W kraju Mahdiego (May, 1911)/Tom II/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł W kraju Mahdiego
Wydawca Wydawnictwo Ilustrowanego Tygodnika »Przez Lądy i Morza«
Data wyd. 1911
Druk Drukarnia Zygmunta Jelenia w Tarnowie
Miejsce wyd. Lwów; Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ III.
Nad Bagnem febry.

Prowadziliśmy bardzo ożywioną rozmowę w czasie nocnej jazdy, co nam jednak nie przeszkadzało uważać na każdy szczegół po drodze. Skoro tylko zauważyliśmy jakiś przedmiot, podobny łudząco do okrętu, stawaliśmy natychmiast, niestety trudno było spotkać choćby żywego ducha. Wypalił się powoli cały zapas pochodni i wkońcu brakło nam światła. Musieliśmy więc płynąć pociemku. Nad ranem wiatr dął silniej, wskutek czego łódź posuwała się bardzo szybko i przez dłuższy czas ani ruszyliśmy wiosłami, zwłaszcza gdy się nadarzył bystry prąd rzeki.
Około piątej godziny rano przybyliśmy na miejsce, gdzie obozował wczoraj Ibn Asl. Zatrzymanego przezeń okrętu już nie było. Wyszliśmy na obozowisko w nadziei, że spotkamy kogo, niestety daremnie. Nie pozostawało nam nic innego, jak tylko płynąć jeszcze dalej aż do Hegazi. Gdybyśmy i tam nie zastali reisa effendiny, to albo rozminęliśmy się z nim w drodze albo też cofnął się do Chartumu. W tym ostatnim wypadku troska o moją karawanę spadała wyłącznie na mnie.
Popłynęliśmy więc i w pobliżu Hegazi zauważyliśmy małe światełko, a że poczęło już szarzeć, dostrzegłem po dobrem wpatrzeniu się, że światełko to mieści się na statku, stojącym w miszrah. Rozróżniłem następnie kontury okrętu z trzema pochyłymi masztami; był to „Sokół“, którego tak troskliwie poszukiwaliśmy przez noc całą. Popłynęliśmy oczywiście ku okrętowi, lecz w tej chwili dał się słyszeć z pokładu alarmujący głos:
— Łódź, tu po tej stronie!
Chciałem zażartować i dałem znak towarzyszom, by udawali, że nic nie słyszą, i skierowaliśmy umyślnie w bok niby z zamiarem ucieczki, gdy w tem krzyknął ktoś z pokładu, bynajmniej nie w żartobliwym tonie:
— Stać, bo strzelam!
A równocześnie ozwał się na pokładzie dzwonek alarmowy. Wiedziałem, że skoro warta da taki znak, to w przeciągu kilku minut cała załoga jest w pogotowiu do walki i dlatego żart mój mógł spowodować bardzo niemiłe następstwa. Skierowaliśmy więc łódź w kierunku statku.
— Przybić do lewego boku okrętu — brzmiały gromkie słowa z pokładu — i nie ruszać się!
Usłuchaliśmy, a na górze wszczął się bardzo ożywiony ruch. Niebawem zapytano nas:
— Czyja to łódź?
Poznałem po głosie reisa effendinę i, żeby on mnie również nie poznał, kazałem Ben Nilowi odpowiedzieć:
— Z „Jaszczurki“.
Odpowiedź ta wprawiła go w zdumienie.
— Wyjść na pokład w tej chwili! — zawołał głosem podniesionym.
Wiadomo było mu zapewne, że to właśnie statek pod nazwą „Jaszczurka“ umknął wczoraj z przystani koło dżezireh i teraz pomyślał, że dowie się coś bliższego o całej sprawie. Na pokładzie pozapalano wiele latarń, ja zaś, chcąc się trochę podroczyć, wypchnąłem sternika na zrzuconą nam powrozową drabinę, zostając z Ben Nilem na dole. Stary krzywił się co prawda, ale rad nierad polazł pierwszy i, gdy już wydostał się na pokład, usłyszałem słowa reisa effendiny:
— Ano jest już jeden! Ale poczekajno... Widziałem już gdzieś tę twarz... Ktoby to mógł być? Słuchajno, dobrodzieju, gdzieśmy się to widzieli?
Powitanie to przeraziło starego do tego stopnia, że prawie oniemiał i nic nie odpowiedział.
— Jeżeli się nie mylę, — mówił reis effendina dalej — to imię twoje brzmi Abu en Nil. Nieprawdaż?
— Tak jest, effendi, — jęknął stary drżącym głosem.
— Widzieliśmy się w Gizeh, co?
— Tak, efiendi, w Gizeh...
— Nazywaj mnie emirem. Wiesz przecie dobrze, że mam prawo do tego tytułu. Byłeś sternikiem na dahabijeh es Semek, którą wówczas skonfiskowałem, no gadaj!
— No, tak, byłem.
— I uciekłeś mi, ty jeden z całej załogi... Wiem już... Miło mi dobrodzieja powitać... Hej, związać draba i wrzucić do ciemnicy!
— Emirze, nie trzeba mnie wiązać, — błagał stary — nie jestem twoim wrogiem i przybyłem dobrowolnie.
— Jakto? Przecie mój żołnierz z warty chciał już strzelać do ciebie. Kłamiesz, starcze, o tej swojej dobrej woli. Gdzie znajduje się teraz „Jaszczurka“?
— W Maijeh es Saratin.
— Nie znam takiej miejscowości. Cóż tam „Jaszczurka“ ma do roboty?
— Schowała się przed tobą.
— A zatem ma nieczyste sumienie, skoro musi chować się przedemną. Czego ona szukała koło dżezireh Hassanii?
— Ciebie chciała schwytać.
— Mnie, mnie chciała schwytać? Do dyabła, jesteś bardzo otwarty. Kto jest reisem „Jaszczurki“?
— Niema tam reisa. Komenda spoczywa w ręku samego właściciela, Ibn Asla.
Imię to wywołało wpośród całej załogi wielkie poruszenie, nawet sam reis eiiendina był niemało zdumiony.
— Czy mi się nie przesłyszało? Ibn Asl, powiadasz? Ten najsłynniejszy rabuś niewolników znajduje się na pokładzie „Jaszczurki“? Zaczynam teraz pojmować. Ten psi syn zastawił na mnie pułapkę. Prawda to? Mów!
— Tak, emirze, zgadłeś. Miałeś być spalony razem z okrętem i załogą za pomocą nafty.
— Allah kerim! Bóg jest łaskawy, bo mnie natchnął, bym obrał drogę lądem. To stąd pochodziły beczki! W tej chwili ruszymy dalej, a ty musisz nas zaprowadzić do maijeh es Saratin! Spalić mnie chciał razem z ludźmi i okrętem! Żeby ci jednak dać przedsmak tego, co cię czeka, otrzymasz narazie bastonadę. Azis, zwiąż mu nogi i wymierz dwadzieścia plag w podeszwy!
Ostatnie słowa wypowiedział do swego ulubieńca, młodego człowieka, który właśnie stał obok, trzymając w ręku potężny bykowiec, zrobiony ze skóry hipopotama. Młodzieniec ten był zawsze na zawołanie, ilekroć zaszła potrzeba wymierzenia komu plag, a że Abu en Nil pamiętał go dobrze jeszcze z pod Gizeh i wiedział, że niema z nim żartów, dlatego złożył ręce jak do modlitwy, błagając:
— Emirze, nie każ mnie chłostać, jestem zupełnie niewinny!
W tej chwili wydrapał się na pokład Ben Nil i rzekł do emira:
— Nie powinieneś go bić, emirze, bo to mój dziadek, który zresztą wcale przed tobą nie skłamał.
— Co? Ty tutaj? Ty, Ben Nil? Cóż ty robisz w towarzystwie łowcy niewolników?
— Tym nie był on nigdy. Że przez krótki czas pełnił obowiązki sternika na okręcie łowców, to jeszcze nie wielka wina, poświadczy to zresztą mój effendi.
— A gdzież ten twój effendi jest?
— Idzie już — odpowiedziałem, skacząc przez poręcz. — Otóż i on!
Z piersi wszystkich wyrwał się jeden okrzyk zdziwienia i radości. Emir cofnął się o krok w tył i prawie oniemiał, lecz po chwili otwarł szeroko ramiona i postąpił ku mnie, wołając:
— Effendi! Jakże się cieszę, jakże niezmiernie się cieszę! Pójdź w moje objęcia, niech cię przycisnę do serca!
Radość jego była zarówno wielka jak i szczera i ja również omal się nie rozrzewniłem. Przystąpili też natychmiast do mnie obaj oficerowie, stary onbaszi i wielu innych, ściskając mi ręce serdecznie. Jeden tylko stał dłuższy czas na uboczu i, dopiero gdy już wszyscy powitali się ze mną, roztrącił ich i stanął naprzeciw. Była to postać chuda z długimi członkami jak u małp i ogromnie komiczna.
— Effendi, o effendi, — jęczał i skomlił — dusza moja pełna jest rozkoszy, a serce wyskoczyć mi chce z piersi i oko w głowie rzuca się z radości, że cię znowu ujrzało. Tęskniłem do ciebie jak zakochana żona do męża. Bez ciebie życie jest dla mnie ciemne, jak w garnku odwróconym dnem do góry, i przykre, jak but do nogi niedobrany. Nikt o mnie się nie troszczył, nie pamiętał, nie zwracał uwagi na moje słowa. Dzielność moją psy zjadły, a odwaga wyschła, jak plama dziegciu na rękawie mej szaty. Aż oto przechodzi przez moje kości rozkosz i czuję, że moje przymioty odżyją nanowo i zagrają wszystkimi kolorami tęczy, jak bańka mydlana, i...
— Prysną — przerwałem, podając mu rękę, i cofnąłem się o krok w tył w obawie, by mnie nie chwycił w ramiona, któremi dwa razy mógł mnie opasać.
Człowiek ten, podobny do szubienicy, był moim drugim służącym i nazywał się Selim. Zostawiłem go u reisa effendiny przed wyprawą do Fessarów, bo zawsze robił wszystko odwrotnie, niż najeżało, i mógł mi nieraz być poważną przeszkodą w rozmaitych przedsięwzięciach.
— Effendi, — rzekł do mnie, robiąc pociesznie czułą minę — żebyś ty wiedział, jak ja się tu sprawowałem przez cały czas! Byłem dla nich wszystkich świecznikiem i wzorem cnót wszelakich i zapewne takiego wzoru nie znajdą już nigdy w życiu...
— W jedzeniu — przerwał mu któryś. — O, w tem, ma bestya talent. Jeść, pić, palić tytoń, spać i chełpić się umie doskonale, lecz pozatem...
