałoby wymoczyć je w zimnej wodzie. Woda więc w tym wypadku była jedynym środkiem ratunku dla mnie.
Ben Nila i Selima uwolniono od ciężkich drążków i przywiązano ich do siodeł. Również i mnie osznurowano na całem ciele. Z początku prowadzono zwierzęta wśród krzaków z wielką ostrożnością; potem wjechaliśmy na otwartą przestrzeń, gdzie zgromadził się był już cały oddział i szykował się do dłuższej drogi. Naprzód wyprawiono dwu drabów, którzy, jak się później przekonałem, znali drogę dokładnie. Za nimi w pewnem oddaleniu jechała grupa, złożona mniej-więcej z dziesięciu białych asakerów, a dalej Ibn Asl. Do jego siodła uwiązani byliśmy wszyscy trzej w ten sposób, że ja i Ben Nil musieliśmy jechać obok siebie, mając na przodzie zwycięskiego wroga, Selim zaś wlókł się za nami, również doskonale zabezpieczony. Z tego można było wnioskować, że Ibn Asl miał wcale niegłupie pomysły.
Dla mnie ta jazda była piekielnem udręczeniem. Ruchy miałem całkowicie uzależnione od ruchów rogatego wierzchowca, a przytem kark gniotło mi ciężkie jarzmo, które musiałem ciągle podtrzymywać rękoma, i to rękoma prawie zupełnie zdrętwiałemi. Za każdem potknięciem się wołu Ibn Asla owa nieszczęśliwa szebah szarpała mną nie do zniesienia boleśnie. Selim wcale nie umiał jechać wierzchem, więc zwierzę jego ciągle się kręciło to w tę, to w ową stronę i ciągnęło mię, szarpiąc znowu w tył. Doprawdy, sam dyabeł nie mógłby wymyślić gorszej dla mnie udręki.
Jeden tylko miałem sposób, aby sobie choć trochę ułatwić położenie, mianowicie — korzystając z elastyczności mięśni siedzeniowych i udowych, unosiłem się nieco w siedzeniu. Czy jednak zdolny byłby zwykły śmiertelnik utrzymać kontakt z ruchami bydlęcia, gdy w dodatku miałby skrępowane nakształt mumii członki?
Za Selimem jechała znowu część białych asakerów, a za nimi dopiero reszta bandy.
Przekonałem się w krótkim czasie, że dla mnie wybrano najgorsze bydlę, nie nadające się nietylko pod wierzch, ale nawet do przewożenia ciężarów. Czyniłem wszelkie możliwe wysiłki, by niem jakoś powodować; niestety, Ibn Asl umyślnie szarpał rzemieniem, uwiązanym do mej szebah, a z tyłu znowu asakerzy umyślnie podpędzali Selima, by mię ruchy jego bydlęcia szarpały to w tę, to w ową stronę. Jechać w ten sposób nigdy mi się dotychczas nie zdarzyło, i nie życzę sobie, aby mię podobna przyjemność kiedykolwiek jeszcze w życiu spotkała.
Była może godzina trzecia po północy, i gwiazdy rzyświecały naszemu pochodowi jasnem Światłem. Jechaliśmy ciągle wolną przestrzenią, wymijając o ile możności lasy i zarośla, prowadzeni przez dwóch przewodników, którzy doskonale znali teren, jakby to było w ich rodzinnej okolicy. Korzystałem z jedynego dobrodziejstwa, jakie mi pozostawiono, mianowicie — z możności rozmawiania z Ben Nilem, i nikt się o to nie gniewał. Lecz i ta swoboda użycia organu mowy miała swą przyczynę w niesłychanem wyrafinowaniu Ibn Asla. Pozwalał on nam snuć głośno plany, abyśmy dręczyli się tem bardziej, że nie było dla nich nadziei powodzenia.
Nie mogłem w swojem jarzmie obejrzeć się wtył i obliczyć, ilu ludzi podążało za nami. Później dopiero, wczasie krótkiego odpoczynku, naliczyłem trzydziestu białych asakerów i około stu Djangów. Resztę, około dwudziestu białych i pięćdziesięciu czarnych, odkomenderował Ibn Asl do transportowania niewolników i bydła, a sam puścił się naprzód z doborowymi wojownikami, by w jak najkrótszym czasie zaskoczyć niespodzianie Wagundę.
Ben Nil starał się uprzyjemnić mi okropne moje położenie, ale, będąc związany, nie mógł kierować zwierzęciem, jak należało, i trzymać się blizko mnie.
— Effendi — ozwał się półgłosem, — tym razem już z nami koniec... nieprawdaż? A może żywisz jeszcze bodaj iskierkię nadziei?
— Iskierkę? Ależ ja nadziei nigdy nie tracę.
— Bardzo to mile brzmi, ale naprawdę obawiam się, że dla nas już ona nie istnieje.
— Dla mnie zaś ma wartość tak długo, dopóki żyję; a że w tej chwili żyję jeszcze, więc mi wolno pielęgnować w duszy tę najpiękniejszą z gwiazd, jaką Stwórca obdarzył ludzkość.
— A więzy, a kajdany, a szebah, będąca istnym wymysłem piekła?...
— Głupstwo wszystko! Nadzieja to grunt, rozumiesz? Zresztą nie mówmy o tem, bo mogliby nas podsłuchać, a przytem... muszę mieć czas do obmyślenia czegoś. O jedno tylko się boję: abym nie złamał karku w czasie tej jazdy.
Obawa o złamanie karku bynajmniej nie była żartem, bo istotnie groziło mi podobne niebezpieczeństwo. Szarpano mię zprzodu, ztyłu i zboku, a to dawało się we znaki nietylko mnie, lecz i wołowi. Gdyby zaś zwierzę straciło wreszcie cierpliwość i znarowiło się albo padło z udręki, to ja, będąc przymocowanym doń i mając szebah na karku, jużbym się nie pozbierał więcej.
Nad ranem zdrętwiały mi ręce zupełnie od ciągłego przytrzymywania drążka na karku, a i nóg nie czułem również z powodu silnego skrępowania, — gdy zaś nastał dzień, męczarnia moja jeszcze się powiększyła, bo teraz, już nie wymijając lasów, jechaliśmy na przełaj, byle najkrótszą drogą. Można sobie wyobrazić, co w moich okolicznościach przecierpiałem w lesie, gdzie każda gałąź szarpała mię obezwładnionego niemiłosiernie. Mimo to, wytrzymałem jakoś do południa, gdy nareszcie Ibn Asl zarządził odpoczynek, bo woły były mocno pomęczone.
