W kraju Mahdiego (May, 1911)/Tom II/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł W kraju Mahdiego
Wydawca Wydawnictwo Ilustrowanego Tygodnika »Przez Lądy i Morza«
Data wyd. 1911
Druk Drukarnia Zygmunta Jelenia w Tarnowie
Miejsce wyd. Lwów; Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ V.
Seribah Aliab.

Jazda pod wodę na Białym Nilu aż po ujście rzeki Sabat jest o tyle ułatwiona, że regularnie każdego dnia o świcie wszczyna się wiatr północny i wieje silnie przez cały dzień, a dopiero wieczorem ustaje, by znowu o świcie rozpocząć „pracę“ nanowo.
Poza ujściem wspomnianego dopływu wiatr ów jest zupełnie bezużyteczny, bo zaczynają się tu liczne zakręty Nilu, wobec czego musi się zmieniać i kierunek żeglugi. Wówczas płynie się pod żaglami tylko na przestrzeni równoległej z kierunkiem wiatru, a przez zakręty, wychylające się z tej linii, trzeba okręt holować zapomocą łodzi wiosłowych i żerdzi do odbijania się, co jest dosyć uciążliwe i pochłania wiele czasu. Jeżeli brzeg jest o tyle suchy, że ludzie mogą przejść tamtędy, to w takim wypadku ciągną okręt na linie; lecz wśród brzegów bagnistych musi załoga przyprządz niejako łodzie do okrętu i, wiosłując z niemałem natężeniem, holować okręt. Niestety, nawet i ten sposób nie da się zastosować na wypadek, gdy okręt napotka na przestrzeń, pokrytą dziką trzciną cukrową, zwaną omm sufah. Posługiwać się można w takiej okoliczności tylko żerdziami. Nieraz trzeba całego dnia pracy, ażeby statek przeprawić przez ławicę tej rośliny. Potem ma się wolną przestrzeń rzeczną na pół godziny żeglugi, i zaczyna się nowa ławica, większa jeszcze od poprzedniej i uciążliwsza. Przyznać więc trzeba, że to ogromnie wyczerpuje i nuży.
A do tego dodajmy różnorodność okolic nadbrzeżnych. Tu już nie ten sam Nil, który tam, poniżej, przerzyna piasczystą suchą pustynię i zasila w wilgoć najbliższe okolice o tyle, że mogą tam rosnąć nawet drzewa i całe lasy, ale pozbawione bagnisk. Tu rzeka rozpada się na liczne ramiona, większe lub mniejsze, i rozprzestrzenia się niejako wśród rozległych obszarów bagnistych, po większej części zalesionych bujną roślinnością. Okolice te — to ojczyzna febry. Tu miliardy miliardów komarów, much i owadów wszelakich stanowią nieznośną plagę; tu tysiące krokodylów tarza się w błocie i mule, a konie rzeczne uwijają się po wodzie w wielkiej liczbie; tu wreszcie nie brak wszelakiego gatunku mniejszych i większych zwierząt drapieżnych, zamieszkujących dziewicze prawie lasy i puszcze. Można dzień cały jechać i nie natrafić choćby na jedno „okno na świat". Woda tu prawie nie do użycia. Upolowana zwierzyna cuchnie po dwu godzinach; zapasy żywności również psują się szybko.
Zdawałoby się, że niemożliwem jest, aby tu istniał człowiek, a jednak wiodą tu nędzny żywot całe ludy, zazwyczaj zupełnie jedne od drugich odosobnione, bądź też zmieszane ze sobą, nie tracąc mimoto swoich cech charakterystycznych.
Ludzie ci, mieszkańcy, ale żadną miarą nie panowie czarnej części świata, należą do rasy murzyńskiej rozmaitych odcieni. Tu właśnie łowcy niewolników znajdują wyborny teren do swoich polowań!...
Przybędzie tu biały, zaprzyjaźni się z tym lub owym szczepem murzyńskim, uzyska podstępem lub za marną cenę kawał ziemi i urządza sobie osadę, zwaną seribą. Posiada on oczywiście wiele wiadomości i inteligencyi w stosunku do półdzikich czarnych, a ponadto ma do rozporządzenia dobrą broń. Początkowa jego przyjaźń i uprzejmość zamienia się wnet w surowość. Czarni boją się go, podczas gdy przedtem mieli do niego zaufanie i lubili go nawet.
Teraz ów biały sprowadza więcej białych towarzyszów, których sobie zwerbował. Są to zazwyczaj wyrzutki z wszystkich stron i stanów Wschodu. Przynoszą oni ze sobą strzelby i proch i nęcą czarnych lichymi wyrobami bawełnianymi, wódką, tytuniem, paciorkami i innemi tego rodzaju osobliwościami, za co otrzymują białą kość słoniową i czarnych... ludzi.
Szejk szczepu zgadza się zazwyczaj chętnie na podobny proceder, jeżeli tylko łowcy przeznaczą dla niego część łupu. Zaczyna się wówczas rabunek. Biali członkowie bandy każą się nazywać asakerami, czyli żołnierzami. Piastują oni zwykle godności oficerów, podoficerów i zwykłych żołnierzy. Ryzykują jednak bardzo mało, a biorą lwią część zdobyczy. Czarni nie są żołnierzami i do nich należy najcięższa praca oraz obowiązki, połączone z największem niebezpieczeństwem, jak naprzykład w służbie wywiadowczej. Pierwsi też muszą iść do ataku i osłaniać sobą białych, a za to wszystko otrzymują ze zdobyczy zaledwie marne resztki, albo nawet nic.
W wielkich przedsiębiorstwach myśliwskich są nawet i czarni żołnierzami, ale mimoto stanowisko ich wobec białych jest podrzędne. Właściciel seriby, względnie przedsiębiorca, płaci żołd w naturze, to znaczy — dzieli zdobycz pomiędzy uczestników, a więc daje im ludzi lub bydło. Czarni asakerzy otrzymują zatem starych lub chorowitych niewolników i krowy, z których żadnego nie mają pożytku.
Łowienie ludzi w ten sposób jest zbrodnią taką samą, jak u nas kradzież i rabunek, tylko że na szeroko zakreśloną skalę. Rabuś wzbogaca się cudzem mieniem, lecz prędzej lub później dostaje się do więzienia i nawet na hak. Łowca niewolników jest o tyle gorszy od zwykłych zbrodniarzy, że kradnie, a raczej rabuje ludzi, puszcza całe wsie z dymem lub je wyludnia, i czyniąc naprzykład ze stu wolnych ludzi niewolników, zabija prawie tyleż starców i dzieci, jako towar dla niego bezużyteczny...
Od naszego wyjazdu z Faszody upłynęły trzy tygodnie. Zatrzymaliśmy się u ujścia dopływu Rol do Bahr el Dżebel. Mimo rozlicznych przeciwności, mogliśmy być zadowoleni z żeglugi. „Sokół" był bardzo dobrze zbudowany i pruł wybornie gładkie fale rzeki za sprzyjającym wiatrem, a w miejscach mniej dogodnych załoga łatwo dawała sobie z nim radę. Wewnętrzne urządzenie nie należało również do najgorszych, a w każdym razie żaden z tutejszych statków nie mógł równać się z nim pod tym względem. Zapasy żywności zachowały się dobrze; ponadto łowiliśmy rybę i polowali na zwierzynę. Mieliśmy siatki przeciw moskitom dla każdego z żołnierzy, stan zdrowotny całej załogi był tedy stosunkowo nie najgorszy. Niestety, na jeziorze No statek został przypadkowo uszkodzony, i musieliśmy stracić całe trzy dni z tego powodu. Ponadto nie było wśród nas nikogo, ktoby znał dokładnie okolicę. Rzeczywisty sternik „Sokoła" i jego pomocniki Abu en Nil znali okolice rzeki tylko do jeziora No. Odtąd zaś wjechaliśmy na Bahr el Dżebel, nie mając pojęcia o terenie.
Celem naszym było wyszukać Seribah Aliab, — ale niełatwa to sprawa. Niektórzy z naszych ludzi chwalili się, że znają dokładnie okolicę, w której szukać jej należy; niestety, teraz dopiero okazało się, że nie miel o tem pojęcia.
W miejscu, w którem stanęliśmy, rozpoczynała się okolica Aliab. Mieszkający tu Nuerowie mianują się nawet Aliabami, ale co do seriby tego nazwiska — ani rusz dalej. Od czasu do czasu rozpytywaliśmy spotkanych murzynów, niestety, daremnie.
Załoga nasza składała się z właściwych marynarzy, dalej z wynajętych Takalów i ze stu żołnierzy pod dowództwem jednego kapitana. Nie obawialiśmy się więc Ibn Asla, bo na wszelki wypadek nie rozporządzał on tyloma ludźmi.
Nil u ujścia rzeki Rol był bardzo szeroki. Promienie słońca padały prawie prostopadle, a nigdzie nie było ani śladu drzew, pod któremi możnaby szukać schronienia. Wokoło rosła trzcina i tylko trzcina, jak okiem sięgnąć. Ludzie byli nader pomęczeni holowaniem, i dlatego musieliśmy zarzucić kotwicę, by odpocząć i przeczekać największy skwar. Z nudów tedy wsiadłem do małej łódki i udałem się na polowanie. Zresztą w czasie całej podróży uważano mnie, jako specyalistę od przysparzania żywności dla całej załogi, bo prawie zawsze płynąłem na łódce przodem i polowałem.
Jak zwykle, tak i teraz Ben Nil towarzyszył mi podczas tej wycieczki. Wziąłem go chętnie ze sobą, bo dobry był z niego wioślarz, a ja natomiast mogłem mieć zawsze strzelbę w pogotowiu i oczywiście upolować, co się nawinęło. Czasem prosił mię mały chłopak okrętowy, bym go wziął ze sobą, bo maleństwo ogromnie się cieszyło upolowaną zwierzyną. Chłopak ów, jak wiadomo z poprzedniego mego opowiadania, był porwany wraz z siostrą ze szczepu Djangeh i sprowadzony do Kairu, gdzie musiał ciężko pracować w służbie u mokkadema, za co otrzymywał lichą strawę i... baty. Wydobyłem go z tej niewoli i zawiodłem na okręt, gdzie aż dotąd się znajdował, pełniąc posługę w miarę swoich sił i zdolności, tak samo, jak i jego siostrzyczka. Obchodzono się tutaj z niemi po ludzku i reis effendina miał ich oddać rodzicom, ale nie było dotąd sposobności ku temu. Dzieci te lubiły mię ogromnie, jako swego dobroczyńcę, i okazywały mi swą wdzięczność i przywiązanie.
Obecnie chłopak spał, mogłem więc zabrać tylko Ben Nila. Bahr el Dżebel dostarczył mi już bardzo wiele ptactwa i zwierzyny, postanowiłem tedy zapuścić się na rzekę Rol, ciekawym będąc, czy i tu szczęście sprzyjać mi będzie. Niestety, pora nie była odpowiednia. Zawielki panował upał, i wszystko, co żyło, wpadło niejako w odrętwienie. Co chwila musieliśmy zwilżać głowy i piersi i błądziliśmy po rzece z godzinę, wymijając kępy omm sufah, ale nie trafiło się nic. Ben Nil namawiał mię do powrotu, lecz nie śpieszyłem się zbytnio, bo nieprzyjemnie mi było wracać z próżnemi rękoma. Stanąwszy w łódce, by lepiej rozejrzeć się wokoło, spostrzegłem powyżej jakiś przedmiot, który się poruszał w kierunku do nas. U góry był biały, a dołem czarny, i zdawało mi się, że to będzie jakiś wielki ptak z rodziny pływaków z upierzoną na biało głową. Usiadłem szybko i rozkazałem Ben Nilowi, aby skierował łódź za kępę trzciny.
Po chwili byliśmy zupełnie ukryci. Przygotowałem sobie strzelbę tak, aby zaraz wypalić, skoro cel się pojawi. Jakoż wkrótce usłyszeliśmy plusk wody i — już miałem pocisnąć języczek... Ale przebóg! Nie ptak to był, lecz człowiek... murzyn! Człowiek ten płynął w lekkiem czółnie i był nagi. Miał tylko zwyczajem wschodnim zawój biały na głowie, dlatego też z oddalenia wziąłem go za ptaka.
— Murzyn! — szepnął Ben Nil. — Trzeba go zatrzymać!
— Dobrze, bo może się dowiemy od niego o seribie Aliab.
Wypłynęliśmy więc na pełny prąd, lecz murzyn, zobaczywszy nas, przeląkł się bardzo i począł wiosłować ze wszystkich sił, chcąc uciec. Pomknęliśmy za nim, ale bylibyśmy go może nie doścignęli, gdybym był go nie nastraszył strzałem. To pomogło. Zatrzymał się, odłożył wiosła i czekał, zanim do niego się zbliymy. Twarz jego, bynajmniej nie brzydka, zdradzała nietyle trwogę, ile zakłopotanie.
— Do którego ludu albo szczepu należysz? — zapytałem go, gdyśmy się ku niemu zbliżyli.
— Bongo! — odpowiedział.
— Dokąd płyniesz?
— Do Faszody. Słyszałem, że tam potrzebni są żołnierze, więc chciałbym się zaciągnąć w ich szeregi.
— A tak, potrzebni są asakerzy i chętnie cię tam przyjmą.
— Naprawdę, panie? Znane ci jest to miasto?
— Przybywam właśnie stamtąd.
Chciał coś jeszcze powiedzieć, lecz się rozmyślił; wreszcie wykrztusił pytanie:
— Znasz sangaka arnautów?
— Bardzo dobrze.
— Czy jeszcze żyje?
— A dlaczegóżby żyć nie miał? — Bo... bo... bo...
Utknął. Wziąłem strzelbę do ręki i rzekłem do niego głosem podniesionym:
— Okłamujesz nas, nicponiu jakiś! Nie należysz do szczepu Bongo, gdyż miałbyś w takim razie skórę brunatną, a nie zupełnie czarną. Bongo zresztą nie tatuowałby czoła w taki sposób, jak to u ciebie widzę. Muszę cię więc bliżej poznać i w tym celu udasz się ze mną w dół do mego okrętu. Uprzedzam cię, że gdybyś próbował ucieczki, zastrzelę cię natychmiast.