— Milcz! — zgromił go drągal — usta twoje są źródłem, z którego mętna płynie woda. Bardzo żałuję, effendi, że nie miałeś sposobności widzieć mnie choćby naprzykład wczoraj, gdyśmy ciągnęli w kierunku dżezireh Hassanii w pościgu za handlarzami niewolników. Moja postać przewyższała wszystkich, a w sercu czułem taki ogień zapału i męstwa, że, że... ale co tu wiele gadać. Łowcy niewolników już na sam widok mojej osoby uciekli co sił, a emir mnie jedynie ma do zawdzięczenia, że...
— No dosyć, dosyć, — przerwałem mu — mamy ważniejsze rzeczy do omówienia, niż twoje przechwałki.
— Otóż to — dodał emir — idź stąd! — a do mnie: — Jestem bardzo ciekaw, dlaczego udałeś się do Hegazi, a nie do Chartumu, skąd wziąłeś się w towarzystwie tego oto sternika z bandy rabusiów, no i wkońcu, gdzie twoi żołnierze?
— Asakerzy zostali w tyle i przyprowadzą ci niebawem całą gromadę łowców niewolników, których schwytałem.
— Znowu sprzyjało ci szczęście? Udało ci się może co z bandą Ibn Asla? Effendi, ty się w czepku urodziłeś napewno. Ja, niestety, od Wadi el Berd nie wyłowiłem nic.
— No, to pociesz się, bo jeżeli nie pomylę się w rachubie, to już jutro będziesz miał w ręku samego Ibn Asla.
— Naprawdę? Gdzie on się znajduje?
— W maijeh es Saratin, jak ci wspomniał Abu en Nil.
— Gdzie to jest?
— Powyżej wsi Kwana.
— Byłeś aż tam? Nie, doprawdy wierzyć nie mogę.
— Byłem przedwczoraj, nim jeszcze tu przybyłeś, w Hegazi i koło dżezireh Hassanii, gdzie Ibn Asl schwytał mnie.
— Schwyt... — słowo zamarło mu na ustach i dopiero po chwili dodał: — Effendi, bierzesz mnie na kawał...
— Nie, emirze.
— Domyślałem się, że jesteś w zachodnim stepie, a ty tymczasem, Allah wie którędy, rozbijasz się za Ibn Aslem, którego szukam nadaremnie.
— Rzecz zupełnie prosta, opowiem ci, tylko rozkaż swoim ludziom, by byli cicho! Pożądane jest dla nas, by w Hegazi nie dowiedziano się o niczem, co się tu dzieje, bo Ibn Asl ma tu swoich szpiegów. Tutejszy szejk el beled naprzykład jest z nim w porozumieniu.
— Masz na to dowody?
— Wiedział on doskonale, że Ibn Asl urządził na ciebie zasadzkę i nawet pomagał mu w tem zbrodniczem przedsięwzięciu, bo ofiarował konia do dyspozycyi strażnikowi, który tu oczekiwał twege przybycia i miał o niem zaraz donieść Ibn Aslowi.
— I ty wiesz o tem wszystkiem, człowieku, ja nie wytrzymam dłużej... Musisz mi wszystko opowiedzieć dokładnie. Chodź do mojej kajuty, a tego sternika z bandy łowców trzeba związać i wtrącić do kaźni!
— Nie, emirze! To dobry, uczciwy człowiek i polecam go twoim względom. Objaśnię cię później, a tymczasem każ im dać posiłek obydwom, bo od wczoraj nie mieliśmy nic w ustach!
— A więc jesteś głodny i ty? Ależ chodźno czemprędzej do mojej kajuty, będziesz miał, czego tylko dusza twoja zapragnie!
Powiedziałem emirowi, by kazał pogasić światła na pokładzie i masztach, poczem zeszliśmy do wspaniale urządzonej kajuty, gdzie usługiwał nam Azis. Emir kazał przynieść wszystkiego, co tylko było w zapasie, nie brakło nawet paru flaszek wina, ponieważ emir wyemancypował się z pod przepisów koranu co do tego napoju. Spożywałem z wielkim apetytem, co Azis podał, i opowiadałem reisowi effendinie zajścia ostatnich dni, co chwilami wprowadzało go w niemałe zdumienie. Słuchał z natężoną uwagą i przerywał wykrzyknikami podziwu i zachwytu. Opowiadaniz3 moje było jednak bardzo treściwe i pobieżne, emir zaś chciał wiedzieć najdrobniejsze szczegóły i natarczywie domagał się tego.
— Kiedyindziej, — odpowiedziałem — bo teraz niema na to czasu. Przededniem jeszcze musimy wyruszyć w drogę.
— Kto, gdzie?
— No, ja, ty i Ben Nil. Wsiądziemy do łodzi, którą tu przybyliśmy, i powiosłujemy kawałek w górę rzeki; będę miał dosyć czasu opowiadać ci dalej w czasie jazdy. Mam pewien plan, który trzeba wykonać zaraz i to w ten sposób, że musisz udać się ze mną. Dobrzeby było, gdybyśmy tylko trzej w drogę udać się mogli, niestety ja i Ben Nil jesteśmy tak pomęczeni, że nie moglibyśmy wiosłować. Zechcesz więc odkomenderować do tego dwu silnych marynarzy.
— A no, dobrze. Jesteś nadzwyczaj tajemniczy, że jednak jestem przekonany o twoich zdolnościach i że mianowicie nie przedsiębierzesz niczego bez należytych ku temu powodów, posłucham cię, ale przyznam się, że gdyby kto inny czynił mi podobną propozycyę, podejrzewałbym go o nieuczciwe zamiary względem mnie. Możnaby mnie przecie przy tej sposobności wydać w ręce Ibn Asla tak łatwo...
— Sądzę, że istotnie możesz na mnie polegać. Ale zmieńno uniform, aby nas nie poznano po drodze, gdy będziemy wracali! To rzecz niemałej wagi.
Emir przebrał się natychmiast po cywilnemu, a ja zabrałem ze stołu trochę żywności do torby i następnie wyruszyliśmy w drogę.
Na wschodzie rumieniła się już zorza poranna, gdy odbiliśmy od okrętu. Dwaj marynarze wiosłowali pilnie, a ja siedziałem obok Ben Nila a naprzeciw emira, który był ogromnie zdenerwowany z łatwo zrozumiałych powodów. Nie trzymałem go też zbyt długo w niepewności i wtajemniczyłem go dokładnie w cały plan, tembardziej, że czasu ku temu było dosyć. Nim dobiliśmy na miejsce, gdzie obozował przedtem Ibn Asl, emir udobruchał się na dobre i przejął się mojemi myślami bardzo żywo. Wylądowawszy, usiedliśmy pod drzewem na brzegu i w tej chwili rozkazałem, by obaj marynarze wrócili pieszo do Hegazi, ale tak ostrożnie, aby ich nikt po drodze nie zauważył. Odeszli natychmiast, a reis effendina pytał niemało zdziwiony:
— Jesteś ciągle zagadkowy do niemożliwości. Czy my nie będziemy wracali łodzią do Hegazi?
— Ja z Ben Nilem — tak, ale ty nie.
— Co? Chcesz, żebym pieszo biegł taki kawał drogi?
— Zgadłeś, a powód ku temu wytłómaczę ci później, teraz zaś chciałbym się dowiedzieć, co myślisz o całej sprawie.
— Przedewszystkiem jestem zdumiony w najwyższym stopniu. Ty, effendi, jesteś istotnie człowiekiem, który...
— Daj pokój, — przerwałem mu — co o mnie myślisz w tej chwili, to rzecz uboczna.
— My wszyscy zawdzięczamy tobie życie, ale mimoto nie możesz żądać, aby...
— Abyś bodaj przez krótki czas przynajmniej milczał, tego mogę żądać śmiało od ciebie. Czas bardzo drogi i musimy się zająć tem, co najpilniejsze. Przypuszczam, że masz chęć pochwycić Ibn Asla?
— Naturalnie. Przysięgam na Allaha, że nie dziś, to jutro...
— Powoli tylko z przysięgami! bo człowiek nie jest panem rozmaitych okoliczności. Nieraz bardzo nieznaczny błąd może zniweczyć olbrzymi zasób pracy i zabiegów. W jaki sposób chciałbyś schwycić opryszka?
— W sposób najprostszy. Pojadę do maijeh es Saratin i tam go napadnę.
— Ale jego tam z pewnością już niema. Jestem przekonany, że zaraz po naszej ucieczce opuścił tę kryjówkę, i miał ku temu bardzo ważne powody. Po pierwsze nie czułby się tam już bezpiecznym, bo miejsce to jest mnie wiadome, powtóre musiał pospieszyć z pomocą swemu ojcu i poddanym, będącym u mnie w niewoli, i jestem pewny, że popłynął w dół Nilu zaraz po naszej ucieczce.
— W takim razie nie pozostaje nam nic innego jak tylko wyruszyć naprzeciw...
— Aby go nie spotkać — przerwałem.
— Przeszukamy wszystkie zakątki wzdłuż Nilu.
— I podczas gdy się tem zajmiemy, on najspokojniej w świecie pomaszeruje przez step w kierunku mojej karawany.
— Za krótki czas na to.
— Bynajmniej. Wie on dobrze, że go szukasz i że ja popłynąłem napewno naprzeciw ciebie, aby cię wezwać do maijeh. Dlatego wykorzystał noc i udał się, o ile mógł, jak najdalej w dół, skrył gdzieś swój okręt w zaroślach, a z załogą pomaszerował naprzeciw naszych asakerów.
— Rozumiem już teraz. Zaalarmuję żołnierzy i poprowadzę ich w kierunku karawany, by jej bronić natychmiast. Ty oczywiście będziesz mi towarzyszył.
— Nie, ja z Ben Nilem pojadę naprzeciw karawany, podczas gdy ty urządzisz zasadzkę na Ibn Asla.
— Dlaczego nie obaj razem?
— Bo w tym wypadku nie dostalibyśmy Ibn Asla, który obecnie znajduje się ze swoimi ludźmi powyżej nas. Wyprzedziliśmy go więc, a gdy tu się pojawi i zauważy nasze Ślady, będzie ostrożny i zostanie.
— Jeżeli jednak zechce ratować swego ojca, to mimo wszystko nie zaniecha wyprawy i może na nas napaść z tyłu.
— Nie zdobędzie się na to, ceni on bowiem więcej własną wolność, niż życie ojca i ludzi zabranych do niewoli. Słyszałem to z własnych jego ust. Możliwe zresztą, że wyprawi przeciw nam oddział łowców niewolników, ale ręczę za to, że osobiście nie zdecyduje się na nic, bo to tchórz ostatniego gatunku. Chyba że w ostatecznym razie zdobędzie się na jaki fortel, którego bądź co bądź lekceważyć nam nie wolno, gdyż pod tym względem ma gałgan pewne zdolności.
— Hm, posłuchaj! Jeżeli wybiorę się naprzód i pozostawię go w pewnem oddaleniu, to bardzo jest możliwe, że napadnie na karawanę, a pomoc z naszej strony mogłaby być spóźnioną.