Pozdejmowano nas wszystkich trzech z siodeł, i w tej chwili dopiero odczułem, że siły moje wyczerpały się niemal zupełnie. Nie mogłem ustać na nogach i runąłem na ziemię, jak kloc.
— Czyżby naprawdę było aż tak źle z tobą? — śmiał się Ibn Asl, — czy może jeszcze i teraz zechcesz się chełpić swą siłą?
— Nie chełpiłem się nigdy — odrzekłem, — a jeżeli sądzisz, że cierpię, to muszę cię wyprowadzić z błędu. Nie cierpię, ale raczej cieszę się, że nie dociągniesz nas na czas do Wagundy.
— Dlaczego?
— Bo ja będę na przeszkodzie.
Odpowiedź ta zastanowiła go. Odwrócił się odemnie, nic nie rzekłszy, z czego wnioskowałem, że będzie się ze mną obchodził jeszcze gorzej.
Ubranie na mnie było prawie całe zbroczone krwią, a mimo to po krótkiej chwili wypoczynku uczułem, że jednak nie jest ze mną tak źle, jak myślałem w pierwszej chwili, Skoro bowiem odpocząłem, siły weszły we mnie nanowo. Udałem jednak ogromnie wyczerpanego, ażeby przez to uzyskać bodaj trochę ulgi. I teraz dano nam posiłek, składający się z mięsa i wody, której w tem miejscu było podostatkiem.
Zauważyłem, że Ibn Asl miał ze sobą pewną liczbę wołów, idących luzem; rezerwowano je, nie wiadomo w jakim celu. Wśród jucznych wołów dwa dźwigały na grzbietach namiot Ibn Asla, a trzeci niósł na sobie ładunek, z którego wystawały luty naszych karabinów. Widocznie była tam również i reszta odebranego nam mienia.
Po dwugodzinnym odpoczynku udaliśmy się w dalszą podróż, przyczem, ku wielkiemu memu zadowoleniu, zdjęto mi nareszcie nieszczęsną szebah i nawet dano pod wierzch lepszego wołu. A zatem uwaga moja, że w dotychczasowych warunkach nie wytrzymam dalszej podróży, wywołała należyty skutek. Byłem wprawdzie umocowany do siodła Ibn Asla i Selima, jak poprzednio, ale było to drobnostką w porównaniu z udręką, którą sprawiała mi szebah. To też, gdyśmy się rozłożyli obozem na nocleg, uczułem się znacznie silniejszym i rzeźkim na całem ciele.
Obóz rozłożony był na krawędzi preryi. Woły puszczono na paszę, powierzając kilku ludziom ich dozorowanie. Dla Asla ustawiono namiot, ja zaś otrzymałem wo szebah. Na wieczerzę dano nam podostatkiem kaszy z durry, rozmoczonej w zimnej wodzie.
Aby zabezpieczyć obozowisko od komarów, zapalono ogień, przy którym między innymi miał spać Ben Nil i Selim, gdyż strażnikom łatwiej przy świetle upilnować ich w nocy.
— Ciebie tu nie zostawię na wolnem powietrzu — rzekł do mnie Ibn Asl, gdy włożono mi na ręce okowy; — będziesz spał w moim namiocie, ażebym był zupełnie pewny, że nie uciekniesz.
Wpakowano mię tedy w głąb namiotu, związano nogi rzemieniem, a szebah przytwierdzono do palika, wskutek czego nawet ruszyć się nie mogłem. Obok mnie kazał sobie usłać legowisko z miękkich koców Ibn Asl, a u wejścia postawiono naczynie z wodą na wypadek, gdyby mu się w nocy pić zachciało.
Woda, gdybym był w możności sięgnąć do niej, miała dla mnie wielkie znaczenie w ułatwieniu mi ucieczki, — niestety naczynie stało zadaleko.
Ibn Asl, układając się na swem posłaniu, rzekł groźnie:
— Przestrzegam cię przed jakiemkolwiek usiłowaniem wymknięcia się. Najmniejszy ruch z twej strony nie ujdzie mojej uwagi, a zresztą spowodowałby poruszenie lub nawet przewrócenie się namiotu. A i straż u ogniska ma surowy rozkaz ani na chwilę nie spuszczać oka z namiotu.
Poczciwiec mówił prawdę. Ale, gdybym tylko mógł dostać naczynie z wodą, inaczejby się ta sprawa przedstawiała!
Zasunął otwór w namiocie, ściągnąwszy płótna, i zapanowała cisza. Ja również leżałem spokojnie, rozważając w myśli najrozmaitsze plany ocalenia, z których niestety ani jeden nie był wykonalny. Ucieczka w obecnych moich warunkach była bezwarunkowo wykluczoną, więc należało znowu zdobyć się i tym razem na cierpliwość.
Usnąć jednak nie mogłem, bo po pierwsze — pozycya moja była wręcz nie do zniesie a powtóre — wytężona myśl nad wynalezieniem możliwego sposobu ocalenia spędzała mi sen z powiek. Umysł mój wszelako nie zdobył się na żaden plan, głowa poczęła mi ciężyć i od czasu od czasu zdrzemnęło mi się, ale za każdym razem na bardzo krótko. Gdy strażnicy budzili nad ranem śpiących, uczułem się więcej osłabionym, niż wczoraj wieczorem, po dniu niewypowiedzianej męczarni.
O świcie uwolniono mię z szebah oraz rzemieni i wyprowadzono z namiotu na śniadanie, dając mi kaszy, sporządzonej z durry w ten sam sposób, jak wczoraj. Po śniadaniu oprawcy moi posadzili mię skrępowanego na wołu, i rozpoczęliśmy dalszy pochód. Spostrzegłem zaraz nieobecność jednego z przewodników, który, jak się później dowiedziałem, pojechał naprzód jeszcze w nocy na wywiady.
Położenie moje tego dnia było jednak wcale znośne, gdyż nie trapiła mię szebah i można było kierować dowolnie bydlęciem. Ben Nil również nie skarżył się zbytnio, a tylko Selim jęczał i skomlił poza mną bez ustanku. I nie dziw, — niewygoda dawała się biedakowi dosyć we znaki, tembardziej, że był to człowiek starszy wiekiem. Współczułem z nim w tej niedoli, pomimo, że on właściwie był przyczyną wszystkiego złego, i od czasu do czasu uspokajałem go, jak mogłem.