Murzyn, widząc, że opór na nic mu się nie przyda, chwycił wiosła i puścił czółno spokojnie we wskazanym kierunku, a my za nim w tem samem tempie. Niebawem dobiliśmy do „Sokoła", i czarny rad nierad musiał wejść z nami na pokład, będąc zupełnie pewnym siebie, a więc prawdopodobnie i niewinnym, choć zdradzał zakłopotanie.
Reis effendina zainteresował się żywo przybyszem i, wypytawszy mię o wszystko, rzekł:
— Ciekawy jestem, dlaczego on podaje się za Bongo, skoro rysy jego i barwa skóry wcale tego nie dowodzą.
— Ma ku temu powód, i musimy to zbadać. Przypatrz się dobrze tatuowaniu na jego czole. W środku skośna kreska, od której biegną łukami kropkowane linie po obu stronach ku skroniom i do ciemienia. W ten sposób, jeśli się nie mylę, tatuują się tylko Dinkowie, ale nikt z ludu Bongo. Człowiek ten skłamał przedemną, i domyślam się, w jakim celu. Jego pytanie o sangaka arnautów budzi we mnie podejrzenie, że jest wysłany do Faszody w poselstwie...
— Czyżby od Ibn Asla? — przerwał żywo emir.
— Tak, od Ibn Asla, a może nawet od jakiego innego handlarza ludźmi.
— Jeśli tak, to czarny ten człowiek jest dla nas znakomitą zdobyczą. Trzeba go lepiej wybadać.
Emir rozkazał murzynowi wyznać prawdę pod grozą bardzo dotkliwej kary, lecz dowiedział się tylko tyle, co ja poprzednio. Z kolei zrewidowano przybysza i jego łódź, lecz nie znaleziono niczego, chociaż nie pominięto nawet włosów na głowie, które były strzyżone krótko, na sposób, jak to czynią Dinkowie.
Wobec takiego wyniku sprawy nie wypadało inaczej, jak tylko puścić czarnego draba, — niech sobie buja dalej po falach rzeki. Sytuacya to dosyć kłopotliwa, jeśli się nie wie, że huncwot coś ukrywa, a dowieść mu tego nie można. Emir kazał mu się oddalić, a ja tymczasem wziąłem go jeszcze na spytki, czy niewiadomo mu, w której stronie znajduje się seriba Aliab.
— Wiem — odrzekł, rozglądając się badawczo po pokładzie.
To jego ciekawe rozejrzenie się utwierdziło mię w przekonaniu, że wie on dobrze, na czyim okręcie się znalazł i kogo ma przed sobą. Zapewne poinformował go ktoś o nas, może nawet sam Ibn Asl, i dlatego informacye murzyna przyjmowałem z zastrzeżeniem.
— Gdzież to jest? — zapytałem.
— Hen, w górze — odrzekł, wskazując ręką w kierunku głównej rzeki, — w okolicy, którą nazywają Bahita. Będzie stąd cztery dni drogi.
— Który z ludów zamieszkuje tę okolicę?
— Odłam Szurów.
Wypowiedział to z pewnem wahaniem, co wskazywało, że ważył każde słowo, nim je wygłosił. Nie posiadał też zdolności ukrywania wyrazu twarzy W takich okolicznościach — czyli nie umiał się maskować. Z twarzy jego bowiem można było bardzo łatwo wyczytać, że śmiał się w duchu z naszej łatwowierności. Oczywiście udałem, żem tego nie zauważył, i pytałem dalej:
— Byłeś tam osobiście?
— No... taak... to jest... byłem.
Odpowiedzią tą zdradził się zupełnie.
— W takim razie wiesz doskonale, co mówisz. Dowiedzieliśmy się od ciebie, że tam mieszkają Szurowie, gdy tymczasem inny zupełnie szczep rozsiadł się w tej okolicy, a mianowicie Tuiczowie.
— Tuiczowie? — powtórzył zmieszany. — Ci mieszkają gdzieindziej.
— Kłamstwo! Tuiczowie zajęli okolice na prawym brzegu, Kyczowie zaś na lewym, a ziemia Szurów zaczyna się daleko na zachód. Co zaś do odległości, to powiadasz, że dostaniemy się tam za cztery dni i chcesz przez to zwieść nas, byśmy nadaremnie żeglowali do Bahity, dokąd nawet przy sprzyjającym wietrze dwudziestu czterech dni potrzeba. Widzisz więc, że dałeś się złapać niebacznie.
— Ja nie kłamię, effendi — uniewinniał się.
— Effendi? Znasz mię zapewne, skoro tytułujesz mię w ten sposób.
— No, ja tak nazywam każdego zamożnego podróżnika z rasy białej.
— A więc uważasz mię za wielkiego i bogatego człowieka, mimoto zaś zdaje ci się, że mię zdołasz okłamać. O, nie, ptaszku, nie uda ci się to wcale.
— Panie, przecie powiedziałem szczerą prawdę...
— We wszystkiem, coś mówił, jedno jest tylko prawdą, a mianowicie to, że znasz seribę. Zależy ci jednak na tem, abyśmy jej nie znaleźli, i dlatego wskazałeś nam mylną drogę. Ja jednak biorę za prawdę zupełnie coś przeciwnego: oto seriba nie leży nad Bahr el Dżebel, lecz nad dopływem Rol, skąd właśnie przywiosłowałeś. Musisz tedy. powiedzieć, do kogo należy Seribah Aliab, boś tam był i wiesz wszystko.
— Ona należy do... do... — zająknął się, — do jednego z białych, ale nazwisko jego wywietrzało mi z głowy.
— Powiedz raczej, że nie chcesz go wymienić, bo się boisz, abyśmy cię nie posądzili o znajomość z tym białym, który... który nazywa się Ibn Asl. Przypominasz sobie?
— Tak — potwierdził po długiem wahaniu.
— Pięknie. Znasz tego człowieka, byłeś u niego. Należysz do Dinków, wśród których tam, nad Białym Nilem, werbował sobie niedawno nową bandę. Ciebie właśnie wysłał w poselstwie do sangaka arnautów w Faszodzie, ostrzegając cię, że możesz spotkać się z nami po drodze. W tym celu opisał ci obszernie nasz okręt, reisa efiendinę i mnie i pouczył cię, jak masz mówić z nami na wypadek spotkania. Czy śmiesz zaprzeczyć temu wszystkiemu?
Słabo rozwinięty umysłowo człowiek nie mógł pojąć tego swoim rozumem, co dla kogo innego było zwykłem i prostem następstwem logicznego myślenia. Patrzył więc na mnie zdumiony i wreszcie spuścił wzrok ku ziemi.
— Odpowiadaj! — domagałem się natarczywie.
— Wcale tak nie jest, jak myślisz — zapewniał. — Jestem Bongo, zmierzam do Faszody, aby się zaciągnąć w szeregi żołnierskie. Powiedziałem ci to przedtem i powtarzam raz jeszcze.
Upór ten byłby mnie może wreszcie zmylił, gdyby nie szczególniejszy przypadek. Ów chłopak Djangczyk, o którym dopiero co wspominałem, zbudził się i wyszedł z siostrzyczką na pokład, a zobaczywszy murzyna, stanął jak skamieniały, wytrzeszczył oczy i następnie krzyknął nienaturalnym głosem:
— Agadi! Aba-charang!
Wyrazy te nie należały do mowy arabskiej, lecz do dyalektu szczepu, z którego pochodziło rodzeństwo, i oznaczały: „Agadi, brat mego ojca“, a więc stryj. Zagadnięty nie zauważył był dziatwy przedtem, a teraz, usłyszawszy wymówione swe imię, zwrócił się do dzieci, porywając je następnie w ramiona. Był do tego stopnia oszołomiony niespodzianką, że słowa wymówić nie mógł, a dziatwa tymczasem, wykrzykując z niesłychanej uciechy, obejmowała go za szyję. Wkońcu nie zdołał oprzeć się rozczuleniu, usiadł i począł rozmawiać z dziećmi bez przerwy, oczywiście w rodzinnem narzeczu, z czego mogliśmy zrozumieć ledwie niektóre wyrazy. Trwało to może z pół godziny. Nie przeszkadzaliśmy im zupełnie, czekając cierpliwie, aż skończy się ta osobliwie czuła scena. Wygadawszy się dowoli, wstał i złożył przedemną głęboki ukłon, a z twarzy jego promieniała wielka radość.
— Przebacz mi, effendi — zaczął w języku arabskim, — nie wiedziałem, że te dzieci znajdują się tutaj i co dla nich uczyniłeś. Jesteś dobrym, bardzo dobrym panem i szlachetnym człowiekiem, a nie takim, jak myślałem do tej chwili.
— Ach tak? Znałeś mię więc przedtem?...
— Już podczas pierwszego spotkania tam na rzece wiedziałem, kto jesteś. Tu, na okręcie, utwierdziłem się w tem przekonaniu zupełnie.
— Zatem domyślałem się trafnie, że osobę moją opisano ci z najdrobniejszymi szczegółami.
— Tak. Sam Ibn Asl to uczynił.
— A ty należysz do jego wojowników?
— Zgadłeś. On wynajął Dinków, a ja jestem ich wodzem.:
— Jesteś wodzem, a użyto cię, jako posłańca do Faszody? I
— Posłańca z listem do sangaka arnautów.
— Umiałeś bardzo dobrze schować ten list, skoro nie znaleźliśmy go przy tobie. Dawaj go tu!
— Eifendi, dałem słowo honoru, że oddam go w ręce sangaka, a nie komu innemu.
— Wnioskuję z tego, że jesteś człowiekiem honoru. Ale Ibn Asl jest łotrem, który najprawdopodobniej chce cię porządnie okpić.
— Mnie okpić? A to w jaki sposób?
— Posłuchaj! Jesteś dowódcą wojowników ze szczepu Dinków i, jako taki, byłeś Ibn Aslowi bardzo potrzebny, a mimo to wysłał cię, co świadczy, że nie ma on wcale szlachetnych zamiarów względem twoich ludzi. Czyżby pierwszy-lepszy biały nie nadawał się do tego poselstwa? Ludzie twoi muszą być pozbawieni naczelnika, zrozumiałeś?
Zamyślił się chwilę, poczem rzekł:
— Ibn Asl zapewniał mię, że jedynie z powodu wielkiego zaufania powierza: mi to poselstwo. Zresztą nie może on nic złego wyrządzić moim ludziom, bo ich potrzebuje; bez nich nie zdobędzie rekwiku.
— To prawda, z ich pomocą będzie łowił niewolników, ale potem, gdy mu już nie będą potrzebni?... A gdyby tak, zamiast wypłacenia im żołdu, uczynił ich samych niewolnikami?...
Przypuszczenie to przeraziło murzyna nadspodziewanie. Myślał długo i nareszcie ozwał się z odcieniem rozpaczy w głosie:
— Czy naprawdę, effendi, mogłoby być aż tak źle?
— Po tym łotrze można się spodziewać rzeczy nawet najgorszych. I jakich to ludzi gości on u siebie? Zapytaj tych dzieci, które są twymi krewnymi.
— One mi wszystko opowiedziały. Uratowałeś je i wielu, bardzo wielu niewolników. Ty przewidujesz wszystko naprzód, bo twoje oczy umieją patrzeć w przyszłość i widzieć to, co się dopiero ma zdarzyć później. A jeżeli i w tym wypadku nie mylisz się, to biada ibn Aslowi! Gdybym tylko miał pewność, że się nie mylisz!
— Bardzo łatwo możesz się o tem dowiedzieć, gdyż tajemnica zawiera się w liście, który posiadasz. Pokaż go tu!
— Ale... ale...
Uczciwość nie pozwalała mu oddać mi w ręce powierzonego sobie listu i dlatego wahał się dłuższą chwilę, walczył ze sobą, aż wreszcie zwyciężyła w nim troska o własną skórę.
— Effendi — zdecydował się, — człowiek musi być nietylko uczciwy, ale i rozsądny. Jeżeli Ibn Asl żywi względem nas zbrodnicze zamiary, to nawet moja uczciwość nie powstrzyma go od tego. Dobrze rozumuję?
— Zupełnie dobrze i możesz dać nam ów list.
Byłem bardzo ciekawy ukrycia listu, gdyż, jak wiadomo, dokładna nasza rewizya spełzła na niczem.
— Pismo znajduje się w garnuszku, który leży na dnie mojej łódki — rzekł murzyn.
Łódka była leciuchna, wciągnięto ją więc bez wielkich trudów na pokład. Na dnie jej zauważyliśmy flaszkowaty garnuszek, a raczej słoik gliniany, którego otwór zalepiony był smołą. Rozbiliśmy naczyńko i znaleźli rzeczone pismo, które emir chwycił szybko, by je odczytać, — ale wzruszył ramionami, obejrzał je kilka razy, odwracając na różne strony, potrząsł głową, i raz jeszcze wzruszywszy ramionami, zapytał mnie:
— Umiesz po persku, effendi?
— Tak, ale skądżeby Iba Asl znał ten język? Zdaje mi się, że i sangak, do którego list wystosowany, nie umiał po persku. No, ale pokaż, zobaczymy.
Przyjrzałem się uważnie wierszom, pisanym atramentem; nie było to jednak ani po persku, ani nawet po arabsku. Mogłem, co prawda, odczytać poszczególne słowa, ale nie rozumiałem ich znaczenia. Dopiero po długich mozołach przyszła mi do głowy myśl, że Ibn Asl niezawodnie wpadł na jakiś szczególny pomysł i napisał list tak, aby, jeśli się dostanie w niewłaściwe ręce, nie był zrozumiany. Jak wiadomo, Arabowie piszą od prawej ku lewej ręce, spróbowałem więc czytać przeciwnie — i łamigłówkę rozwiązałem. Treść opiewała:
„Posyłam ci Agadiego, dowódcę moich Dinków. Powiedziałem mu, że wybieram się na łowy do Rolów, gdy tymczasem mój pochód skierowany jest przeciw Gokom, o czem nie powinien obecnie wiedzieć, gdyż Gokowie są pokrewni z Dinkami. Przyślij mi natychmiast z pięćdziesięciu albo i więcej asakerów, ale tylko białych, nie czarnych! Niech mię oczekują w mojej seribie.