— Co do karawany, to wcale nie bałbym się o nią, gdybym tam był na miejscu. Wiem napewno, że nie zdołałby jej zwyciężyć, ale mam na myśli zupełnie co innego. Nieraz już udało mi się podstępem uzyskać tyle, ile nie zdołałbym nawet bardzo znaczną przemocą i gwałtem, i zresztą miałeś sam liczne tego dowody. Otóż chciałbym podstępem własnym podejść Ibn Asla i, jeżeli tylko nie popełnię jakiego błędu w planie, ręczę z góry za pomyślny skutek.
— Cóż więc obmyśliłeś?
— Zastawić łapkę. Wiesz o tem zapewne, że znajomość pola walki jest dla każdego wodza rzeczą bardzo waźną, bo od niej w znacznej części zawisło zwycięstwo lub klęska. Tak naprzykład, gdy wódz zwabi nieprzyjaciela w miejsce, gdzie wszystko zostało należycie do walki przygotowane, to może być pewnym powodzenia. W tym wypadku gdybyś poszedł w otwarty step, to nie wiedziałbyś, gdzie szukać wroga, i nie miałbyś pojęcia, wśród jakich okoliczności przyjdzie do potyczki. Owóż, aby tego uniknąć, wyznaczymy z góry miejsce ku temu i będziemy go tam oczekiwali.
— Czy tylko zechce tam przyjść!
— Że istotnie ściągniemy go tam, w tem już moja głowa.
— Obrałeś już takie miejsce?
— Bardzo dogodne, a mianowicie Dżebel Arasz Kwol. Leży ono tuż w pobliżu linii wytycznej, którędy iść ma nasza karawana, a więc przez to samo również blizko drogi Ibn Asla. Byłeś tam zapewne.
— Pięć razy i znam nawet dobrze całą okolicę.
— Cieszy mnie to, bo nie muszę towarzyszyć ci na miejsce dla zaznajomienia cię z terenem. Są tam dwie zatoki, a właściwie bagna, które połączone są ramieniem z głównem korytem rzeki. Północna jest większa i dłuższa, niż południowa. Znasz ten zakątek?
— Doskonale. Większa z zatok nazywa się maijeh el Humma[1], nazwy zaś mniejszej nie pamiętam.
— Otóż właśnie mam na myśli to bagno febry. Ciągnie się ono u stóp góry wązkiem pasmem tak daleko, że do przejścia pieszo z jednego końca na drugi potrzeba conajmniej czterech godzin. Mniej więcej w samym Środku tej długości jest większe zagłębienie w grzbiet skalistego brzegu, zarośnięte mocno omm sufah, a na krawędziach wznoszą się wysokie, cieniste drzewa gafulowe[2], które zwracają szczególniejszą uwagę wędrowca, bo rzadko tego gatunku drzewa osiągają taką wysokość.
— Znam je, nadzwyczaj przyjemny ich zapach rozchodzi się po całej okolicy i łagodzi wyziewy bagna. Pieszo można przejść tamtędy całkiem śmiało, lecz na wielbłądzie trzeba bardzo uważać, bo skały wznoszą się prawie prostopadle tuż nad samą wodą, a na wązkiej drożynie leżą potężne głazy, stoczone z góry. Tę drogę właśnie naokoło wklęśnięcia zatoki w głąb skał nazywają tubylcy darb el Muzibi[3], bo niejeden podróżny nabawił się tu kalectwa lub stracił życie.
— Mam nadzieję, że i dla Ibn Asla droga ta będzie nieszczęśliwą.
— W jakiż sposób zwabisz go w to miejsce?
— Że go zwabię, nie ulega najmniejszej wątpliwości, ale w jaki sposób, niestety sam jeszcze nie wiem i myśl o tem przyjdzie w decydującej chwili. Droga nieszczęścia wiedzie wzdłuż brzegu zachodniego. Czy znasz także wschodni?
— Doskonale.
— To przypomnisz sobie zapewne gęsty hegelikowy las, który styka się z brzegiem zachodnim.
— Byłem tam. Las ten jest nie do przebycia, bo przestrzeń między pniami wypełniają gęste krzaki i zarośla nabakowe.
— Otóż ten las posłuży nam za kryjówkę.
— Czyżbyśmy mieli oczekiwać tam Ibn Asla?
— Tak. A teraz twoje zadanie, emirze, zapamiętaj je sobie dobrze! Przedewszyskiem, skoro tylko wrócisz do Hegazi, musisz wybrać się w drogę, ale przedtem porozumiesz się z szejkiem el beled.
— Z tym psem, zdrajcą, którego ukaram jak najsurowiej?
— Uczynisz to później, a teraz musisz być bardzo grzecznym dla niego i zachowywać się tak, jakbyś mu ufał zupełnie. Powiesz mu, że oczekiwałeś tu transportu niewolników, ale zamiar się nie udał, gdyż widocznie Ibn Asl wprowadził cię podstępnie w błąd. Wyrazisz tedy przypuszczenie, że handlarz ten czmychnął do Chartumu, i powiesz, że podążysz za nim, by go wyśledzić i ukarać.
— Poco ja to mam mówić właśnie szejkowi el beled?
— Bo odgrywa on w moim planie bardzo znaczną rolę. On właśnie nastawi pułapkę na Ibn Asla, nie wiedząc bynajmniej o tem. Wspominałem ci już, że to spólnik i szpieg Ibn Asla. Jestem pewny, że albo sam potajemnie uda się do niego z wiadomościami albo wyśle kogo z zaufanych, no i Ibn Asl, dowiedziawszy się w ten sposób o twoim powrocie do Chartumu, będzie się czuł bezpieczny.
— A ciebie nie będzie się obawiał?
— Nie, bo i ja rozmówię się z szejkiem. Ale posłuchaj dalej: udasz się natychmiast pieszo do Hegazi, ale tak, aby o ile możności nikt nie mógł cię zauważyć, w tym celu kazałem ci się przebrać, i kiedy już stamtąd wyruszysz, ja z Ben Nilem przywiosłuję.
— Skądże będziesz wiedział o tem, że wyruszyłem w drogę?
— Zostaw to już mnie, potrafię sobie dać radę! Otóż, przybywszy na miejsce z Ben Nilem, udam się do szejka el beled niby tak, jakbym dopiero wprost z maijeh powrócił, i opowiem mu, co zaszło koło dżezireh Hassanii.
— Wyjawisz mu swoje właściwe nazwisko?
— Rozumie się. Gdybym tego nie uczynił, to i tak dowiedziałby się później od Ibn Asla i oczywiście nie wierzyłby wówczas memu opowiadaniu, co mogłoby pokrzyżować moje plany. Muszę zachowywać się tak, jakgdybym miał do niego zupełne zaufanie; będzie to łatwe, bo on należy przecie do zwierzchności i ja, jako do takiego, zwrócę się nibyto o pomoc. Oddam mu w przechowanie łódź z tem, że później za swej bytności w tej okolicy odbierzesz ją od niego.
— Powiadasz, że popłyniesz do Hegazi z Ben Nilem. A co będzie, gdy szejk dowie się później o tym trzecim, Abu en Nilu? Jak wytłómaczysz jego nieobecność?
— Bardzo łatwo. Mogę powiedzieć naprzykład, że uciekł mi w obawie, aby się z tobą nie spotkał, albo, że utopił się w czasie ucieczki.
— Po co mi go zostawiasz? Mógłby przecie przydać się tobie.
— Mam tylko dwa wielbłądy wierzchowe.
— Dokąd się wybierzesz?
— Naprzeciw karawany, którą opuściłem, aby ciebie ostrzec przed zasadzką, a że jesteś uratowany, mogę już teraz śmiało powrócić do niej, tembardziej, że nadarza się znakomita sposobność schwytania Ibn Asla. Ucieczka moja była dla niego strasznym ciosem, który za wszelką cenę zechce sobie powetować, i wyprawi się przeciw karawanie, by uratować ojca i jeńców. Jeżeli więc usłyszy, że się tam udałem, ucieszy się niezmiernie, bo wstąpi weń nadzieja ponownego schwytania mnie do niewoli. Napadnie więc na karawanę z wszelką pewnością, no i wlezie w pułapkę.
— Ba, ale ty sam jeszcze nie wiesz, w jaki sposób wciągniesz go w tę zasadzkę.
— Istotnie, do tej chwili nie miałem o tem pojęcia, ale przyszła mi nagle do głowy pewna myśl. Napomknę szejkowi el beled, w jaki sposób może on odnaleźć Arasz Kwol. Powiem mu tak: Oszczędzałem życie jeńców pomimo, że łajdacy ci zasłużyli już niejednokrotnie na śmierć. Obecnie wyczerpała się już moja cierpliwość i muszę się pomścić bardzo surowo za to, że mnie Ibn Asl chciał zamęczyć bez litości. Otóż za to właśnie czeka śmierć wszystkich poddanych Ibn Asla, którzy tylko pod rękę mi podpadną. Przedewszystkiem zaprowadzę jeńców do Dżebel Arasz Kwol, aby ich powrzucać do maijeh el Humma. Skoro więc Ibn Asl dowie się o tem, skieruje niezawodnie swą bandę w moje ślady, aby uratować zagrożonych na życiu poddanych. Cóż ty na to?
— Przypuszczam, że nie zawiodą cię te obliczenia, ale czy ci się uda akurat zwabić go w takie dogodne dla ciebie miejsce, gdzie możesz być pewien zwycięstwa, w to trochę wątpię.
— E, co do tego, to sobie poradzę. Zresztą on przybędzie tam wcześniej niż ja i będzie miał czas rozejrzeć się w terenie. Sądzę zatem, że jeżeli tylko cokolwiek posiada zmysłu oryentacyjnego, to przyjdzie na tę samą myśl, co ja, to znaczy, zechce na mnie napaść z dwu stron, z przodu i z tyłu, podczas gdy będę się znajdował na wązkiej ścieżce między skałami a wodą. jeżeli mu się to uda, to będzie mnie uważał za straconego.
— Miałżebyś odwagę wejść w tę pułapkę?
— Może, ale oczywiście tylko w tym celu, aby go wciągnąć w ten sposób w swoje sieci i potem ubezwładnić na zawsze. Ty popłyniesz z Hegazi aż do wysokości Dżebel Arasz Kwol, ukryjesz okręt w jakim zakamarku, a zostawiwszy kilku ludzi do pilnowania, resztę marynarzy i asakerów zabierzesz ze sobą do maijeh el Humma i skryjesz się w lesie, o którym ci mówiłem. Tam masz czekać, dopóki nie spostrzeżesz nas i Ibn Asla. Możliwe, że ja prędzej jeszcze dotrę na miejsce i odszukam cię tam w ukryciu dla udzielenia ci ostatecznych wskazówek; jeżeli jednak nie zdążę, to zadanie twoje jest bardzo proste. Skoro tylko usłyszysz strzały, możesz przypuszczać, że przybyłem z północy, a Ibn Asl napadł na mnie ze strony przeciwnej. Oczywiście i on nie będzie miał wiele miejsca na wązkiej drożynie. Wówczas ty wypadniesz znienacka z lasu i popędzisz prosto na niego z tyłu. Jeżeli się dobrze sprawisz, to Ibn Asl albo się podda dobrowolnie albo rzuci się do maijeh, gdzie wśród zarośli omm sufahowych znajdzie niewątpliwie grób dla siebie i wszystkich swoich poddanych.