— Milcz, effendi! — odpowiadał mi z widoczną niechęcią; — ty jeden winien jesteś, że spotkał mię tak straszny los.
— Ja? co znów pleciesz?
— A ty! Gdybyś był został w Wagundzie, nie byłbym biegł za tobą. Teraz oto, dzięki tobie, członki mam bezwładne, niczem kawałki drewna, a łez wylałem już tyle, że w ciągu roku deszczu tyle nie spadnie na ziemię. Ten wół, na którym siedzę, to śmierć moja męczeńska.
— A mnie się zdawało, że jesteś niezłym jeźdźcem.
— No, tak, jeźdźcem jestem nietylko dobrym, ale i najwytrzymalszym pod słońcem. Oho! potrafię ja okiełznać nawet najdzikszego rumaka. Ale... któż z porządnych ludzi ujeżdżał kiedy głupie, ordynarne bydlęta?
Nawet w tak opłakanych okolicznościach blagier nasz nie mógł się pozbyć chełpliwości. Zresztą nie można się dziwić wygodnisiowi oryentalnemu, że jazda na sudańskim byku była mu mniej przyjemną, niż siedzenie na miękkim dywanie. Mnie się zdaje, że nawet wytrwały syn północy nie mógłby innego być zdania.
Minąwszy preryę, wjechaliśmy w las, który się stykał z bagnem. Okolica wydała mi się znajomą. Niebawem też znaleźliśmy się na obszernej polanie, która, jak się okazało, nie była mi obcą.
— Wiesz, effendi — ozwał się w samą porę Ben Nil, — że myśmy tu już byli wczesnym rankiem drugiego dnia naszej podróży.
— Prawda; przypominam sobie.
— Dowodzi to, żeśmy jechali bardzo forsownie.
— Istotnie przebyliśmy w ciągu dnia wczorajszego spory kawał drogi. Ale to nie jest wyłączną przyczyną, że dziś znaleźliśmy się już tutaj; zawdzięczamy to doskonałym przewodnikom.
— To źle, bo drogę, którą przebyliśmy pieszo w trzech dniach, odbędziemy w dwu. Jak więc sądzisz? kiedy staniemy pod Wagundą?
— Prawdopodobnie już dzisiaj.
— Wobec tego nasi przyjaciele będą napewno zgubieni, a oczywiście i my z nimi.
— No, żeby tak „napewno", tegobym nie powiedział. Jeszcze mogą zajść różne okoliczności.
Nie mieliśmy jednak powodów do różowych nadziei. Jeżeli w dniu dzisiejszym nie zbłądzimy z najkrótszej drogi, to przypuszczalnie dziś jeszcze staniemy w Wagundzie, a skoro tylko czas na to pozwoli, Ibn Asl wykona atak bezzwłocznie, korzystając oczywiście z tego, że załoga w Wagundzie nie spodziewa się go jeszcze tak prędko i nie będzie przygotowana do odparcia napadu. Wprawdzie wieś była dobrze obwarowana, ale, zaskoczywszy mieszkańców jej podczas snu, mógłby Ibn Asl odnieść tryumf taki, jak w Fogudzie.
Chwila zatem decydująca zbliżała się w szybkiem tempie, a mnie opanowywała obawa, że jeżeli do wieczora nie wpadnę na jakąś zbawienną myśl, wszystko będzie stracone.
— Jak myślisz? — pytał mię Ben Nil, — czy reis effendina będzie czuwał obok swoich żołnierzy na forpocztach?
— Wątpię bardzo — odrzekłem.
— I ja tak samo. On wcale nie spodziewa się jeszcze Ibn Asla.
— Chociażby zresztą reis efiendina był jak najbardziej ostrożny, to i w tym wypadku nie będzie z tego dla nas żadnej pociechy, bo skoroby Ibn Asl spostrzegł, że nie wygra i że grozi mu ujęcie, z wszelką pewnością zamordowałby nas wszystkich trzech.
— Allah, to zupełnie możliwe!
— Stąd wniosek, że musimy się uwolnić, zanim jeszcze przyjdzie do walki.
— A że to rzecz prawie niemożliwa, więc możemy być pewni śmierci. Tak! Nie ujrzę już nikogo ze swej rodziny, nikogo, a pociesza mię tylko ta myśl, że będę miał zaszczyt umrzeć razem z tobą, kochany mój effendi.
— Ja jednak myślę, że będziesz żył długo i szczęśliwie, bo zasługujesz na to. Proszę cię więc, nie trać wiary w pomoc i łaskę Allaha.
Nie odrzekł na to nic i zamyślił się smutnie. Mnie również niebardzo lekko było na sercu. Próbowałem kilkakrotnie cichaczem, czy nie da się rozerwać łańcucha na rękach, ale był to daremny trud. Zresztą samo uwolnienie się od łańcucha nie wystarczałoby tu, bo prócz niego krępowały mię jeszcze tęgie rzemienie, a przytem broni nie posiadałem żadnej, — jednak silna wiara w możliwość ratunku nie opuszczała mię ani na chwilę. Wyczekiwałem, czy nie zajdzie w drodze jaki nieprzewidziany wypadek. Niestety, słońce było już na zenicie, a w położeniu naszem nie zaszła żadna zmiana. Podczas południowego wypoczynku dano nam mięsa wędzonego, w które Ibn Asl był dostatecznie zaopatrzony, a około drugiej ruszyliśmy znowu w pośpiesznem tempie i po dwóch godzinach dotarliśmy do znanego mi dobrze miejsca między dwoma ramionami rzeki Toni, zaś o zachodzie słońca znaleźliśmy się u brodu, tego samego, gdzie projektowałem zasadzkę na Ibn Asla.
Połączyli się tu z nami, wychodząc z ukrycia, dwaj wywiadowcy, którzy jeszcze w nocy odjechali byli naprzód. Stanąwszy przed Ibn Aslem, szczegółowo zdali mu sprawę z wywiadów. Słyszałem oczywiście wszystko, bo stałem tuż za opryszkiem, który wcale ze swoich planów nie czynił tajemnicy.
— No! — zapytał, — jakże wam się powiodło?
— Wyśmienicie, panie! — odrzekł jeden z wywiadowców.
— Jak daleko stąd do wsi?
— Pieszo godzina drogi, wierzchem jednak znacznie mniej. Podsłuchałem rozmowę dwu ludzi, znajdujących się w lesie po tamtej stronie brodu...