Tom XV.
Ben Nil palnął krokodyla wiosłem.


Skoro powrócę z wyprawy, to przy ich pomocy rozbroję stu pięćdziesięciu Dinków i uczynię ich niewolnikami, bo w takim razie nie zapłacę im żołdu i jeszcze na nich dobrze zarobię. Usuwam umyślnie dowódcę, aby mnie bezpośrednio słuchali, i proszę cię, postaraj się o to, żeby nie powrócił już do mnie. Dowiedziałem się, że chrzeŚcijański effiendi był u ciebie i że nawet schwytałeś go i na mój okręt odwiozłeś, ale nam uciekł. Musieliśmy z tego powodu cofnąć się czemprędzej w głąb Sudanu. Spodziewam się, że ucieczka jego nie wyrządziła ci żadnej szkody. Znam cię dobrze; jesteś mądry na wszystko. On nie ma pojęcia o seribie Aliab i oczywiście nie odnajdzie nas, choćby nie wiem jak szukał. A zresztą, gdyby go nawet kto powiadomił, to Dinka, który wiezie niniejsze pismo, wprowadzi go na mylną drogę. Jest o tem dobrze pouczony."
Przeczytałem list głośno, a murzyn, wysłuchawszy treści, zapytał:
— Co to za Dinka, o którym tu mowa?
— Ty sam. Ibn Asl zalicza cię i twoich wojowników do Dinków. Czy masz istotnie pod swoimi rozkazami stu pięćdziesięciu ludzi?
— Tak. Mieliśmy urządzić wyprawę na Rolów.
— Słyszałeś jednak z listu, że pochód skierowany jest przeciw Gokom.,
— Ależ to nasi pobratymcy; ja się na to nie zgodzę!
— Ba, ale ciebie tam już niema, i Ibn Asl popędzi twoich wojowników, dokąd mu się spodoba, a po powrocie zamieni ich w rekwik, zamiast wypłacić należny im żołd. Ty zaś, słyszałeś przecie wyraźnie, masz zginąć w Faszodzie, oczywiście, gdybyś tam dojechał. A:
Spojrzał na mnie z niedowierzaniem. Murzyn, poganin, nie mógł pojąć zła, jakie zawisło nad jego głową. Przyszedłem mu więc z pomocą, opowiadając mu pokrótce wszystko o Ibn Aslu, co wiedziałem, i to wystarczyło, aby przekonać czarnego, w jakie dostał się ręce.
— Effendi — zawołał, — pozwól mi opuścić okręt! Wrócę natychmiast do seriby i ostrzegę swoich ludzi, a na opryszku zemszczę się sromotnie!
— Daj pokój! — ozwałem się, zatrzymując go, bo chciał już zabrać swoją łódkę. — Możesz odpłynąć, jeśli chcesz, bo jesteś wolny; ale radzę ci, zostań z nami. Sam nie dokażesz niczego i jeszcze narazisz się na śmierć.
— Ja zabiję Ibn Asla, a nie on mnie.
— Nie znasz go. Co ty wobec niego znaczysz? A zresztą nie zastaniesz go już w seribie.
— Prawda. Zamierzał natychmiast rozpocząć gazuah, ale ja go będę ścigał i dopytam się o drogę w seribie.
— Oho, nie łudź się. Gdybyś teraz tam się pojawił, ujęliby cię i zamordowali. Zostań raczej z nami, pod naszą opieką, i prowadź nas do seriby. Potem udamy się za nim w pościg, zabierzemy mu w niewolę wszystkich białych, i twoi pobratymcy będą uratowani.
— Masz słuszność, effendi. Zostanę, jeśli pozwolicie mi na to. Ktoby to był pomyślał? Przedstawiono nam was, jako największych wrogów szczepów murzyńskich, i dlatego z przyjemnością podjąłem się zadania, mającego na celu wprowadzenie was w błąd. Aż oto wrogowie stają się nagle moimi przyjaciółmi, a przyjaciele wrogami! Słuchajcie więc; skłamałem, wskazując wam drogę w górę Bahr el Dżebel; powinniśmy żeglować w górę Rolu, i ja wam wskażę seribę Aliab.
— Daleko to stąd?
— Pięć albo sześć dni żeglugi.
— Znasz dobrze położenie seriby?
— Doskonale. Znajduje się ona na prawym brzegu rzeki, a więc po lewej ręce od nas.
— Są tam góry?
— Okolica jest zupełnie równa i pokryta nieprzebytymi lasami. Seriba otoczona jest ze wszystkich stron gęstwiną, przez którą nie przedostanie się żaden człowiek. Ibn Asl, zakładając tam swe gniazdo, powycinał wiele drzew, i część ich jeszcze leży na ziemi; wyrosły już wśród nich krzaki i badyle, co tworzy naturalne ogrodzenie wokoło, jakby wały lub parkan. A dalej, za wolną, niezbyt szeroką przestrzenią, roztacza się las.
— Z jednej zaś strony zapewne przypiera seriba do rzeki?
— Tak, ale i tu znajdują się belki i częstokoły, powbijane w ziemię. W jednem tylko miejscu jest dostęp, strzeżony dniem i nocą przez załogę.
— Toż to istna twierdza!
— O tak. Ibn Asl utrzymuje, że gdyby ja obległo stu ludzi, to do obrony jej wystarczy dziesięciu asakerów.
— Możliwe to, gdyby oblegający byli niezdarami. A jakie jest urządzenie wewnątrz?
— Seriba zbudowana jest na wielkiej czworokątnej przestrzeni, na której wznosi się dwadzieścia okrągłych tokulów, zbudowanych bardzo silnie z mułu i trzciny. Jeden tokul zajmuje sam Ibn Asi, w dwu mieszczą się rozmaite zapasy, a w pozostałych rozlokowali się wojownicy.
— Zapewne i obecni goście Ibn Asla mieszkają w jednej z tych chat? Zauważyłeś ich?
— Owszem, przybyli razem z nami na okręcie z Faszody. Jest tam jeden biały, który się nazywa Abd el Barak...
— Mokkadem Kadiriny, z którego rąk uwolniłem dzieci twego brata. Mów dalej!
— Drugi nazywa się muzabir; trzeci, gruby, jak beczka, jest Turkiem; ma przy sobie siostrę, której usługują dwie białe i dwie czarne dziewczyny.
— Wiesz, poco zabrał ją Turek ze sobą?
— Chce ją wydać za Ibn Asla.
— Wesele miało się odbyć w seribie.
— A wiem. Odbędzie się po jego powrocie z wyprawy.
— Wiesz, ilu ludzi poszło na tę wyprawę?
— Wszyscy, prócz Turka, który nie chciał się odłączyć od siostry; zostało też dziesięciu białych asakerów i wachmistrz, jako komendant. Ale, effendi, ja mogę wam to wszystko opowiedzieć po drodze; teraz szkoda czasu czekać dłużej. Wiatr właśnie się zrywa, sprzyjający żegludze.
— Masz słuszność; czas już. Zaraz wyciągniemy kotwicę.
I istotnie zaczęto się krzątać, przygotowując do odjazdu, i niebawem „Sokół" pod pełnymi żaglami zawrócił z dotychczasowego kierunku w prawo przez fale rzeki Rol.
Nie była ona tak szeroka, jak Bahr el Dżebel, ale mogły po niej żeglować nawet większe okręty, niż nasz „Sokół". Wspomniałem już, że w tych okolicach prawdziwą plagą dla żeglugi jest dzika trzcina. Spotykaliśmy i tu całe kępy i wyspy tej wodnej rośliny w ciągu jazdy aż do wieczora, poczem zaczęły się po obu brzegach krzaki i zarośla, aż wreszcie wjechaliśmy w wysoki nieprzejrzany las. Tu nie było już omm sufah, a że noc była pogodna, mogliśmy żeglować przez całą noc.
I w ciągu następnego dnia nie natrafiliśmy już na kępy, a wiatr, jakby ujęty w wązką szczelinę między dwoma brzegami lasu, wiał doskonale. Dzięki tym sprzyjającym warunkom, dotarliśmy do celu już wieczorem czwartego dnia. Djangczyk oznajmił nam, że seriba znajduje się w odległości zaledwie godziny jazdy, wobec czego należało zarzucić kotwicę.
Nasunęło się teraz pytanie, co robić: czy otwarcie na drugi dzień: rano dobić do samej seriby? Myśl ta nie znalazła uznania, gdyż, wedle opisu murzyna sądząc, wejście do seriby było dobrze obwarowane, i nawet śmiesznie mała garstka załogi mogła stawiać długo opór. Zresztą nie było pewności, czy nie zastalibyśmy tam Ibn Asla. A nużby zaniechał wyprawy z jakiegokolwiek powodu. Postanowiłem więc nadchodzącą noc wyzyskać na wywiady, i emir zgodził się na to, a nawet byłby chętnie sam udał się ze mną na te wywiady, gdyby nie obowiązki komendanta, które go zmuszały do pozostania na okręcie.
Do kroków wywiadowczych potrzebni mi byli dwaj wyćwiczeni na wodzie ludzie, wybrałem więc Ben Nila i jego dziadka, a Djangczyk miał nam służyć, jako przewodnik. Odbiliśmy od okrętu około godziny dziewiątej wieczorem. Ben Nil z dziadkiem wiosłowali ja sterowałem, a Djangczyk przykucnął w łodzi i nie poruszał się nawet; widocznie przejmowało go do głębi przedsięwzięte zadanie. Niebo było pogodne i gwiazdy odbijały się w wodnej toni, mieliśmy więc dosyć łatwą żeglugę; zresztą za jakie pół godziny powinien wzejść księżyc.
Z początku płynęliśmy środkiem rzeki, lecz po upływie pół godziny skierowaliśmy się ku brzegowi, ocienionemu drzewami. Djangczyk zapewniał, że podczas jego bytności w seribie wejście do tejże nawet w nocy nie było strzeżone; ale obecnie, ze względu na szczupłość załogi, należało być przygotowanym i na to, że spotkamy się z wartą. Przedsięwzięliśmy tedy jak największe środki ostrożności, aby stojący na straży askari nie mógł nas zauważyć.
Księżyc był już wzeszedł, ale nie wychylił się jeszcze z poza wysokich drzew. Płynęliśmy blizko brzegu, na którym wznosiła się nieprzerwana, gęsta ściana lasu, jakby mur jakiś olbrzymi. Djangczyk objął teraz kierownictwo łodzi i rozkazywał szeptem, jak sterować. Przytem posługiwano się wiosłami tak ostrożnie, że nie wydawały najmniejszego plusku.
— Tu znajduje się miszrah — oznajmił wreszcie murzyn; — trzeba przystanąć.
— Ale nie w samym miszrah, lecz nieco bliżej, koło jakiego drzewa — poprawiłem go.
Miszrah, jak wiadomo, jest miejscem wylądowania, i jeżeli żołnierz stał na warcie, to mógł nas zauważyć bardzo łatwo. Teraz dopiero spostrzegłem wyłom w ścianie lasu, szerokości około dwudziestu kroków. Prowadził on na brzeg w górę i zwężał się coraz bardziej, a kończył się barykadą z belek i częstokołami.
Tuż o parę kroków przed tem wychylał się ponad wodę pień grubego drzewa. Zawinąłem tam, aby przywiązać doń łódź. Djangczyk posunął się na sam dziób, aby przymocować linę, gdy wtem nagle łódź się zakołysała, i murzyn, straciwszy równowagę, wpadł do wody, wydawszy z siebie przeraźliwy okrzyk; wiedział bowiem, że w tem miejscu są krokodyle. W pierwszej chwili poszedł na dno, lecz wydobył się, i Ben Nil chwycił go za rękę. Powyżej przeświecała ławica piasku czy mułu, i nagle stamtąd posunął się ku nam jakiś cień. Djangczyk zauważył to i krzyknął:
— Krokodyl!
— Puściłem ster i podążyłem na pomoc. Jeszcze chwila, a byłaby go bestya chwyciła. Wciągnęliśmy murzyna do łodzi, która się chybotała, jak łupina orzecha, i może by się nawet wywróciła, gdyby nie krokodyl, który uderzył ją paszczą z boku i przez to wprawił w równowagę. Ben Nil zdzielił bestyę wiosłem w głowę tak, że zniknęła natychmiast pod powierzchnią wody.
Ostatecznie udało się nam przymocować łódź do pnia, poczem siedzieliśmy cicho z jakie dziesięć minut, nasłuchując. Nie usłyszawszy nic, wywnioskowaliśmy, że nie zauważono krzyku murzyna, wobec czego można już było wysiąść.
— I ja — szepnął Ben Nil. — Nie puszczę cię samego.
Wobec hałasu, jakiego narobiliśmy, bezpieczniej było oczywiście trzymać się po dwu razem, Wysiadłem więc w tem miejscu, gdzie las stykał się z wodą i miszrah. Miałem przy sobie tylko rewolwer i nóż; karabin pozostał na okręcie. Na stałym gruncie przykucnęliśmy, nasłuchując znowu dłuższą chwilę. Cisza panowała zupełna. Księżyc właśnie wychylił się był z za wierzchołków drzew i oświecił całą przestrzeń miszrah. Nie postrzegliśmy nic podejrzanego, pozostaliśmy więc, chcąc udać się w górę i zobaczyć, w jaki sposób zamknięte było wejście do seriby. Był to rodzaj wysokiego parkanu z belek, zaopatrzony w ostrokoły.
— Tędy nie wejdziemy, efiendi — szepnął do mnie
Ben Nil, — trzeba się wrócić.
— Ja też nie miałem zamiaru wedrzeć się do seriby — odrzekłem pocichu. — Muszę tylko zobaczyć, czy pale są wbite w ziemię. Ponieważ wejście to jest mocno obwarowane, należy wnioskować, że znajduje się gdzieś inne, dogodniejsze.
Pochyliłem się, by się przekonać, czy pale wbite są w ziemię, gdy wtem Ben Nil wydał z siebie krótki okrzyk. Obróciłem się, lecz w tej chwili pociemniało mi w oczach i — straciłem przytomność...