— Effendi! Plan ten jest wspaniały, ale mimoto mam pewne skrupuły. Wszak rozporządzasz tylko dwudziestoma żołnierzami.
— Gdyby mi ich więcej było trzeba, to wezmę od ciebie.
— Kiedyż będzie na to czas?
— Może i będzie. Skrupuły twoje nie są pozbawione pewnych podstaw.
— A druga rzecz: potrzebni ci są ludzie do pilnowania jeńców. Ileż więc pozostanie ci do rozporządzenia w czasie napadu? A jest również bardzo prawdopodobne, że Ibn Asl tak samo umieści oddział od strony północnej i weźmie cię we dwa ognie.
— I o tem już myślałem i jestem nawet tego pewny, że urządzi na mnie zasadzkę. Skoro jednak wiem o tem — nie boję się bynajmniej. Jeżeli naprzykład wie ktoś, że w tem a w tem miejscu podłożono minę, to oczywiście ominie zawczasu niebezpieczne miejsce. Zresztą przyznaję, że za mało mam ludzi i proszę cię, przyślij mi ze dwudziestu asakerów!
— Dokąd ich wysłać, aby napewno trafili do ciebie?
— Idzie głównie o to, aby ludzi tych nie spostrzegł nieprzyjaciel. Najlepiej jednak będzie, jeśli ja ich sam wyszukam w umówionem miejscu. Znam wyborną kryjówkę w północnej stronie Dżebel Arasz Kwol; jest to wyschłe koryto potoku, wciskające się w skały. Po pięciu minutach drogi koryto rozszerza się w kotlinkę, zarośniętą gęsto krzakami.
— Wiem już... Zapuściłem się raz w to miejsce, szukając wody do picia.
— Doskonale. Cieszy mnie to, że znasz obmyślaną przeze mnie kryjówkę. Otóż tam właśnie przyślij mi ze dwudziestu wojowników!
— Ba, ale w którym czasie?
— Na krótko przed mojem przybyciem, gdyby bowiem przyszli tam wcześniej, to mógłby ich Ibn Asl wyszukać. Jeśli dobrze obliczyłem, to ja jeszcze dziś powitam swą karawanę.
— Niemożliwe! Wszak ona ma przed sobą pięć dni drogi, a dziś dopiero dzień trzeci.
— Ja wnioskuję inaczej. Oto gdy asakerzy spostrzegli ucieczkę Orama, musieli się odrdzu domyśleć, że on pocwałował co tchu do Ibn Asla i wskutek tego spieszyli się, ile mogli. Dziś wieczorem tedy są oddaleni od nas nie więcej jak jeden dzień drogi, a że ja popędzę naprzeciw, więc bardzo jest możliwe spotkanie o tej właśnie porze, jak sobie obliczyłem. Jutro rano wyruszymy do Dżebel Arasz Kwol, ale tuż w pobliżu rozłożymy się na nocleg i dopiero rano pojutrze udamy się na miejsce. Jest bowiem bardzo pożądane, ażeby potyczka odbyła się w dzień. Możliwe, że w ciągu nocy odnajdę cię, lecz gdybym do pierwszej godziny po północy nie jawił się przed tobą, przyślij natychmiast dwudziestu asakerów w kierunku suchego koryta, o którem mówiliśmy, a ja już ich tam odnajdę. Na wypadek gdybym miał czas odwiedzić cię na twoim posterunku, dam ci zdaleka znak, a mianowicie powtórzę trzykrotnie raz poraz głos hyeny i żołnierz, stojący na widecie, może wówczas zaprowadzić mnie do ciebie. Oto wszystko, co miałem ci do powiedzenia.
— No tak, ale teraz na mnie kolej podziękować ci za tyle trudu dla mnie i poświęcenia...
— No, no, zostawmy to na lepsze czasy, teraz szkoda każdej chwili. Do widzenia więc, kochany emirze, przy lepszej sposobności!
Reis effendina podał rękę mnie i Ben Nilowi i poszedł pieszo do Hegazi, my zaś wypoczęliśmy tak długo, ile mniej więcej czasu potrzebował reis effendina na odbycie swej drogi, potem wsiedliśmy do łódki i popłynęli na przeciwległy brzeg. Ukrywszy łódź w trzcinie, podążyliśmy pieszo brzegiem tak daleko, dopóki nie spostrzegliśmy Hegazi. „Sokół“ stał jeszcze w miszrah i dopiero po upływie jakiej pół godziny rozpiął żagle i wyruszył w drogę. Wówczas cofnęliśmy się pomału i następnie popłynęliśmy łodzią ku Hegazi.
Ben Nil słyszał całą moją rozmowę z reisem effendiną i był bardzo przejęty moimi planami i wręcz palił się do walki ze znienawidzoną zgrają opryszków. Ja zaś przemyśliwałem nie bez troski nad tem, czy zastanę w domu szejka el beled, od czego zawisło bardzo wiele. Nie spodziewałem się nawet, że on.... wyjdzie sam naprzeciw. Spotkaliśmy go w miszrah; stał na brzegu i, skoro tylko wylądowaliśmy, zagadnął nas uprzejmie:
— Sallam aleikum! Wy tutaj? Sądziłem, że mieliście zamiar udać się na „Jaszczurce“ do Faszody, a wielbłądy zabrać dopiero później za powrotem.
— Dziękuję, do Faszody stąd będzie co najmniej dziesięć dni drogi, a my wcale nie mieli zamiaru do tak dalekiej podróży. Mimoto rzeczy tak się ułożyły, że byłbyś musiał o wiele dłużej mieć w opiece nasze wielbłądy.
— Nie rozumiem — — odparł, udając minę wielce zdziwionego, ale mimo wszystko, nie mógł ukryć pomieszania i opanować się należycie.
— Opowiem ci, – rzekłem – ale na osobności, bo rzecz niesłychanie ważna i jedynie ciebie mogę wtajemniczyć we wszystko.
Zasmucasz mnie tem, panie, — zauważył, postępując za nami na bok. — Cóżby znowu takiego ważnego miało zajść w tak marnej wioszczynie, jak nasza?
— O, zdziwisz się, gdy usłyszysz. — Znasz człowieka, któremu pożyczałeś konia tu w Hegazi?
— Bliżej nie. Mówił mi, że należy do załogi „Jaszczurki“, która zatrzymała się koło dżezireh Hassanii.
— Czy wiesz, czyj to był okręt?
— Człowiek ten objaśnił mnie, że to statek handlowy z Berberyi.
— Nie pytałeś się o właściciela?
— Po co? Co mnie mógł obchodzić ten okręt? Nie jestem przecie ani naczelnikiem ani strażnikiem portu i nie mam potrzeby zaprzątania sobie głowy nazwiskami wszystkich przepływających tędy okrętów i ich właścicieli.
— Racya, ale źle się stało, żeś tego nie uczynił, bo byłbyś nas z pewnością ostrzegł przed niebezpieczeństwem utraty życia.
— Utraty życia? — przerwał zalękniony — Allah ’l Allah! Czyżby wam groziło coś podobnego?
— O, tak! Dowiedz się, że „Jaszczurka“ to okręt największego pod słońcem przestępcy i rabusia niewolników. Domyślasz się, o kim mówię?
— Nie wiem. Czy byłbym zdolny do podobnego domysłu? Za najstraszliwszego z rabusiów uchodzi Ibn Asl, którego Allah niech potępi — jednakże ten nie śmiałby zapuszczać się aż tutaj.
— Otóż on istotnie miał odwagę ku temu.
— Co ty mówisz? O Allah! Gdybym był o tem wiedział! Zebrałbym wszystkich mężczyzn z Hegazi i wyruszył, by go złapać i odstawić do reisa effendiny.
— Znasz tego wicekrólewskiego urzędnika?
— Rozumie się. Rozmawiałem z nim nie dawniej jak przed godziną.
— Co? — wykrzyknąłem, udając zdziwionego wielce. — On był tutaj?
— Dziś był tu, wczoraj zaś koło Hassanii.
— Zapewne wtedy, gdyśmy już odpłynęli. Allahowi niech będzie cześć i chwała, że udało mi się uratować mu życie! Nie wierzyłem, że będzie tak nieprzezorny i wlezie w nastawioną nań sieć.
— Panie! przestraszasz mnie swojem opowiadaniem. Krew ścina mi się w żyłach i nogi drżą podemną. Czy reisowi, któremu niech Allah błogosławi na każdym kroku, groziło jakie niebezpieczeństwo? Z czyjejże to strony?
— Ze strony Ibn Asla.
— Straszne! Język odmawia mi posłuszeństwa. Mów, panie, mów!...
— Ale wprzód zapytam cię, czy przypadkiem nie wiesz, kim jestem ja?
— Skądże znowu...
— Jestem effendim z kraju chrześcijańskiego i przyjacielem reisa effendiny, którego...
— Allah! — przerwał mi z niesłychaną trwogą. — Ty? Ty jesteś owym obcym effendim, który tyle już niewolników wyrwał z sieci rabusiów?
Umilkł, namyślając się widocznie nad tem, co powiedział i że może powiedział więcej, niż wypadało. Ja zaś udałem, jakobym tego wcale nie zauważył, i rzekłem:
— Słyszałeś więc o mnie? Cieszy mnie to, bo nie będę zmuszony rozprawiać z tobą wiele. Wiesz zatem, że pomagam emirowi w spełnianiu ważnego zadania.
— No, tak, wiem, ale tylko tyle, że osiągnąłeś to, czego sam emir nie zdołał.
— Zrozumiesz więc, że Ibn Asl żywi z tego powodu śmiertelną nienawiść do mnie.
— Oh tak, większą nawet nienawiść niż do reisa effendiny.
— I doświadczyłem tego nie dawniej, jak wczoraj. Muszę ci to opowiedzieć.
Powtórzyłem mu w krótkości wszystko, co mnie spotkało, przemilczając oczywiście rzeczy zbędne, a przedewszystkiem to, że widziałem się z reisem effendiną. Słuchający udawał wybornie, że go to nadzwyczaj wzrusza i oburza.
— O proroku proroków, — krzyknął, gdy ukończyłem opowiadanie — to straszne, to wszystko okropnie straszne! Jesteś chrześcijaninem, a mimoto Allah ma cię w szczególnej swej opiece, bo inaczej byłbyś nie uszedł śmierci z rąk tej krwiożerczej hyeny. Ale co się stało z tym trzecim, Abu en Nilem? Wszak i on uciekł razem z wami.
— Oh! O tym widocznie Allah nie raczył pamiętać, bo spotkało go nieszczęście. Źle skoczył do łodzi z „Jaszczurki“ i wpadł do wody. Jeśli rabusie nie wyłowili go, to zapewne spoczywa sobie teraz spokojnie we wnętrznościach krokodyla.