— Cóż to za ludzie? czarni z Wagundy?
— Nie, panie, biali asakerzy reisa effendiny. Snadź wyszli na polowanie do lasu, a że nic im się nie trafiło, usiedli znużeni pod drzewem i rozmawiali.
— No, no? o czemże była mowa?
— O tobie, panie. Mogę to sobie poczytać za szczęście, żem ich spotkał, no, i że... uszedłem cało, bo mogło być ze mną bardzo źle, Przebyłem był właśnie bród i udałem się w las, by przywiązać w ukryciu wołu, a potem pieszo podkraść się pod samą wieś, gdy wtem o jakie dwa, trzy kroki spostrzegłem tych dwu ludzi.
— I cóż dalej?
— Cofnąłem się ostrożnie, ukryłem wołu i podszedłem cichutko pod krzak, za którym siedzieli; rozmawiali głośno i swobodnie o tobie, a mianowicie cieszyli się, że nie przybędziesz wcześniej, niż za pięć dni.
— A więc nie poczyniono tam prawdopodobnie żadnych przygotowań do tej pory?
— Na razie obmyślili tylko sposób, w jaki mają cię przyjąć. Przedewszystkiem wyślą kilku szpiegów, a przekonawszy się, że zmierzasz wprost na Wagundę, dopuszczą cię aż nad jezioro, które leży tuż u stóp wzgórza. Wówczas urządzą na ciebie gwałtowny atak z góry, by zepchnąć cię w jezioro.
— Wszystko to słyszałem już od Selima, naszego jeńca, i nie jest to dla mnie nowiną. Kto dowodzi? sam reis efiendina?
— Tak, ale ludzie nie mają doń wielkiego zaufania. Asakerzy mówili, że effendi był im milszy, a nawet Borowie cenią go więcej i bardziej mu ufają.
Tu Ibn Asl obrócił się do mnie i rzekł:
— Słyszałeś, effendi, jaką cieszysz się sławą? Przypuszczam, że okażesz się godnym zaufania, którem cię tak łaskawie obdarzają.
— Bądź pewny — odrzekłem spokojnie, — że uczynię wszystko, co będzie w mej mocy i co będę uważał za odpowiednie,
— Ba, ale co do tej twojej mocy, to ona nawet psu na uwięź przydać się nie może — zaśmiał się, jak zawsze, z szatańską złośliwością, poczem zwrócił się znowu do wywiadowcy z pytaniem:
— Cóż słyszałeś więcej?
— W Wagundzie mniemają, że ci trzej, którzy są teraz naszymi jeńcami, udali się z powrotem tą samą drogą, którą przybyli w te okolice,
— Co? więc nie wiedzą, że oni wybrali się do Fogudy?
— Nie domyślają się tego. O ile zrozumiałem z podsłuchanej rozmowy, effendi obraził się na reisa effendinę i, porzuciwszy go raz na zawsze, powędrował, jak przypuszczają, w kierunku Nilu.
— Wiadomość ta mocno mię cieszy. Czy rzeka u brodu bardzo głęboka?
— Nie; woda sięga bydlęciu zaledwie po tułów.
— Musimy się zaraz przeprawić na drugą stronę. Znalazłeś może w pobliżu miejsce, w którem moglibyśmy się dobrze ukryć?
— Owszem, wyszukałem znakomite zacisze do rozłożenia obozu; leży ono w połowie drogi stąd do Wagundy. Jeżeli nie rozniecimy ogni, to nikt nas tam nie podejdzie.
— A więc prowadź nas, ale szybko, abyśmy mieli choć trochę czasu na odpoczynek, bo około północy urządzimy napad.
— Pozwól mi, panie, zauważyć, że mieszkańcy wsi mają u siebie gości, mianowicie Borów i asakerów reisa efiendiny, a wiadomo ci, że gdzie są goście, tam idzie się spać później, niż zwykle.
— Masz słuszność. W takich okolicznościach będą spali najtwardszym snem między północą a wschodem słońca, i zaatakujemy wieś właśnie o tej porze. Później wyślę jeszcze kogo na zwiady, a teraz naprzód!
Przebywszy bród, podążyliśmy prosto w kierunku wsi, a po upływie pół godziny, prowadzeni przez wywiadowcę, skręciliśmy w las. Drzewa tu były bardzo rozłożyste i rosły zrzadka od siebie. Przewodnik wkrótce wskazał Ibn Aslowi ocienioną ze wszech stron obszerną polankę, dogodną do rozłożenia obozu, który też natychmiast urządzono. Bydlęta poprzywiązywali asakerzy do drzew, a kilku z nich zajęło się ustawieniem namiotu dla dowódcy. My trzej otrzymaliśmy znowu szebah i kajdany na ręce, a rzemienie na nogi. Ponieważ mało zwracano na nas uwagi, mogliśmy rozmawiać ze sobą dowoli.
— Źle z nami, effendi — ozwał się Ben Nil, — Dotychczas mnie i Selima krępowano tylko rzemieniami, teraz zaś i nam włożono żelaza na ręce, co uważam za bardzo zły znak dla nas.
— Tylko nie rozpaczaj! — rzekłem. — Musi się znaleźć jakiś środek, jakaś deska ratunku.
— Ba, ale nie w takich warunkach. Ja skrępowany i bezwładny zupełnie, Selim również, ciebie znowuż prawdopodobnie przymocują do namiotu. Jakże tu wobec tego mieć nadzieję? na jaki liczyć wypadek?
— Na jaki wypadek? W ostatecznym razie może mi się uda obezwładnić Ibn Asla...
— Jakimże to cudem? Wszakże jesteś i będziesz nadal związany i przykuty!
— No, tak; szebah przywiążą zapewne do pala namiotu, ale skoro tylko podniosę się i wyciągnę pal, namiot runie i...
— I co to wszystko pomoże?
— Bardzo wiele, bo skoro opryszek znajdzie się raz w moich objęciach, już go nie puszczę.
— Wówczas zamordują nas obu.
— Nie sądzę. Ibn Asl w moich rękach może być cennym zakładnikiem, i będę miał prawo targować się.
— Ależ, efiendi, pomąciło ci się chyba w głowie. Jesteś bezwładny, nie masz żadnej broni, a Ibn Asl nawet w czasie snu ma nóż przy sobie, i gdybyś się na niego rzucił, zakłułby cię bez namysłu.