Odzyskawszy ją, spostrzegłem, że znajduję się wewnątrz chaty, obwiązany powrozami, jak mumia egipska. Na środku tokulu było rozpalone ognisko, z którego dym uchodził przez otwór, wybity w stropie. Obok mnie leżał Ben Nil, skrępowany tak samo, jak i ja. Zobaczywszy, że otwarłem oczy, rzekł:
— Allahowi dzięki... zbudziłeś się. A myślałem, że już po tobie.
Czułem ból głowy i szumiało mi w uszach, jakby gdzieś w pobliżu brzęczał rój pszczół. Spostrzegłem też, że jesteśmy sami w tej ubikacyi.
— Czy i ciebie tak uderzono, jak mnie? — zapytałem.
— Nie!
— Powiedz więc, jak się to wszystko stało, że znaleźliśmy się prawdopodobnie w tokule seriby.
— Niestety tak, chociaż nie miałeś tego zamiaru. No, ale wtargnęliśmy tu wcale nie z własnej woli. Zaledwie powiedziałeś do mnie, że nie chcesz wejść do seriby, chwycił mię ktoś za gardło tak, że tylko mogłem wydać z siebie krótki okrzyk. Równocześnie jakiś człowiek uderzył ciebie wiosłem i padłeś na ziemię. Było może czterech lub pięciu drabów, którzy nas ujęli, mimo rozpaczliwego oporu z mej strony.
— Spodziewam się, że nasi towarzysze wiedzą już, co się stało.
— Dlatego właśnie tak głośno krzyknąłem, aby zwrócić ich uwagę na nasze niebezpieczeństwo.
— Djangczyk zapewne uda się na okręt o pomoc. Mów dalej!
— Wspominałeś o tajemnem wejściu, effendi, i przypuszczenie to było zupełnie trafne. Gdy nas powiązali powrozami, odchylili krzak i odsłonili przez to otwór, przez który może wejść jeden człowiek, nieco skulony. Przez ten otwór właśnie wniesiono nas tutaj i jeszcze silniej skrępowano.
— Turek był przy tem obecny?
— Nie! Widziałem same obce twarze.
— A teraz radbym wiedzieć, co robili poza seribą ci ludzie, którzy nas schwytali. Przecie aż tylu nie stało na warcie.
— Z rozmowy ich wywnioskowałem, że przedsięwzięli połów ryb. Wiesz, jak się to w nocy robi? Zapala się światło na brzegu lub w łódce, aby zwabić ryby, i łowi się je, a raczej zakłuwa lancami. Żołnierze wyleźli byli właśnie wówczas z otworu, gdy Djangczyk krzyknął. Zaczaili się więc i potem schwytali nas. Czy sądzisz, że wydobędziemy się jeszcze i tym razem?
— Taką nadzieję mam zawsze, a więc i obecnie. Emir jest tutaj.
— A jeżeli zechcą zadać nam śmierć, zanim on przybędzie...
— Jest to zupełnie możliwe i kto wie... Dwa razy wymknęliśmy się już z rąk tych ludzi; teraz może zechcą skończyć z nami odrazu, aby poraz trzeci nie żałować. Dziwne tylko, że zostawili nas tu samych, bez straży. Cicho! zdaje się, że ktoś idzie...
Istotnie po chwili odchyliła się mata, która stanowiła drzwi, i wszedł gruby Turek z wachmistrzem i kilkoma asakerami. Pierwszy z nich stanął przede mną, pogładził z zadowoleniem brodę i rzekł z wyrazem szyderstwa:

Tom XV.
Połów ryb przy świetle.


— A! jesteś znowu? Mam nadzieję, że wizyta twoja tym razem będzie nieco dłuższa, niż przedtem. A może masz zamiar i dziś umknąć natychmiast? Bo ty nigdy nie masz czasu; zawsze ci się śpieszy.
Nie odpowiedziałem na to. Grubas więc zwrócił się do kulawego wachmistrza:
— Patrz, oto jest pies chrześcijański, o którym ci opowiadałem. Przeklęta bestya ściga nas aż tutaj, ale na szczęście tu kończy mu się droga, która będzie w jego życiu ostatnią. Przysięgam na Allaha, że nie wydostanie się już stąd nigdy; zginie razem ze swoim towarzyszem.
— Nie mam nic przeciwko temu — odrzekł wachmistrz.
— Jesteś tu władcą z ramienia Ibn Asla, i muszę cię słuchać. Czy mamy ich natychmiast rozstrzelać?
— Nie rozstrzelać, bo byłaby to zbyt szybka i lekka śmierć; oni powinni konać długo a ciężko, jak to oddawna już postanowiłem. Musimy ponadto wymyślić taki rodzaj śmierci, na jaką jeszcze nikt nigdy nie umarł. Co mówię... nie jeden, lecz wiele rodzajów śmierci, które równocześnie zastosujemy, by kara była w całem znaczeniu tego słowa okrutna i bezlitośna. Obecnie mamy noc i musimy zaczekać do dnia, abyśmy mogli przypatrywać się ich męczarniom, ich rozpaczy i konaniu.
— Czy zostawimy ich tu do rana?
— Nie. Każ rzucić ich do dżura ed dżaza; niech tam leżą spokojnie. Uciec nie mogą, jak wiesz, i warty nawet nie potrzeba, a tymczasem będziemy łowili ryby w dalszym ciągu, bo zapasy już wyszły. Czy łódź tych psów wzięta?
— Wzięta. Odwiązaliśmy ją od drzewa nad wodą i przyciągnęli do miszrah. Możemy jej użyć do połowu ryb.
— Doskonale! co dwie łodzie, to nie jedna. Do każdej łodzi po czterech asakerów; ty będziesz na jednej, ja na drugiej, a dwu pozostałych żołnierzy zostawimy tu na warcie.
— Jabym sądził — odrzekł wachmistrz, — że przydałaby się liczniejsza warta na wypadek, gdyby, oprócz tych dwu psów, przyszło tu jeszcze więcej! Mogli przybyć na okręcie reisa eifendiny.
— Dobrze, żeś o tem wspomniał; wybadam jeńców natychmiast — rzekł Turek, a zwróciwszy się ku nam, kopnął mnie nogą i dobył nóż.
— Zapytam cię o niektóre rzeczy, i jeżeli nie odpowiesz, utnę ci palec. Widzisz nóż? Bardzo ostry i w przeciągu niedługiego czasu możesz stracić wszystkie palce. Uważaj! Drwiłeś sobie ze mnie, uciekłszy z mego okrętu pod Faszodą; teraz pokażę ci za to, że ja jestem panem twego życia i twoich palców. Przybyłeś tu sam?
Turek mówił to poważnie, i bezpieczniej było odpowiadać. Ale to jeszcze nie powód, abym miał mówić prawdę. Szło tu o moje życie! Jedno tylko było mi niejasne. Łódź naszą zabrano, a o Abn en Nilu i Djangczyku nikt nie wspomniał; widocznie ukryli się gdzieś. Ale w jakim celu? Czy może, aby nas ratować? Takiego bohaterstwa niepodobna było oczekiwać od starego marynarza. Czyż nie lepiej było dla obu wrócić na okręt i sprowadzić emira na pomoc?
Turek popełnił wielkie głupstwo, mówiąc w naszej obecności o łowieniu ryb, bo odkrył w ten sposób przed nami karty. Łatwo bowiem mogła zdarzyć się nam sposobność skorzystania z tej okoliczności.
— Przybyłem tu tylko z Ben Nilem — odrzekłem na jego pytanie.
— Gdzież znajduje się reis effendina?
Udałem, jakoby odpowiedź na to sprawiła mi wielkie zakłopotanie. Turek przykucnął więc nademną, ujął mój wielki palec u lewej ręki, przyłożył do niego nóż i groził:
— Odpowiadaj, bo utnę!
— Reis effendina znajduje się na Bahr el Dżebel w poszukiwaniu waszej seriby.
— A czemu ty z nim nie pojechałeś?
— Bo nie wierzyłem w to, aby wasza seriba tam się znajdowała.
— Kto wam kazał płynąć w górę Bahr el Dżebel?
— Pewien Bongo, imieniem Agadi.
— Ach tak! Gdzieście go spotkali?
— W drodze do Faszody. Chciał tam zaciągnąć się do wojska.
— Zrewidowaliście go?
— Tak, ale nie znaleźliśmy nic podejrzanego.
— A o seribę pytaliście?
— Nie, bo nie znaliśmy jej nazwy. Dowiadywaliśmy się tylko o Ibn Asla, i powiedział nam, że go zna i że należy go szukać w Seribah Aliab, nad górnym Bahr el Dżebel, w okolicy Bahita.
— I uwierzyliście?
— Reis effendina uwierzył, ale ja nie, i dlatego, zabrawszy łódź z okrętu, powiosłowałem z Ben Nilem w górę Rolu.
— Słyszałem, że byłeś u sangaka Ibn Muleja. Jakże mu się powodzi?
— Bardzo dobrze. Tylko, dzięki temu drabowi, musiałem uciec z Faszody. Odkryłem mianowicie, że jest on w porozumieniu z łowcami niewolników; dlatego to schwycił mię i odstawił na wasz okręt, skąd udało mi się zaraz uciec. Oskarżyłem go przed mudirem, ale ten miał do niego tak wielkie zaufanie, że nie mnie, lecz jemu uwierzył. Wyniosłem się tedy czemprędzej z Faszody, rad, że uszedłem bastonady.
— Dobrze ci tak — zaśmiał się Turek. — Zresztą nie ciesz się zbytnio, żeś nie dostał kijów w Faszodzie, bo my ci ich tu nie pożałujemy. Powiadasz tedy, że ów Bongo pojechał do Faszody, aby zostać żołnierzem. Czy miał nadzieję przyjęcia?
— Owszem. Miał się zwrócić wprost do sangaka arnautów.
— Oj, głupcy, głupcy! Chcecje uchodzić za mądrych, a ubolewać trzeba nad waszą naiwnością. Wiesz ty, kim właściwie był ów Bongo?
— No?
Gruby Turek nadął się, jak ropucha, będąc pewnym, że wprowadzono nas w błąd tak łatwo. Odpowiedział więc z miną zarozumialca, jakby chciał się pochwalić swemi wiadomościami.
— To nie był Bongo, lecz dowódca Dinków, których wynajęliśmy w liczbie stu pięćdziesięciu.
— Dolicha! — krzyknąłem, udając wielce zdziwionego.
— Tak, tak! — śmiał się Turek. — Daliście się wywieść w pole znakomicie. Posłaniec ten miał przy sobie bardzo ważny list. Gdybyście go szczegółowiej zrewidowali i list ten znaleźli, mogłoby być z nami bardzo krucho. Tylko że nie macie tyle oleju w głowie, aby wpaść na takie rzeczy. Zresztą człowiek ten miał za zadanie wskazać wam drogę zupełnie mylną, to jest na Bahr el Dżebel.
— Mnie jednak nie zwiódł...
— No, ciebie nie, ale tamtych.
— Ja, mimo wszystko, znalazłem was.
— I co ci z tego? Obaj będziecie rano powieszeni. Reis effendina musi żeglować cały miesiąc do Bahity, a spostrzegłszy pomyłkę, wróci się. Nim zdołałby nas tu odszukać, upłynęłoby ze dwa miesiące, a wówczas Ibn Asl, będąc już dawno na miejscu, zgotowałby mu takie przyjęcie, że...
— Allah! — krzyknąłem. — Ten Dinka to wielki gałgan!
— O, przepraszam! nie gałgan, lecz dzielny chwat i dziesięć razy rozumniejszy, niż wy. Ty naprzykład wpadłeś w ostateczny stopień zarozumiałości i głupoty, skoro ważyłeś się we dwu tylko zapuścić się aż tutaj. Nie minie cię więc zasłużona kara Śmierci. Ale, ale! powiedzno mi, w jaki to sposób udało ci się umknąć z okrętu koło Faszody.
— Miałem dwa noże przy sobie, — skłamałem, aby nie wydać jego siostry. — Jednego z nich nie zdołano znaleźć przy mnie, i ten właśnie posłużył mi do przecięcia więzów. Potem spuściliśmy się po łańcuchu kotwicznym na dół i wsiedli na znajdującą się tam łódkę. — A! to tak było? No, dzisiaj zabezpieczymy was trochę lepiej. Przetrząsnę jeszcze raz wasze kieszenie, a potem znajdziecie przyjemny odpoczynek w dżura ed dżaza, skąd rano powiodą was prosto na tortury i na śmierć.
Słowa „dżura ed dżaza" tłómaczą się na język polski „jama kary". Asakerzy, łapacze niewolników, składają się z ludzi bardzo niesfornych i nieokiełznanych i nieraz buntują się przeciw swoim panom. Stąd też potrzebne są więzienia w seribach. Tokule, sklecone bardzo prymitywnie, nie nadają się ku temu, bo łatwoby je więźniowie roznieśli. Właściciele serib zatem urządzają głęboki dół o prostopadłych, gładkich ścianach i tam wtrącają przestępców. Ponieważ seriby znajdują się prawie zawsze nad samą rzeką, więc doły takie, wykopane w gliniastym gruncie, mają na dnie szlam, w którym nie brak wszelakiego rodzaju robactwa.
Wiadomość, że trzeba będzie spędzić noc w takiej oślizgłej wstrętnej jamie, nie była dla mnie zbyt pocieszającą.
Zrewidowano nas raz jeszcze bardzo starannie i wyniesiono z tokulu nad jamę, do której spuszczono drabinę. Z długości jej wnioskowałem, że jama była dosyć głęboka. Spuścili mię w dół w ten sposób, że jeden postępował po drabinie naprzód i podtrzymywał mię, a inni trzymali powróz na brzegu i wysuwali go z rąk w miarę, jak zsuwałem się po szczeblach.
— Dobrej nocy! — ozwał się Turek, gdy nas ulokowano na dnie jamy i wyciągnięto drabinę. — Allah niech wam użyczy przyjemnych marzeń!
Słowa te słyszałem już raz z ust Turka, a mianowicie na pokładzie okrętu koło Faszody, skąd tak łatwo zdołaliśmy się wymknąć i zadrwić sobie z niego. Czy jednak i dziś będzie to możliwe? Gdyby był sternik z Dinkiem powrócił na okręt, to możnaby się było spodziewać ratunku. Mimo to, nie traciłem jeszcze nadziei.