— Biedny! A wy przybiliście dopiero teraz tutaj?
— Niestety dopiero teraz, bo musieliśmy szukać reisa effendiny. Zdawało nam się, że on będzie ścigał Ibn Asla.
— Po co? On wcale nie uważał „Jaszczurki“ za podejrzaną. Mniema widocznie, że Ibn Asl ściągnął go tu naumyślnie w tym celu, aby mógł w Chartumie porobić doskonałe interesy.
— Skąd wiesz o tem?
— Emir mi mówił.
— Gdzież się on podział?
— Pożeglował z powrotem do Chartumu.
— Wiadomość ta dla mnie bardzo przykra. Sądziłem, że zabierze ze sobą łódź, którą zdobyłem. Cóż ja teraz z nią zrobię?
— To głupstwo. Ale co zrobisz ze sobą samym? Jeżeli chcesz dostać się do Chartumu, to możesz wsiąść na pierwszy okręt, który w tym kierunku będzie tędy przejeżdżał, a łódź doczepisz z tyłu.
— To niemożliwe, bo muszę przedewszystkiem odnaleźć swoją karawanę.
— Zostaw więc łódź pod moją opieką. Przypuszczam, że możesz mieć do mnie tyle zaufania.
— Owszem, ufam ci, jesteś przecie zwierzchnikiem osady i mógłbym ci bez wahania powierzyć nietylko łódź, ale i nawet większy majątek, gdyby tego było potrzeba. Proszę cię jednak, nie odsyłaj łodzi do Chartumu, lecz niech zostanie, dopóki reis effendina tu nie powróci i nie zabierze jej z sobą!
— A kiedy można go się tu spodziewać?
— Nie wiem, ale przypuszczam, że pojawi się tu niebawem. Im więcej czasu będzie miał Ibn Asl, tem mniejsza nadzieja schwytania go. Reis effendina mógłby ścigać przestępcę na drodze do Faszody i może jeszcze dalej w górę, lecz możliwe jest, że łotr uda się w kierunku Bahr el Dżebel albo Bahr es Seraf na połów niewolników. Pościg aż tak daleko byłby niemało uciążliwy. Lepiej w każdym razie zaczekać na jego powrót, odebrać mu połów i załatwić się z nim ostatecznie. W takim razie spotkałoby go niezawodnie to samo, co jego ojca, Abd Asla.
— Jak? Cóż jemu grozi?
— Śmierć! Mogłem powystrzelać wszystkich łajdaków, jak to uczynił emir na Wadi el Berd z ich towarzyszami, ale jestem za dobry, zresztą chciałem dostawić wszystkich emirowi, by zrobił z nimi, co mu się podoba, zmieniłem jednak zamiar i załatwię się z drabami bardzo krótko, jak na to zasługują.
— Mógłże reis effendina udzielić ci aż takiego pełnomocnictwa, które może wydawać jedynie kedyw?
— Ma upoważnienie przelewać swą władzę na inne osoby, jeżeli tylko uzna to za stosowne. Zresztą to bardzo znakomity środek na wytępienie wstrętnych zbrodniarzy, trudniących się rabowaniem ludzi i ich handlem. Tylko jak najsurowsze postępowanie ze strony rządu położy koniec tej pladze. Ja, co prawda, nie korzystałem jeszcze z przelanych na mnie czasowo praw, ale teraz nie mam już żadnych skrupułów i poraz pierwszy pokażę gałganom, że ze mną nie łatwa sprawa.
— Niby masz prawo, ale zawsze to pewna odpowiedzialność.
— Ba! Czyż sądzisz, że jestem także odpowiedzialny za wszystkie zbrodnie i gwałty, które ten drab może jeszcze popełnić, gdybyśmy dozwolili ujść mu bezkarnie? A może żywisz dla niego współczucie?
— Jak możesz o to pytać, effendi! Im wcześniej wytępicie całą tę zgraję, tem większa będzie moja radość. Zresztą ja sam, jeżeli tylko przydam się na co, ofiaruję się na wasze usługi.
— Z których niestety korzystać nie możemy. Bo zresztą cóżbyś mógł nam pomóc? Wracając jednak do rzeczy, ludzie ci chcieli wymordować wszystkich asakerów, podróżujących ze mną, a mnie postanowili zamęczyć w najokropniejszy sposób. Że więc udało mi się z nadludzkim wysiłkiem ujść tych męczarni, to jeszcze nie kwestya, abym miał narażać się na ponowne niebezpieczeństwo. Byłbym samobójcą, gdybym ich puścił, bo oni natychmiast urządziliby na mnie zasadzkę i napad. I co wtedy? Otóż lepiej stokroć będzie, jeżeli bez żadnych względów i skrupułów wydam na stracenie wszystkich znajdujących się w mym ręku zbrodniarzy.
— Urządzisz może sąd tu, w Hegazi?
— O nie! Oni nie ujrzą już nigdy tego miejsca.
— Effendi, nie bierz mi za złe, gdy cię zapytam, gdzie odbędzie się ten straszny sąd i egzekucya! Dusza moje jest przepełniona wstrętem do tych zbrodniarzy i chciałbym za wszelką cenę wiedzieć, czy sprawiedliwości istotnie zadość się stało.
— Cieszy mnie, że jesteś tak szlachetnie usposobiony, że masz tak doniosłe poczucie sprawiedliwości i dlatego nie mam powodu kryć się przed tobą ze swoimi zamiarami. Czy znasz Dżebel Arasz Kwol?
— Jakżebym nie miałznać? Byłem tam już wiele razy.
— I maijeh el Humma, nad którem leży, znasz również?
— Znam.
— Czy są tam krokodyle?
— Niezliczona ilość, szczególnie aż wre od nich w środkowej zatoce, wciskającej się w głąb skał.
— Ponad tą zatoką wije się bardzo wązka drożyna, nieprawdaż?
— O, bardzo wązka i niebezpieczna. Podróżny musi iść pieszo i wymijać ostrożnie głazy, bo za lada potknięciem się mógłby wpaść do wody na pastwę krokodyli.
— Otóż widzisz, ja tam wykonam wyrok na tych drabów.
Szejk el beled zbladł z przerażenia, poczem zauważył:
— Effendi, to będzie straszne, przeokropne!
— Każdy zbiera to, co zasiał, a zresztą nie będzie tak źle, jak ci się zdaje, Mnie naprzykład chciano powyrywać paznokcie, poobcinać ręce i nogi powoli i z wyszukanem okrucieństwem, a mimoto ja postąpię sobie ze zbrodniarzami o wiele łagodniej: każę ich powrzucać ze skały na omm sułah i krokodyle załatwią się z nimi w kilku sekundach. Któraż śmierć okrutniejsza, ich, czy ta, którą ja miałem umrzeć?
— Oczywiście, że ta ostatnia, effendi. Kiedyż jednak niebiosa będą świadkami tej zasłużonej kary dla drabów?
— Pojutrze rano, w godzinę po modlitwie o porannej zorzy będziemy na miejscu, nad maijeh el Humma.
— Ma to być godzina śmierci skazańców?
— Tak.
— Kiedy stąd wyruszasz, effendi?
— Zaraz, skoro tylko odnajdę wielbłądy.
Udaliśmy się wszyscy do tubylca, który opiekował się zwierzętami, i, zapłaciwszy mu parę groszy za to, osiodłaliśmy je.
— Patrz, effendi, — zauważył Ben Nil, gdy już mieliśmy wsiadać i wskazał na jeźdźca, zmierzającego przez step wprost ku nam. Mimo znacznego oddalenia poznałem odrazu, Był to Oram.
— Uważaj, effendi!
Szejk el beled stał obok nas i słyszał wszystko, dlatego odrzekłem obojętnie:
— Uważać? Dlaczego? Od chwili, gdy cię schwytano do niewoli, nie widzisz nic wokoło, jak tylko same niebezpieczeństwa. Ów jeździec, to jakiś podróżny i nic więcej. Wsiadaj i jazda, bo czas nagli!
Ben Nil posłuchał, ale spojrzał przytem na mnie bardzo zdziwiony. Nie troszcząc się o nic, podałem rękę, szejkowi, który żegnał mnie czułemi słowy;
— Allah jihfacak — niech cię Bóg strzeże! Czy też spotkamy się jeszcze kiedy?
— Prawdopodobnie niedługo i będziesz tem niemało uradowany.
Ruszyliśmy w kierunku zachodnim, podczas gdy Oram zbliżał się od południa, a spostrzegłszy nas, przystanął i zwrócił z drogi, lecz po pewnym czasie, widząc, w którym kierunku pojechaliśmy, skierował się ku Hegazi.
— Nie pojmuję cię — zauważył Ben Nil. — Przecie to z pewnością był Oram.
— Nie przeczę.
— I nie zaczekałeś, by go schwytać...
— Posłuchaj: o wszystkiem, co opowiedziałem szejkowi, musi się dowiedzieć Ibn Asl, ku czemu nastręczyła się znakomita sposobność, bo przecie Oram prędzej niż kto inny zawiadomi herszta o nowych planach i ten pomaszeruje niezawodnie wprost w kierunku Dżebel Arasz Kwol, jak sobie tego życzymy.
— Niech Allah to sprawi! Mam nadzieję, że nie rozminiemy się z naszymi asakerami.
— Widzisz tę ciemną linię na trawie?
— Tak, to zapewne ślady, lecz czyje?
— To trop Orama. Kierował się zapewne nowymi tropami, które były jeszcze świeże, bo pędził za nami po kilku ledwie godzinach. Asakerzy również trzymali się tej samej drogi i jestem pewny, w tym kierunku spotkamy niebawem naszych.
Wielbłądy po dłuższym Wypoczynku biegły znakomicie, niestety tropy były miejscami tak niewyraźne, że ciągła uwaga na nie zabierała nam sporo czasu. Po krótkim południowym odpoczynku pojechaliśmy dalej, ciągle szukając tropów z wielką trudnością. Po takich okolicznościach było do przewidzenia, że i karawana tu i ówdzie, nie znalazłszy Śladów, musiała zbaczać i kto wie, czy nie zbłądziła. Na szczęście przypomniałem sobie, że w tej okolicy znajduje się studnia nazwana Bir Safi (czysta studnia), a że wiedział o niej przewodnik, więc najprawdopodobniej skierował tam karawanę. Skręciliśmy zatem ku południowi i, pędząc dość szybko, dotarliśmy na miejsce na krótko przed zachodem słońca. Z daleka jeszcze zobaczyliśmy leżące wielbłądy i uwijających się ludzi naokoło obozu.
— Jestem bardzo ciekaw, co Abd Asl powie, gdy nas zobaczy — zauważył Ben Nil.
— I fakir el Fukara, który chce być Mahdim!