— Chwycę go tak, że nie starczy mu czasu nawet pomyśleć o nożu.
— A może byłoby lepiej spróbować porozumienia z Djangami... Chociaż... i to nic nie pomoże; wprawdzie są oni pokrewni z Gokami wagundzkimi, ale w takim samym stopniu pokrewieństwa byli przecież i z mieszkańcami Fogudy, a jednak mordowali ich bez żadnych względów. Gdy czarny powącha raz krwi, trudno oczekiwać od niego bodaj odrobiny uczucia.
Przerwaliśmy rozmowę, bo właśnie nadchodzili asakerzy, ażeby nas zawlec bliżej namiotu. Jeszcze się całkowicie nie zmierzchło, więc mogłem rozejrzeć się po obozie.
Polanka, na której się rozłożono, miała kształt wązkiego prostokąta, a więc taki sam kształt przybrał obóz. Na jednym końcu mieścili się biali asakerzy, na drugim Djangowie, a namiot wznosił się pomiędzy jednymi a drugimi, jednakże nie w pośrodku, obozu, bo czarni zajmowali więcej miejsca, niż biali. Woły uwiązane były rzędem po jednej i drugiej stronie obozowiska.
Kilku Djangów wysłał Ibn Asl z naczyniami po wodę, i to dosyć daleko, bo aż do brodu, przez który niedawno przeprawialiśmy się. Gdy powrócili, była już gotowa wieczerza, a mianowicie kasza, którą i mnie uraczono. Po jej spożyciu zawlekli mię asakerzy do namiotu i przymocowali tak samo, jak nocy poprzedniej. Ibn Asl siedział przez pewien czas u wejścia do namiotu i rozmawiał z asakerami, poczem jednego z nich posłał po świeżą wodę, bo tamtej było zamało.
Upłynęła dobra godzina, zanim żołnierz wrócił z wodą. Ibn Asl napił się, a następnie postawił naczynie wewnątrz namiotu. Niebawem wrócili też wysłani wywiadowcy, meldując, że we wsi panuje bardzo ożywiony ruch, z czego należy wnosić, że mieszkańcy nieprędko pokładą się na spoczynek.
Było tak ciemno, że nie mogłem nic rozróżnić. Ibn Asl milczał przez chwilę, poczem usłyszałem jego głos:
— Więc urządzimy napad dopiero po północy. Wartę ustawić tak samo, jak wczoraj, i nakazać jej, aby o północy zbudziła wszystkich. Podać mi tu koce!
To mówiąc, począł słać sobie legowisko, a że naczynie z wodą przeszkadzało mu w tej robocie, więc odstawił je na bok, w stronę mego barłogu. Następnie obmacał starannie moje więzy i zauważył przytem:
— Pociesz się, psie jeden, że dzień dzisiejszy był ostatnim dniem dobrym w twem życiu. Jutro inny czeka cię los: będziesz wył wespół z reisem effendiną tak okropnie, że usłyszą cię po tamtej stronie Nilu.
— Ha, trudno! Jeżeli już tak być musi... — odrzekłem, udając rezygnacyę, a w głębi duszy drżałem z obawy, aby mu nie przyszło na myśl odsunąć ode mnie stojące tuż naczynie z wodą.
Na szczęście zapomniał o niem i, przekonawszy się, że jestem dobrze zabezpieczony, położył się na swem legowisku. Doznałem niezwykle radosnego uczucia i z niesłychaną ulgą odetchnąłem całą piersią. Trzeba było teraz przeczekać, aż opryszek zaśnie.
W wielkiem naprężeniu nerwowem męczyłem się co najmniej godzinę, która wydała mi się wiecznością. Nareszcie Ibn Asl począł chrapać. Wyciągnąłem związane nogi w kierunku naczynia, by je przysunąć niemi bliżej do siebie. Była to robota, wymagająca iście syzyfowego wysiłku i cierpliwości nadludzkiej... Powoli, ostrożnie, pocichu zdołałem nareszcie przysunąć ku sobie naczynie z wodą — brzuchaty garnek gliniany, zwany przez krajowców „kulą". Na szczęście, miał on dostatecznie szeroką szyję, więc z łatwością włożyłem weń naprzód lewą rękę, oczywiście tak ostrożnie, by nie wywołać brzęku łańcucha, i przez godzinę mniejwięcej trzymałem ją w wodzie, mówiąc nawiasem, dosyć zimnej, poczem wyjąłem rękę z garnka i, dotknąwszy ją ręką prawą, przekonałem się, że znacznie straciła na wymiarze. Spróbowałem teraz wyjąć ją z żelaznej obrączki... Hamdulillah!... poszło znakomicie! W następnej sekundzie wyciągnąłem ze swojej szebah poprzeczny kołek i uwolniłem z nieznośnego jarzma zbolałą głowę... Pozostały do oswobodzenia tylko nogi... I widocznie sprzyjało mi szczęście; rzemień zapięty był na sprzączkę... W parę sekund rozpiąłem ją i... uczułem się nareszcie wolnym. Na prawej ręce wprawdzie miałem jeszcze żelazną obrączkę, ale nie przeszkadzała mi ona, a nawet mogła mi być użyteczną i służyć tymczasem za jaką — taką broń nie do pogardzenia. Rzemień zachowałem również przy sobie.
Co począć teraz? uwolnić Ben Nila i Selima? Ani marzenia! Wszak strzeżono ich tam, nazewnątrz namiotu. Gdyby zaś Ibn Asi przebudził się i spostrzegł, co się stało, uśmierciłby ich obydwóch niewątpliwie natychmiast.
Chwila była naprawdę krytyczna: tak uwolnienie towarzyszów, jak i pozostawienie ich tutaj, mogło być dla nich jednakowo smutne w następstwie.
Gdyby jednak... unieszkodliwić samego Ibn Asla? Miałżebym go zostawić po to, aby mi tym razem uszedł bezkarnie? O, nie! albo, albo... wszystko na jedną kartę!
Położyłem się na brzuchu i posunąłem się pocichu naprzód w stronę śpiącego opryszka. Chrapał w najlepsze! Co czynić? zakłuć go własnym jego nożem? Nie! mordercą przecież nie jestem...
Namyślać się jednak nie było czasu. Wpakowałem mu się kolanami na brzuch... jeden chwyt za gardło, jeden cios pięścią w skroń — i opryszek był mój!