Łowcy niewolników oddalili się, i zapanowała cisza, przerywana tylko szmerem, spowodowanym przez rozmaite stworzenia, żyjące na dnie jamy. Nie zwracaliśmy jednak zbytnio uwagi na to, bo myśli nasze były zaprzątnięte troską ważniejszą. Zdawało mi się, że na górze niema nikogo, ale po pewnym czasie krzyknął ktoś do nas:
— No, psy! jakże wam się powodzi w towarzystwie jaszczurek i robactwa?
Nie odpowiedzieliśmy na to. Zbytecznem było stawiać strażnika koło nas, gdyż nawet, gdybyśmy nie byli powiązani, nie moglibyśmy się wydostać z jamy. Turek wygadał się wobec nas, że dziesięciu ludzi udaje się na połów ryb, a więc zostało w takim razie w seribie tylko dwu: jeden nad jamą, drugi zaś u wejścia. Po kilku minutach usłyszeliśmy znowu rozmowę na górze:
— Kto idzie? — pytał dozoruiący nas askari.
Odpowiedziano mu, ale nie zrozumieliśmy nic.
— Schwytaliście i tamtych? — pytał znowu żołnierz. — Ale... nie poznaję was. He, he, kto to? Stać, bo... Allah, Allah!
Dźwięk ostatnich jego słów przemienił się w charczenie. Słyszeliśmy tupot nóg i szamotanie się, wreszcie nastała chwila ciszy i ozwał się ktoś półgłosem nadjamą:
— Jesteś tam w jamie, effendi?
— Tak. A kto tam?
— No, ja, Abu en Nil. Allahowi dzięki, żeśmy cię odnaleźli. Czy mój wnuk znajduje się razem z tobą?
— Owszem, ale nie pytaj wiele, tylko dawaj czemprędzej drabinę w dół i zleź rozciąć nam więzy.
— Zaraz, zaraz!
W parę sekund stary był już w jamie i przecinał powrozy.
— Dziwisz się, effendi, żem ja tu? Myśmy...
— Schowaj swoje opowiadanie na potem, a teraz na górę! Dopiero na brzegu będę się czuł bezpiecznym.
Wylazłem po drabinie, a dziadek i wnuk za mną. Tuż niemal na samej krawędzi zobaczyłem leżącego na ziemi żołnierza, którego Agadi trzymał obydwiema rękoma za gardło.
— Nie żyje? — spytałem.
— Jeszcze wierzga nogami.
Myśmy go nie chcieli odrazu zabić, bo któżby dzielił rozmaitych wskazówek — dodał stary sternik
— Bardzo mądrze zrobiłeś. Puść go, Agadi; zobaczymy, czy da się co z niego wydobyć.
Odsunąłem Agadiego, pochyliłem się nad żołnierzem, ujątem go za rękę, by nie uciekł, i zapytałem:
— Wiesz, kto jestem?
— Effendi — wykrztusił z wielką trudnością, przecierając oczy.
— Gdzie Murad Nassyr?
— Poszedł na ryby.
— A wachmistrz?
— Tak samo... i ośmiu asakerów.
— Brakuje więc jeszcze jednego.
— Ten strzeże wejścia. Jeżeli gwizdnę, to on przyjdzie.
— Czy nie wiesz, gdzie znajdują się rzeczy, które odebrano?
— W tokule Turka... tu zaraz, drugi na prawo.
— Siostra mieszka przy nim?
— Tak, razem z czterema służącemi.
— Czy ludzie, którzy poszli na ryby, mają ze sobą broń?
— Nie, tylko noże i lance do zakłuwania ryb. Karabiny i pistolety znajdują się w naszym tokule, mieszka nas dziesięciu. O, ten zaraz z brzegu!
Nie żądałem wcale od żołnierza, by mówił prawdę, był bowiem tak zalękniony, że nie mógł się zdobyć na kłamstwo. Odebrałem mu wszystko, co miał przy sobie, i poleciłem trzem moim towarzyszom schować się pod jeden z tokulów, a następnie rozkazałem jeńcowi:
— No gwiżdż; niech przyjdzie twój kolega.
Spełnił rozkaz bez wahania. Tamten odpowiedział mu w taki sam sposób.
— A teraz marsz do jamy po drabinie! a prędko, bo cię strącę na łeb i, gdybyś parę tylko wydobył z siebie, każę cię zabić.
Groźba poskutkowała znakomicie. Żołnierz wlazł do jamy, a ja chciałem wyciągnąć drabinę, lecz nie było już czasu ku temu, bo zjawił się drugi askari. Przykucnąłem, aby nie poznał, że ma z kim innym do czynienia, nie zaś z towarzyszem.
Spostrzegłszy wystający z jamy koniec drabiny, zaniepokoił się i w tym tylko kierunku patrząc, zapytał:
— Co się stało? uciekli?
I nie czekając na odpowiedź, przysadził się do drabiny, by ją wyciągnąć, gdy wtem poskoczyłem ku niemu, chwyciłem za gardło i powaliłem na ziemię.
— Milcz, ani słowa, bo śmierć!
Zbyteczna jednak była ta przestroga, bo biedak jakby oniemiał ze strachu i ani się ruszył. Pofolgowałem mu na chwilę. Otworzył szeroko oczy i wykrztusił szeptem:
— Efendi, Allah!
Skinąłem na towarzyszów, którzy natychmiast rozbroili schwytanego, odebrawszy mu wszystko, co miał przy sobie, poczem spuścili go do jamy i wyciągnęli drabinę.
Teraz należało zrobić porządek z bronią asakerów. Udaliśmy się więc do wskazanego nam przedtem tokulu, a że Agadi był tu obznajomiony ze wszystkiem, wyszukał naprędce łuczywa, wbiegł z jednem do tokulu, gdzieśmy przedtem leżeli związani, i zapalił je tam u ogniska. Oprócz tego, znaleźliśmy glinianą lampkę, napełnioną olejem palmowym, i zaopatrzeni w tego rodzaju światło, weszliśmy do tokulu żołnierskiego. Na okrągłej ścianie wisiało dziesięć karabinów i więcej niż tyle pistoletów. Zabraliśmy to wszystko i poszli do baraku Turka. Już z góry cieszyłem się, że znowu jego siostrę. W pierwszym przedziale ciemno, ale przez matę wydostawało się światło z drugiego. Odsunąłem zasłonę i wszedłem. „Damy" były

Tom XV.
„Effendi!“ – zawołała, zrywając się z miejsca.


zajęte sporządzaniem kawy. Kumra, po polsku turkawka, siostra grubego Turka, siedziała na miękkim dywanie, a służące podkładały drzazgi pod gliniany kociołek, na którym umieszczony był drugi z gotującą się wodą. Fatma wrzucała właśnie do niego potłuczoną kawę. Pojawienie się moje wprawiło wszystkie w nieopisane zdumienie.
Jestem zazwyczaj bardzo grzecznie usposobiony dla dam, ale w tym wypadku odstąpiłem od swojej zasady, popełniając wielką niewłaściwość: po pierwsze — przestąpiłem próg haremu, co w żadnym wypadku nie jest dozwolone; powtóre — uczyniłem to w czasie niestosownym wcale na wizyty; a po trzecie — byłem ubrany nie po wizytowemu. Ubranie moje, zniszczone zupełnie w ciągu długiej podróży, było oblepione gliną, bo, jak wiadomo, leżałem niedawno na dnie jamy. A do tego dodać uzbrojenie! Trzy strzelby na ramionach, cztery pistolety za pasem, — istotny Rinaldo-Rinaldini, ulepiony z gliny, wcale nie salonowiec, nie dżentlmen. Mimo wszystko jednak, skrzynżowałem ręce na piersiach, skłoniłem się i rzekłem:
— Mahomet, prorok proroków, niechaj udzieli waszemu napojowi woni siódmego raju! Dusza moja pragie pokrzepienia. Czy mogę prosić o jeden findżan? [1]
— To effendi! — odzyskała pierwsza głos turkawka — Przypominam sobie. Złapali cię i wsadzili do jamy.
— No, w tej chwili tam nie siedzę.
— Ja chciałam... naprawdę... chciałam cię uwolnić, ale nie wiedziałam, w jaki sposób to uczynić...
— Dziękuję ci za dobre chęci, o, najlepsza i najszlachetniejsza z dziewic. Oddałaś mi już raz wielką, wielką przysługę; dzisiaj, nie chcąc cię trudzić wtóry, nie liczyłem nawet na ciebie. Przybyłem tu prosić cię o co innego, a mianowicie, abyś nie opuszczała tego pokoju bez mego zezwolenia.
— Dlaczego?
— Bo łatwo mogłaby ciebie albo którą ze służących trafić kula.
— Allah, kula! Będziesz walczył? A z kim?
— Z wachmistrzem i asakerami.
— A więc i z moim bratem?
— No, tak, jeżeli zechce się bronić.
— Allah! Jesteś silny i mężny, zwyciężysz go, a może nawet zabijesz...
— Nie. Z wdzięczności dla ciebie nie uczynię tego i oszczędzę go, ale tylko pod tym warunkiem, jeśli będziecie się zachowywały zupełnie spokojnie.
— Ależ będziemy, effendi, będziemy siedziały cichutko w kąciku; przyrzekam ci to, effendi.
Złożyła przede mną ręce, jak do modlitwy, zapominając, że nie ma zasłony na twarzy. Miałem więc drugi raz przyjemność zobaczyć naiwną, a raczej głupim wyrazem nacechowaną twarzyczką tej osobliwej wschodniej... piękności.
Na ławie, przykrytej dywanem, a służącej za otomanę, stała taka sama gliniana lampa, jaką już mieliśmy. Chwyciłem ją i wbiegłem do sąsiedniego przedziału, gdzie ku mojej radości znalazłem wszystko, co mnie i Ben Nilowi odebrano. Na ścianie wisiały niezłe wcale karabiny, kilka pistoletów i dwie krzywe szable. Zabraliśmy to wszystko, poczem odniosłem „damom" lampę i wyszliśmy na dwór.
— No, dotychczas wszystko poszło dobrze — zauważył Ben Nil; — pytanie tylko, co będzie dalej. Wszak mamy do zwalczenia dziesięciu asakerów.
— Najlepiej będzie, gdy ich wszystkich wystrzelamy — odrzekł jego dziadek. — Broni nam wystarczy.
— To ostateczny już środek — odparłem. — Wiecie o tem, że ja niechętnie przelewam krew. Chodźmy teraz ku wyjściu zobaczyć, co robią ci ludzie.
Udaliśmy się w wymienionym kierunku, i stary pokazał mi tam krzak, który zakrywał tajemne wejście do seriby. Odsunąłem go i wyjrzałem na zewnątrz. Naprzeciw mnie w miszrah przytwierdzono do brzegu obie łodzie — tę z seriby i naszą, położono na nie jakieś deski czy belki i na tem rozniecono ogień, który buchał w górę jasnym płomieniem i oświetlał powierzchnię wody. Asakerzy stali w łodziach z długiemi spisami, zaopatrzonemi na końcach w haczyki, i chwytali zwabione światłem ryby. w
— Teraz mamy już wolniejszą chwilę — rzekłem, — możecie więc opowiadać, w jaki sposób dostaliście się do wnętrza seriby. Oczywiście słyszeliście krzyk Ben Nila.
— Nietylko to — odrzekł sternik, — ale i widzieliśmy dokładnie, co się stało, bo świecił księżyc. Draby wnieśli was do lochu, a Agadi zaraz sobie przypomniał, że to jest wejście, tędy bowiem przechodził nieraz za swej bytności w seribie. Postanowiliśmy więc spróbować szczęścia. On szedł naprzód, ja za nim. Odsunęliśmy krzak, a wlazłszy do lochu, dostaliśmy się na tamtą stronę, gdzie było tak jasno, że w obawie, by nas nie spostrzeżono, ukryliśmy się w cieniu drzewa i czekaliśmy, co będzie. Draby trzymali was dłuższą chwilę w baraku, a potem wynieśli, wsadzili do jamy i opuścili seribę, jednego tylko pozostawiając. Wówczas to Agadi wyskoczył z ukrycia, chwycił za gardło draba, który stał nad jamą, no, i reszty nie trzeba ci opowiadać, boś sam widział wszystko.
— Oddaliście mi obaj wielką przysługę i nie zapomnę wam tego.
Podczas tej rozmowy siedzieliśmy za krzakiem, a ja od czasu do czasu odchylałem lufą gałęzie, by zobaczyć, co robią rybacy. Turek nie miał wcale wprawy w łowieniu ryb, więc po kilku nieudałych próbach wylazł z czółna i siadł na brzegu, przypatrując się robocie drugich. Znudziło go to widocznie, bo wreszcie wstał i skierował się ku nam.
— Idzie tu — zauważył Ben Nil.
— Znakomicie. Biegnij szybko do wnętrza po powrozy. Są nad jamą i w baraku asakerów wisi ich dosyć. Wy dwaj cofnijcie się wtył, żeby was nie zauważył.
Odłożyłem karabiny i pistolety, aby mi nie zawadzały, i wcisnąłem się w krzak tuż nad otworem. Turek bardzo się zasapał, bo ścieżka prowadziła pod górę. Odchylił gałęzie, wetknął naprzód głowę do dziury i wlazł. W tej chwili chwyciłem go za gardło obiema rękami i powaliłem na ziemię, jak kłodę. Krzyczeć nie mógł, bo trzymałem go za krtań. Wierzgał tylko nogami i rzucał rękoma, ale sternik i Ben Nil przytrzymali go, a ja szepnąłem mu do ucha:
— Piśnij tylko, a przebiję cię na wylot!
Grubas zrozumiał odrazu, że to nie przelewki, więc ani drgnął, ani ustami nie poruszył. Ben Nil tymczasem przyniósł powrozy, którymi skrępowaliśmy jeńca w okamgnieniu, poczem ostrzegłem go raz jeszcze:
— Pamiętaj, ani pary z ust, bo w przeciwnym razie pojedziesz natychmiast do dżehenny!