— Draby myśleli z pewnością, żeśmy przepadli! Niechże ich dyabli wezmą za to! Darowałem życie staremu, lecz gdybym był wiedział, co nas czekało koło dżezireh Hassanii, nie byłbym tak miękkiego serca.
— Przypuszczam, że nie zechcesz teraz dodatkowo zemścić się na nim.
— Bądź spokojny o to, effendi! Stary, śmierdzący szakal jest dla mnie tak wstrętny, że brzydziłbym się dotknąć go nietylko ręką, ale nawet nożem.
Zbliżyliśmy się do studni na taką odległość, że obecni tamże mogli nas poznać.
— Effendi, effendi! — dały się słyszeć wyraźne głosy — Effendi i Ben Nil! Allahowi cześć i chwała, a nam zbawienie! Wrócili! cali i żywi!
Prawie wszyscy obecni wybiegli naprzeciw nas, krzycząc z wielkiej radości jak dzieciaki. Omal nas nie ściągnęli z wielbłądów, a potem ściskali nam ręce kolejno, przeciw czemu wcale się nie broniłem, bo nie było to ujmą dla mnie. Ludzie ci naprawdę byli do mnie serdecznie przywiązani i cieszyło mnie to ogromnie. Sam reis effendina nie wzbudził w ich sercach takiej radości i wesela, gdy spotkał się z nami na Wadi el Berd. Oczywiście trzeba im było opowiadać o wszystkich przejściach od ostatniego widzenia się z nimi, wprzód jednak chciałem się dowiedzieć, jak im się wiodło; usiadłem, a najstarszy askari, któremu oddałem był dowództwo, zaczął:
— Wszystko poszło jak najlepiej, effendi, tylko... jedno stało się źle, niestety. Brakuje jeden z pośród jeńców: Oram. Uwolnił się hycel z więzów i nie dość, że uciekł, jeszcze zabrał nam najlepszego wielbłąda...
— I pocwałował w nasze ślady — wtrącił Ben Nil.
— Tak, zaraz za wami pognał gałgan, ale skąd wiadomo o tem wam?
— Widzieliśmy go.
— A to gdzie?
— Dowiesz się później, — odrzekłem — główna rzecz, czy wszyscy jeńcy są dobrze zabezpieczeni.
— Od chwili, gdy nam uciekł Oram, nie uda się to już żadnemu. Żywię nadzieję, że nie obwinisz nas o tę ucieczkę, bo był on związany jeszcze w twojej obecności.
— Zdaje mi się, że winę należy przypisać nie tyle niedostatecznemu skrępowaniu, ile niedbałej warcie. No, ale wyście pilnowali! Niech was! Jestem pewny, że spaliście wszyscy, jak zabici.
— Słowo ci daję, effendi, że straż czuwała bez przerwy, ale ten pies posiadał zapewne jakieś czary albo ulotnił się w powietrze, jak dym...
— O, to niemożliwe, widziałem go i to kilka razy na własne oczy i Ben Nil również, lecz nie gniewam się bynajmniej, przeciwnie mam nawet powody do zadowolenia z jego ucieczki, która miała na celu wyrządzenie nam szkody, a... przynieść nam może wielkie korzyści.
— A to w jaki sposób?
— Mniejsza o to. Dziś bylibyśmy go złapali, lecz woleliśmy, żeby sobie bujał na wolności, bo w takim razie więcej nam się przysłuży, niż gdyby leżał związany wpośród naszych jeńców.
Abd Asl nie mógł już dłużej wytrzymać i wybuchnął serdecznym śmiechem:
Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.2.djvu/243 — Wszystko to są głupie przechwałki, aby nam dokuczyć, lecz daremne twoje usiłowania, nie zwiedziesz nas i nie uwierzymy twoim bredniom i kłamstwom. Gdybyś był widział Orama, byłbyś go nie puścił, a żeś tego nie uczynił, więc i nie widziałeś go na oczy.
— Głowa twoja jest bezdenną studnią mądrości, najświętszy ze wszystkich muzułmanów — odrzekłem mu na to.
— He, he, a może mi powiesz, w którym kierunku Oram pojechał?
— Rozumie się, że do Ibn Asla.
— No, skoro naprawdę widziałeś Orama, to widziałeś niezawodnie i mego syna, nieprawdaż?
— Ależ naturalnie. Obaj z Ben Nilem byliśmy u niego w gościnie na jego własnym okręcie. Ja nawet spałem z nim w jednej kajucie.
— Kłamstwo!
— Uważaj no, bo każę cię wychłostać! Położenie twoje obecne jest tego rodzaju, że nie zaszkodziłoby, gdybyś był chociaż trochę uprzejmy.
Wtem fakir el Fukara podniósł się do postawy siedzącej i rzekł:
— Uprzejmości żądasz? Czyż obchodzisz się z nami tak, abyśmy byli dla ciebie uprzejmie usposobieni?
— Obchodzę się z wami tak, jak nato zasługujecie.
— Ja się nie poczuwam do niczego. Zbliżyłem się do was jako gość, a wyście mnie związali, jak zbrodniarza, jest to przestępstwo, które nie wyjdzie wam na dobre.
— Któż to powiedział, żeś naszym gościem? Wyrzekłem może słowo daif[4] do ciebie albo habakek, wasahlan lub marhaba[5]?
— To nie, ale siedziałem w waszem towarzystwie.
— A potem się usunąłeś. Ja nawet ocaliłem ci życie, czemu sam nie przeczysz, a mimoto chciałeś uciec i zdradzić nas przed Ibn Aslem.
— Dowiedź mi tego!
— Zbyteczne. Dosyć, że ja wiem o tem sam. Ta właśnie niewdzięczność była powodem, że cię kazałem uwięzić, a że ci się to nie podoba, nie moja w tem wina. Narzekaj raczej na samego siebie i swą niewdzięczność!
— Ale ja się domagam wypuszczenia mnie na wolność i, jeżeli żądaniu memu nie uczynisz zadość natychmiast, rzucę na ciebie klątwę!
— Którą Allah w błogosławieństwo obróci!
— Przeklnie cię prorok.
— Mało mnie prorok twój obchodzi.
— O, ty niebawem zaczniesz śpiewać na inną nutę, gdy się dowiesz, jaką posiadam moc. W prochu będziesz się czołgał, żebrząc o moją łaskę.
— Ale obecnie posiadam moc ja i to właśnie nad tobą. A nad kim ty później będziesz miał władzę, nad swoim haremem, czy psiarnią, jest mi najzupełniej obojętne. Zresztą radzę ci, siedź cicho, bo gotów jesteś poczuć pręgi na własnym grzbiecie, a to nie należy do zbytniej przyjemności. Nie mogę zresztą nawet zważać na przekleństwa, czy szczekanie człowieka, który zabrnął w bezbożności aż tak daleko, że okazał podłą niewdzięczność względem wybawiciela od śmierci.
— No dobrze, milczę już, ale niebawem nadejdzie czas, kiedy ja będę mówił, a ty będziesz milczał. Wówczas miliony słuchać będą mego głosu, a ty pierwszy z nich będziesz musiał paść przedemną na twarz, jak niewolnik.
Skulił się jak pies i umilkł, widocznie zrozumiał, że to lepiej popłaca, ale innego mniemania był Abd Asl, który albo sobie lekceważył chłostę albo też był zdecydowany nawet tak drogo okupić wiadomości o swoim synu. Ciekawość paliła go niewątpliwie jak ogień, wszak był pewny, że nie ujdę cało z rąk syna, aż tu naraz widzi mnie zupełnie zdrowym. I dlatego to, nie czekając, co będę mówił do żołnierzy, zaczął sam, powtarzając ostatnie słowa fakira:
— Tak jest, w prochu będziesz się tarzał przed nim i przedemną! Nie masz wyobrażenia, jak wielkie niebezpieczeństwo zawisło nad twoją głową. Syn mój zniszczy cię, zgubi bez miłosierdzia, jak to uczynił z reisem effendiną!
— No tak, reisa effendinę zgubił, to prawda — odrzekłem, udając bardzo poważną minę.
— Zgubił? Hamdulillah! Allahowi dzięki! Udało się, no patrzcie, przecie się udało! Nieprzyjaciele zdeptani na proch, niema ich już na świecie!
— Nie zdeptani, lecz spaleni!
— Allah nie odmówił szczęścia memu synowi! Czy słyszycie, ludzie? Przyjaciele, wy wierni muzułmani, czy słyszycie, co się stało? Mówiłem wam już o tem, dusza moja przeczuwała wszystko. No i dyabeł razem ze swoimi asakerami spłonął, a ten najstarszy z dyabłów, którego tu widzicie i który musi nam opowiadać o tem, stracił już swoją władzę i musi nas uwolnić, bo jeżeli tego nie uczyni natychmiast, czeka go straszliwa kara i zgrzytanie zębów na wieki.
— No, no, nie tak zapalczywie stary — upomniałem go, ale to nic nie pomogło, bo począł teraz jeszcze głośniej krzyczeć:
— Co powiedziałeś? Przypuszczasz, że się mylę? Mój syn, najdzielniejszy z najdzielniejszych najstraszliwszy z najstraszliwszych, spalił reisa effendinę i przybędzie tu nam na ratunek. Biada wam, jeżeli spostrzeże, że włosu jednego zabrakło z naszych głów! Czekają was męczarnie, o jakich się wam nawet nie śniło, będziecie wyć, jak potępieńcy, którzy siedzą na samem dnie piekła. Uwolnienia się domagam i to natychmiastowego uwolnienia! Jesteś głuchy, effendi, lecz będziesz żałował gorzko swej głupoty. Uwolnij nas i uciekaj zawczasu, co sił masz w nogach i o ile zdoła twój wielbłąd, gdyż inaczej spadnie na głowę twoją straszliwa zgroza, jakby lew na owcę, która nie zdolna jest do obronienia się od jego ostrych pazurów!
— Miałeś sposobność przekonania się o tem, że nie bardzo uciekam od lwa, jeśli stanie mi na drodze, i możesz być również pewny, iż i przed tą wyprorokowaną przez ciebie grozą nie ucieknę. Niechaj syn twój pojawi się tutaj, a zobaczysz, jak go przyjmę!
— Spali cię, jak to uczynił z reisem effendiną!
Tu wypada zauważyć, że wiadomość o klęsce reisa effendiny wywołała na żołnierzach wrażenie okropne. Wszak był to ulubiony ich wódz, który zginął śmiercią tak straszną razem z ich towarzyszami. Obskoczyli mnie więc moi ludzie wokoło i zasypywali pytaniami, lamentująci narzekając. Uspokoiłem ich ruchem ręki i ozwałem się:
— Dowiecie się o wszystkiem, ale musicie być cicho. Muzułmanin ten nie będzie długo tryumfował. Otóż wiecie o tem wszyscy, że co ja przedsięwezmę, tego dokonać muszę zawsze. Skoro więc postanowiłem uratować reisa effendinę — to oczywiście...
— Co! Jak? — przerywano mi niecierpliwie.
— Emir żyje i nikomu z jego wojska włos nie spadł z głowy.