A teraz precz z nim! Wyciągnąwszy mu nóż i pistolet z za pasa, podniosłem się na równe nogi... i — chwila namysłu: przed namiotem warta, z lewej i z prawej strony rozłożyste drzewa i krzaki, natomiast w tyle wolna przestrzeń, — spostrzegłem to był o zmroku. Wykonałem jedno cięcie ostrym nożem, — płótno rozeszło się, tworząc dużą szparę. Wziąłem Ibn Asla na plecy... i w nogi — oczywiście niezbyt prędko i gwałtownie, bo najlżejszy szmer mógłby mię zgubić bez ratunku. Znalazłszy się za namiotem z oszołomionym opryszkiem na plecach, podążyłem w las. Po niejakim czasie rozejrzałem się wśród miejscowości i z radością spostrzegłem, że teren jest mi dobrze znany. Z prawej strony było jezioro, tu więc skierowałem kroki, dźwigając z wysiłkiem ciężkiego dosyć draba, by o ile możności oddalić się od obozu.
Ale co potem? zanieść go do wsi? Za pół godziny miałby go reis effendina u swych nóg. Ale przyszła mi lepsza myśl do głowy. Zapamiętałem sobie z poprzedniej mojej bytności w tem miejscu, że gdzieś niedaleko rośnie osamotnione drzewo. Ponieważ gwiazdy rozjaśniały noc żywym blaskiem, mogłem łatwo spostrzec na horyzoncie sylwetkę wspomnianego drzewa. Istotnie w kilka minut, z trudem niosąc swój żywy ciężar, znalazłem się pod drzewem, a położywszy Ibn Asla na ziemi, związałem mu nogi tym samym rzemieniem, którym niedawno sam byłem skrępowany, ramiona zaś obezwładniłem chustką z turbanu i pasem. Zakneblowawszy następnie opryszkowi usta własnym jego fezem, umocowałem draba do drzewa tak silnie, żeby nawet po odzyskaniu przytomności nie zdołał się uwolnić własnemi siłami.
Dokonawszy tego, pobiegłem nad jezioro, rozglądając się w kierunku wsi, czy nie zauważę gdzie widety. Cicho jednak było zarówno tu, jak i tam, na wzgórzu, we wsi; wbrew przewidywaniom wszyscy wywiadowcy z Wagundy poszli wcześnie spać. Pobiegłem więc pod górę ku wsi, rozmyślając po drodze, co teraz czynić wypada. Do opanowania obozu Ibn Asla nie trzeba było zbytnich wysiłków; chodziło mi jednak o to, aby się obeszło bez rozlewu krwi. Postanowiłem tedy porozumieć się przedewszystkiem z Agadim, dowódcą Djangów. Z jego pomocą można było załatwić wszystko, a nawet przekonać reisa efiendinę, że nie on mnie, ale ja jemu jestem w tej chwili potrzebny. Wprawdzie nie należę do zarozumialców, ale w tym wypadku nie zaszkodziłaby reisowi effendinie nauczka.
Szedłem bez hałasu, bo kroki moje tłumił miękki grunt i trawa. W połowie wysokości wzgórza sterczał wysoki odłam skały wapiennej, który spostrzegłem zdaleka. Mając przechodzić koło niego, zachowałem tem większą ostrożność, że mogła być w tem miejscu zaczajona warta, a nie chciałem się narażać na spotkanie i mogący stąd wyniknąć zatarg. Jakoż istotnie za skalnym odłamem byli ukryci ludzie, których jednak moja osoba napełniła strachem. Nie było rady, więc zbliżyłem się wprost do nich i ku wielkiej mojej radości stwierdziłem, że są to znajomi: jednym z nich był posiadacz oprawy okularów, drugim zaś ów tłómacz, który mi parę dni temu towarzyszył w wycieczce oryentacyjnej. Obaj wyszli poza wieś użyć nocy na wolnem powietrzu, lecz bynajmniej nie sami, bo z narzeczonemi, które sobie upatrzyli z pośród wagundzkiej płci pięknej.
Oczywiście piękności owe nic mię nie obchodziły, natomiast czarni kandydaci do stanu małżeńskiego przydali mi się w tej chwili znakomicie.
Porozumieliśmy się ze sobą bardzo szybko, i tłómacz pobiegł natychmiast do wsi, ażeby w największej tajemnicy zbudzić Agadiego i przyprowadzić go do mnie.
Nie upłynęło dziesięciu minut, gdy Agadi przybiegł zziajany i ogromnie podniecony. Również podniecony był młodzieniec z okularami. W krótkich słowach powiadomiłem naczelnika Djangów o swoim planie, na który zgodził się on bez wahania, poczem zabrałem obu młodzieńców wraz z ich dulcynejami i poszliśmy do Ibn Asla.
Opryszek odzyskał już przytomność i usiłował uwolnić się od knebla, Oczywiście daremnie. Poprawiliśmy mu więzy, a następnie rozkazałem młodzieńcowi z okularami, aby go strzegł, jak oka w głowie. Oświadczył mi na to, że wyrzekłby się raczej swych okularów i narzeczonej, a nie pozwoliłby łotrowi uciec.
Upewniwszy się, że ambitny młodzieniec i dwie młode damy dopilnują jeńca uczciwie, zabrałem z sobą Agadiego i tłómacza i postanowiłem zaprowadzić naczelnika potajemnie do Djangów, aby objaśnił swych ziomków, co im groziło ze strony Ibn Asla, — sam zaś zamierzałem dostać się w tymże czasie z tłómaczem do środka namiotu przez ową wykrojoną w nim przezemnie dziurę i być w pogotowiu, gdy Djangowie napadną na białych asakerów.
Najważniejszem teraz było dla nas zadaniem niewidocznie, bez jakiegokolwiek szmeru, zbliżyć się do obozu. Nie przedstawiało to wielkich trudności, gdyż znałem dobrze teren i rozkład obozowiska.
Ku wielkiemu zadowoleniu przekonałem się, że do tej chwili nie spostrzeżono nas; po uciążliwym marszu spali twardo wszyscy, nie wyłączając... warty.
Podsunęliśmy się na czworakach tak blizko legowisk, że można było rozróżnić białe ubrania Djangów. Naczelnik zbudził pierwszego z brzegu i szepnął mu kilka słów do ucha. W pierwszej chwili zagadnięty chciał się porwać z miejsca, lecz się rozmyślił i za chował spokój. Naczelnik zbudził po kolei drugiego, trzeciego i kilku następnych, wzywając ich, żeby podawali wiadomość towarzyszom i byli gotowi do uderzenia na asakerów..