Ledwieśmy się z nim uporali, usłyszałem kroki. Dwu ludzi niosło wielki garnek, napełniony rybami. Trzeba było obezwładnić z kolei i tych obu, ale zupełnie pocichu. Sprawa jednak nie była łatwa, gdyż przez otwór musieli wchodzić pojedyńczo i jeden z nich mógł uciec. Kazałem więc Ben Nilowi stanąć po tamtej stronie otworu i rzekłem pocichu:
— Wyciągnij żołnierza do środka, skoro tylko uderzę go kolbą.
Zaczaiłem się, trzymając kolbę gotową do uderzenia. Dwaj żołnierze zbliżyli się do otworu. Jeden z nich obrócił się tyłem, żeby mu lepiej było nieść naczynie przez loch. Uderzylem go płaską stroną kolby w ciemię tak, że padł odrazu, a Ben Nil odrzucił go na bok, a chwyciwszy ucho naczynia, pociągnął je, gdy wtem ukazała się głowa drugiego żołnierza. Palnąłem go tak samo jak pierwszego i oszołomiłem. Powiązano ich obu i ułożono na ziemi obok Turka, który patrzył na to wszystko, ale nie miał odwagi ostrzec asakerów przed niebezpieczeństwem. Mieliśmy więc pięć osób, ale pozostało jeszcze siedem do zwalczenia.
— Dopisało nam szczęście — zauważył Ben Nil, ciągle jeszcze niepewny zakończenia całej tej sprawy.
— Zobaczymy niebawem — odrzekłem. — Ktoby się tam o to zgóry troszczył.
Na obu łodziach stały wielkie naczynia gliniane do składania w nie złowionych ryb. Jedno odnieśli dwaj asakerzy i zostali pojmani; drugie napełniono niebawem, i wachmistrz wydał rozkaz innym dwom asakerom, by je odnieśli. Spotkał ich oczywiście ten sam los, co poprzednich. Byłem jednak ciekawy, co będą robili tamci na łodziach, bo nie mieli już w co składać ryb, więc wrzucali je poprostu do łodzi. Że jednak nie mogli się ustrzec od pogniecenia ich, poczęli spoglądać ku otworowi, zaniepokojeni trochę, dlaczego czterej asakerzy nie wracają z naczyniami. Stary zaś wachmistrz zgiął palec wskazujący w kształt haka, wsadził go do ust i gwizdnął tak głośno, aż echo rozległo się dokoła. Nie otrzymawszy jednak na to odpowiedzi, wystąpił na brzeg i zwrócił się ku otworowi, gdzie złowiliśmy go bez najmniejszego szmeru, bo sternik i Ben Nil nabyli już w tem pewnej wprawy i razem z Agadim dopomagali mi tak dzielnie, że poprostu sprawność ich w wykonywaniu tego ciężkiego i niezwykłego zadania robiła mi niejaką przyjemność.
— Poszło gładko, jakby naprzykład zwijanie liny na pokładzie — cieszył się sternik. — Jeszcze czterech, a odpoczniemy nareszcie.
— Z tymi krótsza już robota — odrzekłem. — Stanę nad miszrah i zawołam, aby szybko wracali. Wy zaś ustawicie się z karabinami przed otworem i zagrozicie strzelaniem, jeśli się nie poddadzą dobrowolnie.
— A jeżeli uciekną na łodzie?...
— Już ja ich nie puszczę — odpowiedziałem i postąpiłem kilka kroków naprzód, gdzie ukryłem się w cieniu, a sternik niebawem wydał okrzyk, jakby o ratunek. Zbyteczne było powtórzenie go. Asakerzy powyskakiwali z łodzi i przebiegi obok mnie, dążąc ku otworowi. Pierwszy wlazł do środka, — drugi się cofnął, bo usłyszał krzyk tamtego. Byliby może zawrócili do ucieczki, gdybym im był nie zastąpił drogi, grożąc:
— Marsz do środka, bo kula w łeb!
— O nieba, to effendi! — krzyknął jeden z nich.
W tej chwili moi towarzysze zjawili się z przeciwległej strony z nastawionemi lufami, a ja zagroziłem z tej. Biedacy nie wiedzieli, co począć, Ben Nil zaś wołał:
— A! tu inne będziemy teraz łowili ryby... Odrzućcie noże, dzielni wojownicy, i poddajcie się, bo będzie źle.
„Dzielni wojownicy" poddali się bez najmniejszego oporu. Powiązaliśmy ich wszystkich, nie wyłączając tamtych czterech ogłuszonych, którzy odzyskali już byli przytomność, a następnie poznosiliśmy ich do dżura el dżaza, pozostawiając na brzegu tylko wachmistrza i Turka.
— Muradzie Nassyr — rzekłem do tego ostatniego,dobywając noża, — ile razy nie odpowiesz na moje pytanie, tyle braknie ci palców. Powtarzam twoje własne słowa i nie życzę sobie, abyś używał wykrętów. Więc odpowiadaj: czy dawno wyruszył stąd: Ibn Asl?
— Przed pięcioma dniami — odrzekł śpiesznie Murad; — towarzyszy mu przeszło dwustu ludzi.
— Znasz tego murzyna, który tu stoi?
— Znam.
— Dowiedz się więc, że nie byliśmy tak głupi, jak sądziłeś, i nie daliśmy się zbałamucić. List Ibn Asla czytaliśmy, a reis effendina znajduje się nie na Bahr el Dżebel, lecz zatrzymał okręt w takiej stąd odległości, że może nawet usłyszeć nasz głos, gdybyśmy nań zawołali. Umrzesz więc śmiercią iście męczeńską i tak okrutną, jak żaden jeszcze Turek dotąd nie umarł.
— Litości, effendi! zmiłowania!
— Aaa!.. zmiłowania... proszę! A tyś je miał dla mnie? co? Nie, ptaszku mój, życie za życie, krew za krew, mówka za mówkę. Obejdziemy się z tobą zupełnie tak samo, jak ty chciałeś postąpić ze mną.
— Jabym się był ulitował nad tobą... i przebaczył...
— Co? przebaczył? A cóż ty masz mnie do przebaczenia, albo raczej, kto tu winien? ty, czy nie ty? Kilka razy tryumfowałeś nademną, wiedząc dobrze, że niesłusznie. Nie mściłem się też na tobie. No, ale teraz wyczerpała się moja cierpliwość; nie mam dla ciebie żadnych względów. Sam sobie zgotowałeś smutny koniec, który cię zaskoczy, skoro tylko nastanie dzień.
— Nie mów tak, effendi, nie gróź; wszak jesteś chrześcijaninem — jęczał Turek.
— Albo psem chrześcijańskim... Ciągle przecie nazywałeś mię w ten sposób. Jakże więc możesz oczekiwać teraz jakiejkolwiek litości od psa?... Pies walczy ze swoim wrogiem i jeżeli jest silniejszy, to go rozrywa w kawałki. A wy powołujecie się na naszą wiarę wówczas tylko, gdy krucho z wami. Nie mam z tobą więcej nic do gadania, jak tylko raz jeszcze powtarzam: koniec już z tobą.
— Effendi, miej wzgląd na moją siostrę. Co się z nią stanie, jeśli mię zabijecie?
— Z pewnością czekać ją będzie lepszy los, niż ten, który jej przygotowałeś. Zamążpójście za Ibn Asla byłoby dla niej najstraszniejszą rzeczą, jaką tylko wyobrazić sobie można. Na dół z nim! — zawołałem do towarzyszów. — Dosyć już gawędy!
Spuszczono go po drabinie w dół, a następnie ten sam los spotkał kulawego wachmistrza. Nie z zemsty i nie z pychy obszedłem się z Turkiem tak surowo, lecz miałem jak najlepsze zamiary, a mianowicie nastraszyć go, by się zastanowił nad sobą przez te kilka godzin pobytu na dnie błotnistej jamy. Możliwe, że skruszy się jego serce bodaj pod wpływem trwogi przed blizką śmiercią.
— Effendi — zauważył nieśmiało Ben Nil, — mamy ich wszystkich dwunastu w tej jamie, to prawda; ale dwaj z nich nie są związani i mogą tamtym dopomóc do wydobycia się. Jama wprawdzie głęboka, ale gdyby stanął jeden na drugim, to trzeci wydrapie się po nich na wolność.
— Bardzo słuszna uwaga, mój młodzieńcze. Jeden z nas będzie stał na warcie z nabitą bronią, i skoro który wystawi głowę, dostanie kulą.
Teraz należało zawiadomić o wszystkiem emira. Kazałem więc sternikowi, jako wypróbowanemu na wodzie fachowcowi, by wsiadł do jednej z łódek i popłynął. Udałem się z nim aż do miszrah, pomogłem odwiązać łódkę, w którą wsiadłszy, odbił od brzegu i ruszył z prądem rzeki. Gdy już odpłynął na środek, wróciłem do seriby, by teraz odszukać „turkawkę". Przyjęła mnie, jak poprzednio, nie zasłoniwszy twarzy, i skarżyła się, że z troski o brata nie mogła nic wziąć do ust.
— Co z nim zrobiłeś? — pytała. — Gdzie on jest? Czemu nie przychodzi do domu? Walczyłeś z nim może?
— O, tak; ale powaliłem go tylko na ziemię i związałem. Jest teraz naszym jeńcem i śpi zapewne wygodnie w dżura el dżaza.
— Co? mój brat w dżura el dżaza? taki szlachetny, możny, godny człowiek?
— A mnie czy nie uważasz za szlachetnego człowieka?
— Cóż znowu? Jesteś bardzo zacny, szlachetny, i dobry; szkoda tylko, żeś chrześcijanin; uważałabym cię za wyższego o wiele, niż mego brata.
— Mimo to, on mię wtrącił do tej jamy, i jeżeli mnie mogło to spotkać, to dlaczegóżby i on nie spróbował tej przyjemności... ja zresztą zawsze postępuję w myśl ustaw i prawa, a on jest zwykłym przestępcą...
— Jakto? czyżby łowienie niewolników istotnie było zbrodnią?
— Największą pod słońcem.
— A ja o tem nie wiedziałam! Zawsze mi się zdawało, że biali mają prawo łapać czarnych i sprzedawać. Czy mego brata czeka kara?
— O, i jeszcze jaka!...
— Allah! przecie nie zasądzą go na śmierć... Wiem, że reis effendina, którego jesteś przyjacielem, postanowił ująć go. Czy ów potworny człowiek jest także tutaj?
— Przybędzie rano.
— Powiedz mi więc jedno tylko, tylko to jedno: opowiadano mi, że reis efiendina zabija wszystkich łowców niewolników; czy to prawda?
— Tak. Sam nawet raz widziałem, jak kazał całą gromadę wystrzelać co do nogi.
— Straszna rzecz, okropna! Ale chyba mego brata nie każe rozstrzelać?
— Obawiam się bardzo, aby tego nie zechciał uczynić.
— Ależ ty musisz ratować mego brata, effendi! słyszysz? musisz! Wszak ja ciebie również uratowałam!
Podniosła złożone ręce, jak poprzednio, i patrzyła pokornie, oczekując odpowiedzi.
— Tak. Uwolniłaś mnie raz z niewoli, a że nie jestem niewdzięcznikiem, wstawię się do reisa effendiny.
— W takim razie wszystko będzie dobrze. Dziękuję ci, effendi, i sporządzę sobie jeszcze raz kawę, bo poprzedniej pić nie mogłam z wielkiej obawy i zmartwienia. Przypominam sobie, że prosiłeś mię przedtem o jedną filiżankę.
— A tak, prosiłem, lecz nie raczyłaś mnie poczęstować...
— Przebacz, effendi; sama nie wiedziałam, co się ze mną wówczas działo, taki lęk ogarnął moją duszę. No, ale teraz już przeszło. Pozwolisz filiżankę?
— E, to mało. Przyrządź wielki garnek, bo mam dwu towarzyszów, którzy zarówno, jak i ja, radziby doznać twej łaskawej gościnności. Niech nam Fatma wyniesie napój i filiżanki nad jamę.
— A czy teraz wolno nam już wychodzić z tego pokoju?
— Owszem, ale musisz mi przyrzec, że ani spróbujesz dopomóc bratu do ucieczki, bo reis effendina zastrzeliłby cię natychmiast.
Wyszedłem, myśląc o tej typowej córze Wschodu. Brata jej uwięziono. Jakie będą z tego skutki, co z nim zrobią, nie obchodziło jej to wcale, byle go tylko nie stracili i byłe smakowała jej kawa! I siostra tego niedołężnego stworzenia miała być moją żoną na wypadek, gdybym był został łowcą niewolników!
Przysiadłem się do Ben Nila i murzyna nad jamą w oczekiwaniu przyobiecanego napoju. Niebawem Fatma w towarzystwie dwu czarnych służących wyniosła gotującą się wodę i potłuczone ziarnka kawy, oraz filiżanki, tytuń i fajki, będące własnością Turka. Sporządziłem sobie jedną filiżankę, a wypiwszy, zapaliłem fajkę, poczem przeszedłem się po seribie, oglądając ją szczegółowo. Teraz dopiero spostrzegłem, jak znakomicie urządzona była i jak obszerna ta kryjówka Ibn Asla. Część tylną przedzielały pale, wbite w ziemię. W miejscu tem, obecnie pustem, przechowywał Ibn Asl trzody, zrabowane podczas swych wypraw.