Żołnierze poczęli wykrzykiwać radośnie, a Abd Asl zawołał z całej siły:
— Kłamie! Chce ukrócić mą radość, pogrążyć nas w smutku przebiegle, ale to mu się nie uda, nie uda, nie damy się obałamucić i z wielką otuchą oczekujemy wybawcy, który pojawi się tu lada chwila.
— Możesz sobie czekać, dopóki nie zczernieje na tobie grzeszna skóra z rozpaczy i rozczarowania, — wtrącił Ben Nil — a tymczasem dowiesz się, co nasz effendi potrafi. Hej, przyjaciele, — zwrócił się do żołnierzy — słuchajcie, effendi będzie mówił.
Oczy wszystkich w tej chwili były zwrócone na mnie, zdało się, że oddechy zamarły w piersiach nietylko żołnierzy, ale i jeńców. Podałem im do wiadomości cały przebieg swej wyprawy aż do chwili, w której znaleźliśmy się wszyscy trzej na łódce wolni i bezpieczni. O tem wszystkiem bowiem mogli słyszeć jeńcy, ale co do późniejszych wydarzeń i wogóle mego planu względem Ibn Asla, to musiałem zachować przed nimi ścisłą tajemnicę. A nużby wskutek nieprzewidzianego przypadku czmychnął z nich który i dostał się do Ibn Asla! Domagano się jednak ode mnie bardzo natarczywie dalszego opowiadania, za co skarcił ich Ben Nil:
— Cicho! Nie nadużywajcie uprzejmości effendiego. Słyszeliście, jak schwytano nas i grożono torturami, że dalej uciekliśmy im śmiało i mogliśmy nawet z łodzi zastrzelić Ibn Asla, a mimoto darowaliśmy mu jeszcze ten raz. Biada mu jednak, jeśli nawinie nam się jeszcze przed oczy!
— Ale co się stało z Abu en Nilem? Gdzie się podział? — zapytał któryś.
— Dziadek mój został w Hegazi i czeka tam sobie spokojnie na nasze przybycie.
— A reis effendina?
— Także w Hegazi. Dostawimy mu tam właśnie naszych jeńców.
— Czemu nie przysłał nam tu jeszcze bodaj kilku asakerów?
— Dlatego, mój ciekawski, że nie było wielbłądów, a zresztą jest nas tu dosyć do pilnowania i transportowania tych tchórzliwych ropuch, z których najobrzydliwsza, Abd Asl, niech sobie tryumfuje do czasu, nie przeszkadzajcie mu w tem. Do Hegazi i tak niedaleko, a więc i czas nie długi.
Ben Nil uspokoił temi słowy w zupełności ciekawych żołnierzy i na szczęście nie wygadał się z niczem niepotrzebnem, gdyż było wskazane, żeby nawet asakerzy nie dowiedzieli się jeszcze o niczem. Jedno bowiem słówko, niebacznie wypowiedziane wobec jeńców, mogło pokrzyżować nasze plany. Zresztą wszyscy moi ludzie byli bardzo ucieszeni, że powróciłem i że pozbyli się bądź co bądź poważnej odpowiedzialności za całość gromady schwytanych łowców. Najstarszy z asakerów odetchnął pełną piersią, gdy mu oznajmiłem, że od teraz ja odpowiadam za wszystko. Tak samo zadowolony był przewodnik fesarski, na którym ciężyła również odpowiedzialność w pewnym stopniu.
Kazałem zmienić wartę i położyłem się spać zarówno jak i Ben Nil, bo ostatnie noce spędziliśmy prawie bezsennie. Obudziłem się dopiero w czasie modlitwy porannej i zarządziłem wymarsz, co było ogromnie uciążliwe, bo jeńcy nie chcieli w żaden sposób dać się wsadzić na wielbłądy. Dopiero baty zmusiły opornych do posłuszeństwa.
Studnia Bir Safi leżała w południowej stronie od prostego kierunku drogi, od którego oczywiście wypadało trzymać się jak najdalej; prowadziłem karawanę łukiem w stronę zachodnią i dopiero później skręciłem ku południowi tak, że pod Dżebel Arasz Kwol zbliżaliśmy prawie prosto z północy. Ostrożność taka była uzasadniona tem, że szejk el beled, wiedząc ode mnie o kierunku mej drogi, zawiadomił z pewnością o tem Ibn Asla, a temu mogła przyjść do głowy myśl napadnięcia na mnie jeszcze w drodze, na otwartym stepie. Owóż aby tego uniknąć, obrałem zupełnie inną drogę. Ibn Asl miał bowiem co najmniej stu ludzi, a ja tylko dwudziestu żołnierzy, wobec czego potyczka na otwartem miejscu niebardzo mnie nęciła.
Jechałem dobrą milę angielską poprzód, abym pierwszy mógł zobaczyć cel naszej drogi. Było niebardzo dalekie popołudnie, gdy spostrzegłem sinawy rąbek na horyzoncie.
Wróciłem więc natychmiast do karawany z rozkazem, by stanęła. Chodziło mi o to, ażeby który z jeńców nie spostrzegł się, gdzie jesteśmy, i dlatego pozsadzano ich z wielbłądów i rozłożono obóz. Asakerzy byli bardzo zdziwieni tem mojem zarządzeniem, zwłaszcza, że do wieczora było jeszcze daleko i o noclegu nikt ani myślał. Mając więc dosyć czasu, zebrałem wszystkich asakerów daleko na bok i, ustawiwszy ich w koło, odkryłem przed nimi cały plan, który miał być dziś wykonany. Gdybym był powiedział, że każdy dostanie po tysiąc piastrów w złocie, to jeszcze nie byliby się tak ucieszyli, jak właśnie tą wiadomością o zasadzce na Ibn Asla. Każdy z nich domagał się udzielenia szczegółowych wskazówek, czemu jednak zadość uczynić nie mogłem, bo przedewszystkiem należało zbadać dokładnie sytuacyę, a to było możliwe dopiero po zapadnięciu wieczoru. Ibn Asl z wszelką pewnością był już na miejscu i spostrzegłby mnie, gdybym się tam zbliżył teraz w dzień biały. Zakazałem surowo wszystkim, aby ani słowem nie wspominali pomiędzy sobą o planie, bo łatwo mógł kto z jeńców podsłuchać. Utartym zwyczajem ułożyli się asakerzy naokoło jeńców, a tylko jeden czuwał na straży po stronie zewnętrznej.
Aż do zmroku nie zauważyliśmy żywej duszy na stepie. Przy zachodzie słońca żołnierze odmówili mogreb, poczem oddałem dowództwo nad karawaną Ben Nilowi, pouczyłem go dokładnie, jak się ma zachować w każdym możliwym wypadku, i dosiadłem wielbłąda.
Zadanie moje nie należało do zbyt łatwych. Wiedziałem, co prawda, że las, w którym miał się ukryć reis effendina, znajduje się na południowym krańcu zachodniego brzegu bagna, ale dotrzeć tam wśród ciemności — to sztuka! Ba, ale druga jeszcze rzecz: gdzie znajduje się Ibn Asi ze swoją bandą? A nużby właśnie w tej stronie! Jeżeli jednak plan jego polega na tem, że zechce podzielić swych ludzi na dwa oddziały, aby mnie z dwu stron zaatakować, to w takim razie najdogodniejszem dla niego miejscem na nocleg jest wschodni brzeg bagna i to mniej więcej w połowie jego długości. Stąd raniutko mógłby przecie wysłać dwa oddziały w przeciwnych kierunkach na upatrzone stanowiska. Gdyby zaś obozował po tej stronie musiałbym po drodze natknąć się na niego, zwłaszcza, jeżeli z przezorności nie będzie zakładał ogniska. Ale drab ma szczególną przyjemność w oświetlaniu obozu nocną porą, o czem przekonałem się już dwukrotnie, koło Hassanii i nad maijeh es Saratin. Mnie nie spodziewał się z wszelką pewnością jeszcze, a o obecności emira nie mógł mieć nawet wyobrażenia i dlatego powinien czuć się zupełnie bezpiecznym i palić ognie, co oczywiście mogło mi oddać znakomitą usługę.
Zmierzałem prosto ku południowi. Na niebie wystąpiły już jasno gwiazdy i mogłem się dobrze oryentować. Po upływie pół godziny dotarłem w okolicę bagna i tu, ze względu na uciążliwość terenu, trzeba było zachować wielką ostrożność. Maijeh el Humma wściska się wieloma ramionami w ląd i o niebezpieczeństwo bardzo łatwo. Musiałem zatem trzymać się dość zdaleka po stronie wschodniej.
Była może, wedle naszej rachuby, dziewiąta, gdy spostrzegłem na horyzoncie słabo rysujące się kontury odosobnionego drzewa. Zwróciwszy się w tym kierunku, poznałem niebawem, że jest mi ono znajome, gdyż podczas mojej poprzedniej bytności w tem miejscu odpoczywałem w jego cieniu w czasie niezmiernej spiekoty. Od tego drzewa było do lasu nie dalej nad sto kroków. Pojechałem więc prosto. Wokół ani jednego światełka, nie było też czuć w powietrzu dymu, mogłem więc być pewny, że Ibn Asla tu niema. Przystanąwszy, dałem hasło, naśladując głęboki głos hyeny. Brzmiało to mniej więcej jak słowa „ommu, ommu!“ ale niestety, nie otrzymałem na to żadnej odpowiedzi i dopiero po kilkakrotnem powtórzeniu, bliżej już koło lasu będąc, usłyszałem:
— Effendi?
— Ja — odrzekłem, zatrzymując wielbłąda.
— Proszę bliżej.
Postąpiłem parę kroków naprzód, gdy wtem stanął naprzeciw mnie tęgi mężczyzna i, przypatrując mi się uważnie, rzekł:
— Tak jest, poznaję cię. Zsiądź z wielbłąda, zżaprowadzę cię do emira!
— Daleko?
— O, dosyć. Emir rozstawił długi łańcuch żołnierzy na posterunkach, abyś się nie błąkał w poszukiwaniu za nami.
— Dobrze, więc zaprowadź mnie do posterunku, który jest najbliżej emira! Zostawię tam wielbłąda i dalej już udam się pieszo.
Zapytałem w drodze przewodnika, czy nie spostrzegli Ibn Asla, na co mi odpowiedział twierdząco. Ibn Asl przybył jeszcze po południu i rozłożył się obozem na południowym końcu maijeb.
— Podpatrywaliście, co robi, gdy noc zapadła?
— Reis effendina był sam na wywiadach.
— Palą ognie?
— Nie wiem, bo od dłuższego czasu stałem tu na posterunku.
Minęliśmy kilku z rzędu asakerów, poczem zostawiłem na opiece jednego z nich swoje zwierzę i rozkazałem przewodnikowi, ażeby sprowadził do mnie emira. Byłem bowiem bardziej utrudzony, a emir wypoczął, mógł więc pofatygować się naprzeciw mnie. Niedługo trwało, a przewodnik przyprowadził istotnie emira, który powitał mnie z wielką radością.