— Idź już do namiotu, effendi — rzekł naczelnik. — Moi ludzie będą wnet powiadomieni o wszystkiem i napadną znienacka na śpiących asakerów, tak, że może i ręki do tego przyłożyć nie będziesz zmuszony.
Ucieszyło mię to. Bez słowa odpowiedzi pociągnąłem za sobą tłómacza na stronę w krzaki i z wielką ostrożnością przedostaliśmy — się za namiot. Zauważyliśmy tu, że dwaj wartownicy siedzieli tuż przed namiotem koło Ben Nila i Selima, czuwając lub drzemiąc chwilami, co na razie trudno było stwierdzić.
Wszedłszy ostrożnie do środka namiotu, podsunąłem się do samego otworu, uchyliłem płótna i wyjrzałem nazewnątrz: wartownicy istotnie drzemali, podczas gdy reszta asakerów leżała pogrążona w głębokim śnie.
Nie miałem już cierpliwości czekać dłużej. Pocichu, z kocią zwinnością, wysunąłem się nagle z namiotu i zadałem cios kolbą pistoleta jednemu z wartujących strażników, a następnie w oka mgnieniu tak samo poczęstowałem drugiego. Dziwnem się wydać może powodzenie moje w tylu ciężkich opresyach, — wyjaśniam więc, że miałem iście mistrzowską wprawę w obezwładnianiu ludzi zapomocą uderzenia w skroń. Cios taki w najwraźliwszą część czaszki sprowadza nagłe wstrząśnienie i przekrwienie mózgu, a co za tem idzie — nieopisany zamęt w głowie. Owóż i tym razem sztuka moja nie zawiodła: obaj asakerzy powalili się na ziemię, jak kłody.
— Effendi! — szepnął Ben Nil, który wcale był nie spał, — czyś wolny?
— Jak Widzisz. Ale cicho bądź, bo zbudzisz śpiących.
Jednym ruchem rozciąłem mu więzy na nogach i wyciągnąłem kołek z szebah; mógł więc powstać, ale ręce miał niestety jeszcze w żelazie.
— Nasze karabiny są tu — szepnął mi, wskazując kupę tłomoków. — Podaj mi moją broń; potrafię z niej korzystać pomimo łańcucha.
— Nie teraz jeszcze. Wejdź do namiotu, bo Djangowie mogą cię wziąć za asakera i...
— Djangowie? co to ma znaczyć? Jakże... Nie dałem mu dokończyć i wepchnąłem go do namiotu, bo właśnie po stronie Djangów wszczął się ruch ogólny. Byli już wszyscy powiadomieni, że naczelnik ich jest tutaj i że Ibn Asl chciał przedewszystkiem wyzyskać ich dla swoich celów, a następnie sprzedać, jako niewolników. Pocichu więc, jak złodzieje, skradali się ku namiotowi, gdzie leżały wielkie kupy rzemieni, łańcuchów i szebah, przeznaczonych do wiązania mieszkańców Wagundy, i brali, co mogło być potrzebne do obezwładnienia asakerów.
Poddałem Agadiemu myśl, aby na jednego białego rzuciło się odrazu trzech Djangów, — tych ostatnich bowiem było stu, a tamtych ledwie trzydziestu. Napaść miała być wykonaną równocześnie, aby odebrać wszystkim odrazu białym możność wzajemnego wspomagania się.
Naczelnik wytłómaczył to dokładnie swoim ludziom, którzy niebawem na dany znak spisali się tak dzielnie, że ani jeden askari nie uszedł, ani też nie zrobił użytku z broni.
Po załatwieniu się z tem wszystkiem kazałem rozpalić kilka ognisk. W świetle ich dopiero poznałem, jaką radością przejęci byli czarni i jaka wściekłość ogarnęła obezwładnionych asakerów, którzy oczywiście nie mogli zrozumieć, dlaczego my, trzej jeńcy, jesteśmy wolni, a czarni są względem nas tak dobrze usposobieni. Poczęli się odgrażać, obrzucając nas grubijańskimi wyrazami i przekleństwami; dla większego więc zabezpieczenia sobie swobody ruchów musieliśmy ich okuć w kajdany i pozakładać szebah na karki.
Już przedtem oczywiście kazałem zdjąć kajdany z rąk Ben Nila i uwolnić Selima. Obaj byli zachwyceni takim obrotem sprawy. Aby im jednak sprawić jeszcze większą przyjemność, posłałem ich po Ibn Asla. Wzięli ze sobą najcięższą szebah i takież kajdany i poszli, a niebawem przywlekli opryszka do obozu. Zakuty był w najcięższy łańcuch i miał na karku tę samą „ozdobę", która niedawno gniotła tak okropnie mój kark nieszczęsny. Postanowiłem nie odzywać się do draba dla okazania mu swej pogardy, — ale, gdy zaczął kląć i wyzywać mię, rzekłem mu dobitnie:
— Milcz, podły człowieku! Przed kilkoma godzinami żądałeś sam ode mnie, abym nie zawiódł tych, którzy mi bezgranicznie zaufali. Przyrzekłem więc uczynić wszystko, co możliwe, i dotrzymałem słowa. Dowiodłem ci również, że zawsze dobro musi zwyciężyć zło, i otrzymasz nagrodę, na jaką zasłużyłeś. Reis effendina położy nareszcie koniec twym zbrodniom.
Była to ostatnia moja z nim rozmowa.
Reszta nocy upłynęła nam w bardzo wesołym nastroju. Zbytecznem byłoby dodawać, że najgłośniejszym ze wszystkich okazał się... Selim, który prawił ustawicznie o swojem bohaterstwie, przypisując sobie jedynie pomyślne załatwienie rozprawy z Ibn Aslem i jego wspólnikami.
O świcie kazałem osiodłać woły, gdyż miałem ochotę zażartować sobie z reisa efiendiny. Jeńców poprzywiązywano do siodeł, juczne zwierzęta obładowano tłomokami, a Djangowie, dosiadłszy swoich rogatych wierzchowców, uformowali pochód w taki sam sposób, jak poprzednio za dowództwa Ibn Asla.
Przybywszy pod wieś, objechaliśmy ją krokiem powolnym naokoło, co oczywiście musiało nareszcie zwrócić uwagę załogi.