Reszta nocy zbiegła mi bardzo szybko. Nad ranem zerwał się niezbyt silny wiatr, jak każdego dnia o tej porze, emir więc mógł rozwinąć żagle i przypłynąć na miejsce. Pozostawiłem Agadiego na straży koło jamy i udałem się z Ben Nilem do tokulów, aby je w świetle dnia przeszukać. Były one w przeważnej części puste, gdyż mieszkańcy, jak wiadomo, wyruszyli na połów. Mimo to, znaleźliśmy dość zapasów broni i amunicyi, a w jednym nawet były obfite zapasy rozmaitych rzeczy, między któremi nie brakło skrzyni z ubraniem. Bez trudności dobraliśmy z Ben Nilem dla siebie nowiutkie szaty. A było mi w nowem przebraniu tak do twarzy, że wzięła mię chętka złożenia jeszcze raz wizyty „turkawce" w celu podziękowania jej za kawę i fajki. Niestety, gdy przestąpiłem próg pierwszej pierzei, oświadczyła mi przez drzwi dość energicznie, że słońce jeszcze do pokoju jej nie zajrzało i przyjąć mię nie może. Tak więc chętka pochwalenia się nowym strojem spełzła na niczem, i jak niepyszny musiałem wrócić nad jamę, aby przed przybyciem emira rozmówić się raz jeszcze z Turkiem i wydobyć od niego niektóre potrzebne zeznania. Spojrzałem dół. jeńcy istotnie uwolnili się z więzów, ale żaden się nie ważył próbować ucieczki. Leżeli spokojnie w szlamie, lecz bynajmniej nie spali. Murad Nassyr, zobaczywszy mnie, zawołał:
— Proszę cię o jedną łaskę, effendi! Pozwól mi wyjść na chwilę, żebym się z tobą rozmówił.
— Nie wart jesteś tego, ale, mimo to, zgadzam się. Podaliśmy mu drabinę, po której wygramolił się na brzeg, był jednak tak przygnębiony, że na nogach utrzymać się nie zdołał. Usiadł więc czemprędzej na ziemi, oparł łokieć na kolanach i, podparłszy w ten sposób głowę, jęknął ponuro:
— Zgotowałeś mi straszliwą godzinę, ani słowa!
— Ja? Przecie ty sam winien jesteś wszystkiemu, ty sam. Nasze przysłowie powiada: „Jak sobie kto pościele, tak się wyśpi".
— Nie uczyniłem jeszcze nic złego, za co możnaby mię zasądzić na śmierć.
— Ja zaś nietylko że nie uczyniłem nic złego, ale starałem się zawsze o dobro bliźnich, a jednak wy oddawna postanowiliście zgubić mię bez litości.
— O tem już i mowy niema, effendi. Przekonałem się, że popełniłem ogromne głupstwo, zapuszczając się tak daleko w głąb Sudanu. Jakżebym pragnął teraz powrócić do ojczyzny!
— Aby tam dalej handlować niewolnikami, bo to mniej niebezpieczne — przerwałem.
— Nie, effendi; są jeszcze inne towary do kupna i sprzedaży. Puść mnie, effendi, a przysięgnę ci na Allaha, na proroka i na zbawienie wszystkich moich przodków i potomków, że nigdy już nie kupię ani nie sprzedam jednego choćby niewolnika.
— Sądzisz, że przyrzeczenie to wystarczy do odparcia nagromadzonych przeciw tobie zarzutów?
— A czego żądasz więcej??
— No, niczego więcej, krom twojej śmierci.
Ukrył twarz w dłoniach i umilkł na chwilę, poczem spojrzał na mnie i wykrztusił:
— Zastrzel mnie więc odrazu, tu, na miejscu...
Twarz jego przybrała wyraz zmieniony nie do poznania. Zdawało się, że przez te kilka godzin na dnie jamy postarzał się o lat kilkanaście, i tego właśnie pragnąłem, to mię cieszyło. Rzekłem więc z odcieniem pewnej łagodności:
— Przypomnij sobie chwile naszego spotkania w Kahirze. Nie znałem cię jeszcze, a ty widziałeś mię przedtem w Algierze i słyszałeś o mnie wiele. Opowiedziawszy mi to, zaprosiłeś mię do siebie, i wkrótce byliśmy przyjaciółmi, a nawet zgodziłem się odbyć razem z tobą podróż do Chartumu. Wtem dowiedziałem się przypadkowo, że jesteś handlarzem niewolników, co przedtem przemilczałeś przede mną. Czyniłeś mi wtedy bardzo korzystne propozycye, na które zgodzić się nie mogłem, i oczywiście musieliśmy się rozejść z tego powodu. Na tem właściwie powinna była skończyć się nasza znajomość. Ale ty, niestety, poprzysiągłeś mi zgubę i stałeś się moim śmiertelnym wrogiem. Była to postawa z twojej strony bardzo niewłaściwa. Wiedziałeś bowiem, że należę do ludzi, którzy idą śmiało i odważnie wytkniętą przez siebie drogą i, prócz Boga, przed nikim obawy nie czują, nie zważają na żadne przeszkody i zdradzieckie sidła wrogów. Prosty rozsądek powinien był cię ostrzec, że niebezpiecznie jest zadzierać z takim jak ja człowiekiem, a jednak byłeś moim wrogiem, przegrywałeś na całej linii do tej pory, aż wreszcie zawiodła cię ostatnia karta, i nie masz innego wyjścia, jak tylko przeprosić mię i przebłagać. Ja oczywiście nie zapominam nawet w tej chwili, żeś był kiedyś moim przyjacielem, i radbym nawet pomocną podać ci rękę; niestety, nie leży to w sferze mojej możliwości. Życie twoje zawisło nie ode mnie, lecz od reisa effendiny. Jeżelibym miał wstawić się za tobą, to musiałbym o wiele więcej mieć ku temu danych, niż poprzednie twoje przyrzeczenia.
— Powiedz zatem, czego żądasz.
— Dowodu, pewnego dowodu, że chcesz raz na zawsze porzucić handel ludźmi i że zrywasz z Ibn Aslem.
— Tylko tyle? — zapytał z odcieniem ulgi. — Ależ to bardzo łatwe. Przekonałem się, że człowiek ten był moim złym duchem. W jakim celu wymagał ode mnie, bym sprowadził siostrę, skoro nie żeni się z nią? Dlaczego zwabia mię wciąż dalej i dalej w dzikie okolice? Poco to wszystko?
— Możesz być pewien, że w celu dla was obojga jak najgorszym.
— Z początku było postanowione, że wesele odbędzie się w Chartumie, potem w Faszodzie, a potem w seribie. Gdy zaś dostaliśmy się tutaj, on pędzi dalej, a nas zostawia tu na opiece ludzi, których nie znam i do których nie mam zaufania.
— Zamało jesteś przezorny i nie posiadasz daru poznawania ludzi, nie dziwne więc, że nie poznałeś się na tym dyable w ludzkiem ciele. Ja na twojem miejscu dawnobym już był wiedział, co on zamierza, gdyż zdołałem go ocenić należycie już w Kahirze i przewidzieć jego plany. Ale mniejsza o to. Weźmy naprzykład choćby biednych Dinków. Zwerbował ich do swoich celów i obiecał sutą zapłatę, a kiedy przeleją w jego sprawie wiele krwi i poniosą liczne trudy, on, zamiast zapłaty, sprzeda ich jako niewolników. Czyż to nie zdrada, godna saniego szatana? A człowiek taki czyż nie jest zdolny postąpić tak samo haniebnie z tobą? Przecie on obrabował Hazida Sichara i sprzedał go potem murzynom. Ty jesteś również bogaty, a Ibn Asl stracił bardzo wiele, prawie wszystko, i potrzebne mu są pieniądze. Poco on cię tedy włóczy za sobą tak daleko? Czy nie w tym właśnie celu, aby cię tu zamordować? Bo w takim razie niktby się tu o tem nie dowiedział i nie pociągnął go do odpowiedzialności. — Czyżby tak było? — zerwał się Turek, przerażony.
— Z wszelką pewnością tak.
— Ha, może masz słuszność, effendi. Im więcej rozważam to wszystko, tem silniej się przekonywam, że może to być prawdą.
— Wycofaj się więc; jeszcze nie późno. Wiesz, gdzie Ibn Asl znajduje się teraz?
— Podążył do Goków.
— Mógłbyś mi opisać drogę, którą obrał?
— Przysiągłem, że tego nikomu nie powiem.
— Ech, dotrzymanie podobnej przysięgi jest grzechem; wszak my chcemy pójść z pomocą zagrożonym murzynom, a to byłoby możliwe tylko w tym razie, gdybyś nas objaśnił. Odmówisz tego, a będziesz miał na sumieniu mord setek ludzi. Żądam więc od ciebie otwartości, a to będzie dowodem, o którym wspomniałem ci przedtem, i to rozstrzygnie o twoim losie. Przysięga twoja była krokiem lekkomyślnym, i jeżeli jej dotrzymasz, popełnisz przez to samo zbrodnię.
— Pomyśl jednak, effendi, że przysiągłem na brodę proroka...
— Głupstwo! — przerwałem mu. — Wasz prorok nie miał żadnej brody.
— Co? jak? żadnej brody? Mahomet nie... nie miał... żaaa....
Słowa ugrzęzły mu w gardle. Patrzył na mnie prawie obłąkanemi oczyma i jakby skamieniał.
— No, no, uspokój się. Może miał...
— Mówisz „może", a więc wątpisz, effendi, a tyś przecie człowiek bardzo uczony i jeżeli twierdzisz, że prorok nie miał... o niebiosa!...
— Powiedziałem bez głębszego zastanowienia...
— A zatem prorok miał brodę?
— Prawdopodobnie.
— Allahowi niech będzie cześć i dzięki! Nie widziałem jeszcze takiego człowieka, któryby nie wierzył w istnienie brody proroka...
— Bo nikt jej nie widział, przynajmniej ci, którzy obecnie żyją na świecie, a w Koranie wcale wzmianki o żadnej brodzie niema. Jeżeli więc przysiągłeś na tak wątpliwą rzecz, to przysięga ta w mojem pojęciu nie ma żadnej wartości. Złożyłeś ją zresztą bez głębokiego zastanowienia i możesz teraz śmiało ją odwołać, a wyjdzie to na dobre nietylko wielu bliźnim, ale przedewszystkiem tobie samemu.
— Pozwól, niech się namyślę, effendi.
— Ale prędko, bo reisa effendiny ledwie co nie widać.
— Ja właściwie dosyć ci już powiedziałem, uwiadamiając cię, że Ibn Asl udał się do Goków.
— Wiedziałem o tem i bez ciebie z jego listu do sangaka. Gokowie są zachodnim szczepem Dinków spotykają się z Szurami; zajmują oni olbrzymi obszar i posiadają wiele bogatych wsi. Pochód Ibn Asla na wszelki wypadek skierowany jest jedynie na jedną ściśle określoną wieś, i jeżeli pomoc nasza ma przynieść zagrożonym murzynom dobry skutek, musimy wiedzieć, która to wieś. Ty z wszelką pewnością możesz nam ją wskazać, zarówno, jak i drogę, którą Ibn Asl podążył.
— A tak, znam ją. Ibn Asl posiada dokładne mapy, które zaufani ludzie dla niego specyalnie wykonali. Byłem nawet przy tem, jak Ibn Asl wykreślał sobie drogę mapie.
— Możesz więc śmiało udzielić nam potrzebnych wskazówek. A jeżeli odmówisz, to nie spodziewaj się niczego dobrego od reisa effendiny, Wróć do jamy. Powiedziałem wszystko, co ci miałem powiedzieć, a jak uczynisz, to już twoja rzecz.
— Jeszcze jedno, effendi. Czy uważasz moją siostrę również jako wroga?
— Nie. Pod tym względem możesz być zupełnie spokojny. Postaram się ją pocieszać, gdy ciebie utraci. Zresztą, jak mi wiadomo, pije ona z apetytem kawę, a dopóki kobieta ma apetyt, nie trzeba się obawiać, aby niebo się zawaliło.
— Turek wlazł do jamy, poczem wyciągnąłem drabinę i, nałożywszy świeżą fajkę, wyszedłem nad miszrah, by popatrzyć na rzekę. Niebawem ukazał się „Sokół“ pod pełnymi żaglami. Miło było spojrzeć na ten wspaniały okręt, szybkością dorównywający niemal parowcom. Na przodzie pokładu stał emir, który, zobaczywszy mię, z daleka, krzyknął:
— Patrzcie! Oto stoi zdobywca świata i pali fajkę zwycięstwa!
„Sokół“ zawinął szybko do miszrah; ściągnięto żagle, zarzucono kotwicę i mostek na brzeg, na którym stanął pierwszy reis effendina. Pochwycił on obie moje ręce i, ścisnąwszy je silnie, uśmiechnął się:
— Czterech tylko, i to jeden z z nich murzyn, zdobyli wielką seribę! Doprawdy to nie do uwierzenia! Winszuję ci, effendi. Dawaj tu drabów, niech im głowy pościnać każę, nie wyłączając nawet Turka...
— Powoli, emirze; nie można tak gorączkowo...
— Co? — przerwał mi, ściągając gniewnie brwi. — Może znowu wystąpisz przedemną z jaką humanitarną prośbą? — I pogodna jego twarz przybrała nagle wyraz surowy, gdy mówił dalej: — Nic z tego nie będzie. Tego rodzaju łotrów nie mogę zostawiać przy życiu. Chodźmy do seriby!
Udaliśmy się ścieżką w górę i przeszli przez otwór do wnętrza. Oprowadziłem go tu wokół, by zobaczył wszystko, i rzekłem wkońcu:
— Siądźmy na tym pniu. Mam ci coś do powiedzenia.
— Dobrze, ale wprzód muszę zauważyć, że Ibn Asl nie lada kiep, skoro zdobył się na urządzenie takiej twierdzy. Przez te wały i ogrodzenia niktby się nie przedostał, a jedynem miejscem do ataku jest miszrah. Zastałeś tu dwunastu mężczyzn; mało to, co prawda, ale mogli oni, mając podostatkiem prochu i broni, oprzeć się całej naszej załodze.
— Znalazłem istotnie wielkie zapasy.
— Świadczy to, że Ibn Asl nie kiep, raz jeszcze

Tom XV.
Pożar seriby.


powtarzam. Ale natrafił na swego. Zdobyłeś seribę bez jednego wystrzału, bez żadnej straty w ludziach, podczas gdy ja byłbym przelał wiele krwi nadaremnie. Masz szczęście, effendi, wielkie szczęście, i jeżeli zechciałoby cię kiedy opuścić, to biada ci. Miej się więc na baczności i na przyszłość bądź więcej ostrożnym. No, a teraz mów, słucham.