Wzięto nas za oczekiwanego nieprzyjaciela, i nagle wszczął się na wzgórzu alarm. Generalissimus, reis effendina, zebrał swoich wojowników przy wejściu na wzgórze, podzielił ich na grupy i wydał rozkaz do ataku przeciw nam, chcąc nas w ten sposób, wedle z góry powziętego planu, spędzić do jeziora.
W chwili, gdy armia ta puściła się niepewnym krokiem wdół, wysłałem przeciw niej... Selima na bydlęciu, które uchodziło za najbardziej uparte i najzłośliwsze. Selim nigdy w życiu nie odegrał tak właściwej dla siebie roli, jak w tej chwili, i mógł o sobie powiedzieć słowami Cezara: Veni, vidi, vici! „Przybyłem, zobaczyłem i zwyciężyłem", jak zresztą zawsze... Zaledwie go bowiem poznano i usłyszano jego słowa, karność wojowników prysnęła, jak bańka mydlana: dzielni obrońcy Wagundy poszli w rozsypkę i, przewracając się jeden przez drugiego, na oślep popędzili wdół zobaczyć mnie, jako zwycięzcę, no, i jeńca mojego, przed którym tak niedawno jeszcze drżały tysiące czarnych. Każdy z tych ciekawych chciał ze mną mówić i winszować mi.
Niestety, nie mogłem się udzielać, bacząc w tej chwili na jedno tylko: by Ibn Asla nie rozszarpano w kawałki. Na mój rozkaz asakerzy reisa effendiny utworzyli zwarte koło, ujmując w środek Ibn Asla i jego bandę, i tak poprowadzili jeńców na górę. Za nimi szli Djangowie i cała załoga Wagundy, nie wyłączając nawet kobiet.
Na mnie nie zwracano już więcej uwagi, bo zresztą pozostałem w tyle i dopiero później poszedłem sam do wsi. Tymczasem moje miejsce, jako zwycięzcy, zajął... Selim, opowiadając aż do ochrypnięcia o swych bohaterskich czynach. Otaczający go słuchacze byli rozczuleni i pełni nieopisanej radości.
Emir całkowicie spuścił z tonu i właśnie, gdy wszedłem przez bramę na wzgórze, przystąpił ku mnie, a ująwszy w swe dłonie obie moje ręce, prosił:
— Przebacz mi, effendi! Obszedłem się z tobą niesprawiedliwie. Wiem, że w opowieści Selima niema ani słowa prawdy, ale z tego, co mi mówił dzielny Ben Nil, przekonywam się, że gdyby nie ty, dzień dzisiejsz byłby dla-nas ostatnim. Nie przeczuwaliśmy nic i spaliśmy najspokojniej wszyscy co do jednego.
— No, nie wszyscy — odrzekłem. — Czworo młodych ludzi czuwało tam, na zboczu. Serca ich uderzały głośno, a w duszach lśniły nadzieje różowe, młodzieńcze... I gdyby nie oni...
Nie mogłem mówić dalej, bo zbliżyło się do mnie kilkunastu barczystych Goków pod wodzą młodzieńcą

Tom XVI.
Łapaczy niewolników ustawiono tuż nad krawędzią i wystrzelano.


z okularami i, nie pytając, czy mi się to spodoba, czy nie, chwycili mię na ręce i poczęli obnosić od chaty do chaty wśród entuzjastycznych na moją cześć okrzyków. Jazda na wole z Fogudy była niczem w porównaniu z tem przerzucaniem mojej osoby z rąk do rąk i wędrówką po głowach zbitego, rozhukanego tłumu.
Po południu odbył się drugi tryumfalny pochód naokoło wsi, ale innego już rodzaju. Oprowadzano mianowicie Ibn Asla i jego białych asakerów, zakutych w ciężkie żelaza oraz szebah. Ibn Asl dźwigał na karku tę samą szebah, która mnie tak niemiłosierną była torturą w drodze z Fogudy,
Jak wspomniałem poprzednio, góra, na której wznosiła się wieś, z trzech stron miała zupełnie stromy spadek. Owóż nad jedną z tych spadzistości ustawiono w rząd białych łowców niewolników i rozstrzelano, a ciała ich pospadały na dół...
Nie byłem przy tem obecny. Wprawdzie wyrok opierał się na prawie „Biada temu, kto czyni źle”, — jednak uważałem za stosowne usunąć się i nie być świadkiem surowej a bezwzględnej egzekucyi. Ale w smutnej tej chwili niewymownie cieszyła mię myśl, że uniknąłem sam okrutnej śmierci, jaka mi groziła niedawno z rąk barbarzyńskiego Ibn Asla.
Djangom przebaczył reis effendina. Dowiedzieliśmy się od nich, że drugi oddział łowców otrzymał był rozkaz maszerowania z Fogudy do Agadu, aby się tam połączyć z Ibn Aslem po spustoszeniu przez niego Wagundy.
Gokowie znali tę drogę wybornie, więc następnego rana wraz z nimi wyruszyliśmy naprzeciw owej bandzie, aby uwolnić z jej rąk nieszczęsnych mieszkańców Fogudy.
Następnego dnia około południa spotkaliśmy istotnie ów oddział, a otoczywszy szerokiem kołem siedmdziesięciu poganiaczy, zmusiliśmy bandę do poddania się. Djangowie w liczbie pięćdziesięciu przeszli bez najmniejszego oporu na naszą stronę, bo poznali odrazu swoich towarzyszów i dowódcę. Pozostałych dwudziestu asakerów, wiedząc, co ich czeka wrazie pojmania, broniło się rozpaczliwie, ale ich wkrótce wystrzelaliśmy co do jednego.
Nie mam ich krwi na sumieniu, bo tak, czy owak, czekała ich śmierć niechybna. Było mi natomiast ogromnie żal niewolników. Cóż im z tego, że odzyskali wolność i zrabowane im mienie, skoro do siedzib swoich powracać nie mieli po co. Z chat ich zgliszcza zaledwie pozostały, a dzieci i starcy poginęli bądź w płomieniach, bądź pod nożem półdzikich łotrów.
Myliłby się ten, ktoby sądził, że Murzyn czuje tak, jak my, Europejczycy. On czuje o wiele namiętniej i silniej, a ponadto nie umie poddać się z rezygnacyą losowi, bo nie zna ani nauki Chrystusowej, ani nie posiada siły charakteru, której wytwórcą jest cywilizacya i kultura.




  1. Minerał ziemisty, składający się z wodanu, tlenku żelaza i glinki.
  2. Gorący trunek.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.