Sternik opowiedział był już wszystko szczegółowo, nie miałem więc wiele do dodania, a celem moim było głównie usposobić go dobrze dla Turka. W bardzo długiej mowie nagromadziłem wszystkie możliwe argumenty na jego korzyść, i ostatecznie emir dał się udobruchać, mówiąc, aczkolwiek z widoczną niechęcią:
— Jestem ci bardzo obowiązany, a że posiadasz wyjątkowe zdolności do uzasadniania swoich humanitarnych celów, więc bądź co bądź muszę przyznać ci pod jednym względem słuszność, a mianowicie: Turek nie jest łowcą, lecz handlarzem niewolników. Ściśle jednak rzecz biorąc, handlarz nie jest wcale lepszy od łowcy, bo ten ostatni, nie mając zbytu na towar, porzuciłby swój zawód i szukałby zajęcia na innem polu. No, ale jest jakaś różnica. A zresztą ma on przy sobie siostrę, która spadłaby nam na kark niepotrzebnie. Bo cobyśmy zrobili z dziewczyną i jej czterema służącemi? Wrzucić je do rzeki, tylko dlatego, by się pozbyć ciężaru, tak czy owak nie wypada.
— Albo wiesz co! — wtrąciłem, korzystając z przelotnego humoru emira, — zostawmy mu te cztery kobiety, a będzie dostatecznie ukarany.
— Oho, myślisz już, że go puszczę na wolność tak sobie, bez niczego? Nie, effendi; muszę nawet dodać, oczywiście ku twemu zmartwieniu, że wachmistrz razem z dziesięcioma asakerami musi zginąć bezwarunkowo.
— To od ciebie zależy, nie ode mnie.
— Nie wymykaj mi się z rąk podstępem. Muszę ich uśmiercić, i na to żadnej niema rady. A co do wypuszczenia Turka na wolność, to sam przyznasz, że to nie byłby mądry postępek. Widzisz więc, że twoja prośba jest zanadto poważna.
— Przyznaję i tem więcej będę ci wdzięczny za jej spełnienie.

— Tylko nie mów mi o wdzięczności, bo z góry jestem przekonany, że przy najbliższej sposobności staniesz znowu wpoprzek moim zamiarom. Gdyby chociaż ten Turek mówił prawdę.
— Mnie się tak zdaje.
— A jeśli wprowadzi nas w błąd?
— Przeciw temu mamy bardzo dobry Środek: weźmiemy go z sobą, niech nas prowadzi, a gdy okaże się, że kłamał, wówczas będziesz go miał w ręku.
— Ba, a co będzie z jego fraucymerem?
— Nic trudnego; zabierzesz piękną płeć na okręt, i sprawa skończona. My przecie i tak będziemy musieli pozostawić je po drodze.
— Prawda. A zatem zgadzam się, lecz z góry się zastrzegam, że gdyby nas Turek oszukał...
— Da się to widzieć jeszcze tu, na miejscu. Agadi również chciał nas zwieść, a nie udało mu się. To samo z Turkiem. Przypominasz sobie, jak to sam jeden wziąłem do niewoli koło Bir Murat straż przednią Ibn Asla razem z dowódcą Malafem?
— Tak.
— Otóż ze wszystkiego, co im wówczas odebrałem, jak broń, amunicya i inne rzeczy, zatrzymałem sobie tylko mapy, które mię zaciekawiły. Były to bardzo udatne zdjęcia fotograficzne okolic, w których grasuje ibn Asl, a więc nie brak tam i kraju Goków. Każę sobie przynieść z okrętu te papiery i będę mógł przekonać się odrazu, czy Turek mówi prawdę.
— Znakomicie.
— Wnioskuję z tego, że gotów jesteś obejść się z nim łagodnie.
— No, to jeszcze zobaczymy. Przedewszystkiem muszę go sam przesłuchać. Stosownie do wyniku badania postanowię, co będę uważał za stosowne. Chodźmy po owe mapy, bo zresztą czas wysadzić wojsko na ląd i zrobić porządek z jeńcami.
Udaliśmy się na okręt. Emir wydał odpowiednie rozkazy, i asakerzy weszli na ląd, zburzyli zapory i pale u wejścia do seriby i wmaszerowali do niej w ordynku. Tu rozstawiono ich naokoło jamy, tworząc w ten sposób silny kordon, a następnie spuszczono drabinę w dół, by jeńcy wyleźć mogli na górę.
Na widok regularnego wojska wicekróla opadł biedaków taki lęk, że padli odrazu na klęczki, dzwoniąc zębami z trwogi przed nieuniknioną śmiercią. Murad Nassyr stał na ich czele z oczyma spuszczonemi w dół. Siostra jego wyszła ze służącemi przed tokul i przypatrywała się ciekawie żołnierzom. Nie wiem, co ja więcej zajmowało: los brata, czy ci żołnierze? Zdawało mi się, że lada chwila podejdzie do emira i zapyta go, czy nie życzy sobie filiżanki kawy.
Reis effendina zmierzył wzrokiem Turka i zapytał:
— Wiesz, kto jestem?
Zapytany ukłonił się, o ile tylko mogła mu na to pozwolić jego otyłość.
— A ty jesteś zdziercą niewolników, któremu należałoby również zdjąć skórę żywcem; jesteś robakiem, którego nadeptać nie warto. Wyznaj otwarcie: zajmujesz się handlem niewolnikami?
— Dotychczas tak.
— Byłeś wspólnikiem Ibn Asla?
— Tak.
— Potwierdzeniem tem wydajesz na siebie wyrok śmierci.
— Emirze! ja nie wiedziałem, co to za człowiek! — jęknął przerażony Turek.
— Tem gorzej dla ciebie. Nie powinieneś był dać się wciągnąć nieznajomemu tak daleko w głąb Sudanu. Gdzie on jest obecnie?
— U Goków.
— Jaką obrał drogę?
— Zrazu okrętem do Agudy.
Murad Nassyr nie myślał już teraz ani o swej przysiędze, ani o brodzie proroka. Drżał z trwogi, bo emir bynajmniej nie żartował i wziął się do niego z całą surowością. Odpowiedzi biedaka na krótkie, dosadne pytania emira następowały bez jakiegokolwiek namysłu, a ja zresztą baczyłem pilnie na rozłożone przed sobą mapy, czy podawane informacye są zgodne.
— Którą miejscowość upatrzył sobie Ibn Asl?
— Wagundę.
— Dlaczego właśnie Wagundę?
— Tamtejszy naczelnik ma wielkie zapasy kości słoniowej, a jego poddani posiadają bardzo liczne trzody. Odznaczają się oni ponadto silną budową ciała, więc są poszukiwani, jako niewolnicy.
— O, wy, psie syny! Kość słoniowa, trzody, murzyni! A niech was szejtan rozniesie na wszystkie wiatry! Czy w okolicy Wagundy są inne osady?
— Tuat, Agardu, Akoku, Foguda.
— Czy Ibn Asl obliczył, kiedy stanie u celu?
— Zastanawialiśmy się nad tem bardzo dokładnie i obliczyliśmy, że najdalej za dwadzieścia dni.
Emir spojrzał na mnie pytającym wzrokiem, na co skinąłem głową, wyrażając tem, że zeznania Turka są zgodne z prawdą.
— No, gotów jestem uwierzyć ci — rzekł nieco łagodniej, — bo nie zełgałeś niczego, i to jedno cię ratuje. Effendi wstawił się za tobą, i spróbuję uczynić zadość jego życzeniu. Znasz najprostszą i najkrótszą drogę do Goków?
— Nie byłem tam, ale z mapy wiem, że trzeba naprzód płynąć pod wodę trzy dni do maijeh Semkat. Tu należy okręt zostawić i udać się lądem na zachód, co znowu wyniesie conajmniej sześć dni.
— Potrafisz nas prowadzić drogą dogodną?
— Emirze, przecie powiedziałem już, że nie byłem tam nigdy.
Wtem zabrał głos jeden z asakerów:
— Bądź łaskaw, emirze, i pozwól mi mówić. Znam tę drogę. Ibn Asl wysłał tam Malafa w celu zrobienia mapy, a ja mu byłem do pomocy. Obeszliśmy całą okolicę, i Malaf odrysował na papierze każdy las, każdą rzekę lub potok.
Młody ten człowiek mógł nam być bardzo pożytecznym, dałem więc emirowi odpowiedni znak, i on go zrozumiał. Chciał więc coś powiedzieć, gdy wtem uwagę jego zwróciło nieoczekiwane wcale zdarzenie. Oto ktoś od zewnątrz usiłował wtargnąć do środka kordonu, i niebawem istotnie omal nie zdębiałem. Była to Kumra. Twarz miała zasłoniętą, a wrękach niosła buchający parą garnek. Za nią pojawiły się: Fatma z tłuczoną kawą i dwie białe służące z porcelaną. Omal nie wybuchnąłem głośnym śmiechem, podczas gdy emir zmarszczył brwi i krzyknął do płci pięknej:
— Czego tu chcecie? Wasze miejsce w izbie, a nie wśród żołnierzy! Wynoście się!
To jednak nie zbiło z tropu dziewic. Postąpiły naprzód gęsiego aż do samego emira, a „turkawka" ozwała się wdzięcznym głosikiem:
— My jesteśmy tutejsze, o władco, i prosimy cię, byś się pokrzepił po uciążliwej podróży. Kawa jest świeża i ciepła, jak usta dziewczyny, a tytuń posiada tak rozkoszną woń, jakiej w siódmem niebie nawet niemasz. Pij więc, pal i uwolnij mego brata, bo ja... ja...
Nie mogła dalej mówić, gdyż zabolały ją już ręce od trzymania garnka, który począł się chwiać wreszcie i... katastrofa tuż, tuż. Dobroduszna „turkawka* obchodziła się bez ochrony rąk, zwanej przez Arabki tandżaraja (rodzaj rękawiczek przy pracy kuchennej); naczynie na wodę było zbyt gorące dla jej delikatnych paluszków, — cierpiała tedy biedaczka, ale, mimo najlepszej chęci, dalej wytrzymać było ponad wszelkie jej siły, i garnek wraz z wodą upadł na nogi emira, a „turkawka* krzyknęła, uciekając:
— Cierpliwości, emirze! zaraz zgotuję wodę nanowo!...
Cztery jej towarzyszki pokładły, co miały w rękach, na ziemię i pobiegły za nią. Przygryzłem wargi, by nie wybuchnąć śmiechem; Turek zbladł, jak kreda; emir zaś, patrząc to na swoje nogi, to na mnie, roześmiał się wesoło. Zawtórowałem mu oczywiście natychmiast, a za moim przykładem poszedł Ben Nil i sternik, i niebawem śmiech udzielił się całemu gronu asakerów.
Rozumie się, że w tym wypadku musiała ucierpieć powaga emira. Wziął mię więc pod ramię i wyszliśmy poza koło, gdzie przechadzaliśmy się przez pewien czas, rozmawiajac to o tem, to o owem. Rzecz naturalna, że wysilałem się na wszystko, aby uspokoić emira, aż nareszcie dał się wciągnąć napowrót. Po chwili zabrzmiał jego donośny głos:
— W imieniu wicekróla, któremu niechaj Allah da tysiąc lat życia! Seriba ta była od lat widownią okrutnych zbrodni i dlatego musi dziś jeszcze zniknąć z powierzchni ziemi. Murad Nassyr złoży przysięgę, że od tej chwili nigdy nie będzie już zajmował się handlem niewolników, a następnie uda się razem z nami w pościg za łowcami. Jeżeli nic nie skłamał, daruję mu życie; w razie przeciwnym zaś dostanie kulę w łeb, a cały jego majątek skonfiskuję. Podczas jego nieobecności cały jego niswan [2] znajdzie pomieszczenie na moim okręcie. Jedenastu żołnierzy zasłużyło na śmierć, ale efiendi wyprosił ich od niej. Niechże Allah da im sposobność do poprawy. Mogą zostać przy nas. Jeśli się dobrze spiszą, daruję im wolność i do służby swojej zaciągnę. Gdyby jednak który z nich okazał chociażby jakąkolwiek skłonność do nieposłuszeństwa, każę wystrzelać wszystkich. Niechże więc uważa jeden na drugiego!
Na tem skończył emir, poczem zapanowała głęboka cisza przez chwilę, aż wreszcie przerwał ją wachmistrz:
— Niech Allah błogosławi reisowi effendinie teraz, zawsze i na wieki.
— lljaum, dajman, abadi![3] — powtórzyli chórem asakerzy.
Turek zbliżył się następnie do emira, ukłonił się i złożył żądaną przysięgę, poczem podał rękę mnie, mówiąc:
— Tobie jedynie zawdzięczam życie i nie zapomnę tego nigdy! Przysięgam ci, że nie pożałujesz swego wstawiennictwa!
Wśród wszystkich zapanował bardzo wesoły nastrój, i który wzmógł się jeszcze o tyle, że właśnie nadeszła „turkawka* z świeżym garnkiem, dymiącym parą. Na ten raz jednak, dla uniknięcia podobnej jak przedtem katastrofy, naciągnęła na delikatne rączki... pantofelki. Wypadek jest czasem dowcipnym nauczycielem życia
Ledwie mi się udało odciągnąć ją z powrotem do tokulu. Tu, w przedziale swego brata, zostawiła dla mnie i emira wonny napój, i tym razem bez przypadku.
Po śniadaniu wszczął się w seribie wielki ruch. Z asakerami, którzy dopiero co byli naszymi nieprzyjaciółmi, obchodzono się życzliwie, pracowali więc razem z naszymi ochoczo. Wszystko, co tylko miało jakąkolwiek wartość, rozdano po części między żołnierzy odrazu, po części zaś przeniesiono na okręt, a kiedy już nie było nic do zabrania, podpalono seribę ze wszystkich stron. Czekaliśmy, dopóki się nie spaliła w obawie, aby ogień nie przerzucił się na las. Podczas tego urządzono na pokładzie malutką kajutę z kołów i mat dla fraucymeru Turka. Około południa z seriby pozostała tylko kupa popiołu.
Po krótkich przygotowaniach „Sokół" rozwinął żagle, jak ptak olbrzymi, i popłynęliśmy z wiatrem ku południowi...

KONIEC TOMU DRUGIEGO.




  1. Filiżanka.
  2. Fraucymer.
  3. Teraz, zawsze i na wieki.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.