— Są już tu od południa — szeptał zadowolony, ściskając mi ręce.
— Rozłożyli ogniska?
— Aż sześć. Prawdopodobnie chcą przez to opędzić się od złośliwych komarów, gdyż wiem, że bez ognia w pobliżu bagna niktby nie mógł wytrzymać. Tu na szczęście, w ciemnym i dość suchym lesie plaga ta nie jest tak dotkliwa.
— Wiadome ci są plany, które Ibn Asl rano zamierza wykonać?
— Effendi! Cóż ty myślisz, że jestem prorokiem?
— No, nie, ale przypuszczam, że byłeś już na miejscu i mogłeś podsłuchać.
— Niechże Allah broni! Miałżebym aż tak daleko wleźć pod rękę opryszkowi, iżbym mógł słyszeć jego słowa? Wszak spostrzeżonoby mnie i schwytano na pewne.
— A zresztą są pewne oznaki, z których można wyciągnąć wnioski. Czy nie zauważyłeś coś podobnego?
— Nie! Oni siedzieli naokoło ognisk, jedząc i rozmawiając głośno, ale co, tego wcale nie rozumiałem, bo byłem dosyć daleko.
— Widziałeś Ibn Asla?
— Siedział przy pierwszem z brzegu ognisku.
— Jak daleko stąd do nich?
— Prawie pół godziny drogi.
— A no, pójdę. Masz chęć iść ze mną?
— Bardzo, jeżeli oczywiście nie wpadniesz na jaki dowcip, naprzykład, abyśmy się przysiedli do Ibn Asla. Po tobie można się spodziewać nawet takiego psikusa.
Mój biały haik pozostał w obozie, obecnie zaś odłożyłem nawet niezbędną swą broń i poszliśmy, wymijając starannie pojedyncze krzaki i błyszczące tu i ówdzie kałuże. Po kwadransie drogi spostrzegłem blask pierwszego ogniska, potem drugiego, trzeciego i tak dalej aż do sześciu. Były tu tylko drzewa gafulowe i to bez podszycia. Obóz rozłożono bez żadnego planu, tu jedno ognisko, tam drugie, jak się komu podobało. Staliśmy dłuższy czas za szerokim krzakiem, nie dalej jak na sześćdziesiąt kroków od pierwszego ognia, koło którego siedział Ibn Asl w towarzystwie dwu swoich oficerów i dwu prostych łowców. Rozmawiali ze sobą swobodnie, jednakże nie mogłem zrozumieć ani jednego słowa.
— Muszę iść dalej bezwarunkowo — rzekłem więcej do siebie niż do emira — i dowiedzieć się, o czem oni mówią.
— Na miłość Allaha, co tobie strzeliło do głowy?! Przepadniesz, jak kamień wrzucony do wody.
— Eh, próbowałem szczęścia w warunkach o wiele trudniejszych tak, że dzisiejszy zamiar jest wobec tego zabawką.
— Ale ja cię zapewniam, że ani kroku dalej nie zrobię.
— Nie żądam też tego od ciebie. Pójdę przecie sam. Na linii, łączącej nas z pierwszem ogniskiem, stoją w równych odstępach dwa drzewa, rzucające długie i zlewające się ze sobą cienie. Jeżeli posunę się raczkiem w tym cieniu, to nikt nie rozezna mnie od barwy gruntu, a do tego mam jeszcze do ukrycia się dwa grube pnie drzew. Tamto drugie ma nawet dogodny konar tuż o jakie półtora metra wysokości, mogę więc w razie potrzeby wdrapać się tam jak kot i, będąc oddalonym ledwie o jakie piętnaście kroków od ognia, usłyszę każde słowo.
— Ba, ale w jaki sposób wydostaniesz się z powrotem?
— Tak jak poprzednio.
— Nie, effendi, ja na to nie pozwolę, żebyś narażał życie...
— A czy nie narażę go tak samo jutro, gdy stanę do walki? A dodajmy do tego, że właśnie przedsięwzięcie moje obecne może udaremnić jutrzejszą walkę...
— Uważasz to za możliwe?
— Przypuszczam, że dowiem się czegoś nowego, co wpłynie na zmianę moich planów w ten sposób, iż nieprzyjaciel nie będzie wprost w stanie do obrony i weźmiemy całą hurmę żywcem do niewoli bez jednego wystrzału.
Chciał mnie chwycić za ramię i zatrzymać, ale się zapóźnił, bo w tej chwili pełzałem jak wąż wzdłuż cienia naprzód. Nie przedstawiało to żadnych trudności. Do ognia dorzucano ciągle mokre gałęzie, ażeby było więcej dymu, któryby odpędzał komary, i właśnie dym ten ciągnął się grubemi smugami prawie po ziemi, bo powietrze było duszne i wilgotne od poblizkiego bagna. Wykorzystałem więc momenty, w których unosił się dym najgęściej, i posunąłem się aż pod drugie drzewo. Rozgałęziało się ono istotnie tuż na jakie dwa metry od ziemi, z czego skorzystałem skrzętnie, usadawiając się w widłach i wygodnie nasłuchując. Przez dłuższy jednak czas nie było słychać nic interesującego, aż nareszcie uszu moich doleciały z dali słowa:
— Szejk el beled! Jest nareszcie!
I niebawem pojawił się z tamtej strony, prowadząc wielbłąda za uzdę. Wskazywano mu ręką, gdzie znajduje się Ibn Asl, ale żaden z łapaczy nie szedł za nim, bojąc się widocznie za to skarcenia od wodza. Przybyły puścił wielbłąda obok i zbliżył się do Ibn Asla, który powitał go z wielkiem zadowoleniem i uprzejmością. Wywnioskowałem odrazu, że szejk przychodzi doń z ważnemi wiadomościami o nas. Ibn Asl nie mógł bowiem nikogo ze swoich wysłać na wywiady, bo zdradziłby się tem, gdybyśmy go poznali choć z daleka, szejk el beled zaś, złapany przez nas, mógł się wykręcić bardzo łatwo czemkolwiek i udać przed nami, że jest zupełnie niewinny, a może nawet, że działa dla naszego dobra.
— Siadaj i mów! — rozkazał mu Ibn Asl — Widziałeś ich?
— Niestety, nie — zaprzeczył zapytany, siadając obok.
— Więc nie? W takim razie wprowadziłeś mnie w błąd. Oni nie przybędą wcześniej jak jutro rano, a może nawet wcale nie zobaczymy ich już nigdy.
— Przybędą, — przerwał szejk żywo — widziałem ich tropy.
— Ba, jeżeli ktoś wpadnie na czyjeś tropy, to zdaje mi się, że nietrudno mu już doścignąć tego kogoś, i doprawdy nie pojmuję, jak mogłeś zrezygnować z dalszego śledzenia nieprzyjaciela. Obowiązkiem twoim było nie spocząć dopóty, dopóki nie osiągnąłeś swego celu.
— Ależ przepraszam, to było niemożliwe, bo zapadła ciemność. Effendi ze swoim Ben Nilem zostawił za sobą bardzo widoczne tropy, za którymi dążyłem prosto jak pod sznur, ale wkońcu ku memu zdumieniu skierowały się ku południowi. Przypuszczałem, że nieprzyjaciel wybrał sobie za cel Bir Safi. Czuwałem więc cały ranek, czy się tam pojawią, niestety czekałem do samego południa nadaremnie. Widocznie effendi obrał inny kierunek, prawdopodobnie na północ. Sądziłem więc, że, jeżeli udam się i ja w tę stronę, to natrafię na ich tropy, i nie myliłem się. Prawie przed samym zachodem słońca spostrzegłem ślady w kierunku wschodnim.
— To znaczy w kierunku Dżebel Arasz Kwol.
— Oh nie. Gdyby bowiem nie zboczyli z prostego kierunku, to ominęliby z daleka dżebel.
— Cóż u licha zamierza effendi?
— Mnie się zdaje, że zbłądził i dlatego kręci się po stepie. Nie ma on nikogo przy sobie z tych okolic, a Fessar, który służy mu za przewodnika, nie ma najmniejszego pojęcia o terenie.
— Ale effendi musi go znać. Mówił przecie do ciebie, że zna dżebel, a nawet maijeh.
— Może sobie znać. Zapominasz, że to obcy pies chrześcijański, który mógł tu być najwyżej raz jeden. I czyż wobec tego byłoby bardzo dziwną rzeczą, gdyby zbłądził? Oni z pewnością będą...
— Co — będą! Jabym wolał, żebyś powiedział oni są... W takim razie byłbym pewny, gdy tymczasem ty przychodzisz do mnie z domysłami, które psu na budę się nie przydadzą. Czemu nie śledziłeś ich aż do skutku, czemu?!
— To było niemożliwe, bo zapadł wieczór, i ciekawy jestem, czy ty naprzykład mógłbyś zobaczyć tropy pociemku. Zresztą musiałem bezwarunkowo wrócić do ciebie, gdyż wiem, jak niecierpliwie oczekiwałeś wiadomości. Pomyśl dalej, w jak krótkim czasie musiałem przebyć wyznaczoną drogę! Zwykły wielbłąd nie przebyłby jej ani w połowie i tylko dzięki temu, że dałeś mi swoją białą wielbłądzicę, mogłem wywiązać się z zadania, pędząc jak huragan przez step.
Aha — pomyślałem — tędy go wiedli. Szejk jechał na białej wielbłądzicy, której Ibn Asl zawdzięcza bardzo wiele. Na Wadi el Berd naprzykład nie byłby mi z pewnością uszedł, gdyby nie szybkonoga wielbłądzica. Tylko... u licha, wielbłąd, na którym przybył szejk, nie jest wcale białej maści i wygląda, jak każdy inny pospolity hedżin. Czyżby wymienił go gdzie po drodze? Na szczęście sprawę tę wyjaśnił natychmiast Ibn Asi, mówiąc:
— Gdyby tak ten giaur był wiedział, że moja wielbłądzica znajduje się u ciebie zawsze, gdy siadam na okręt, byłby ją niezawodnie ukradł. Sądzę jednak, że on nie ma o tem pojęcia. Co?
— Całkiem pewnie. Gdyby ją nawet zobaczył, to poznaćby jej nie mógł, bo ja zawsze farbuję ją całą, ilekroć oddajesz mi ją w opiekę. Popatrz w tej chwili, czy zdołałbyś ją odróżnić od zwykłego wielbłąda...
— Rzeczywiście! Ale co ty mówisz... Wstydziłbym się, gdyby ona była podobna do zwykłych ordynarnych wierzchowców. Przypatrz się, jakie szlachetne posiada linie. Dobry znawca spostrzegłby od pierwszego wejrzenia, że to nie byle jakie zwierzę... Mniejsza jednak o to, mówimy przecie o tym przeklętym effendim — aha... po jakiego licha wielbłądzica ma leżeć koło nas, skoro jest głodna, po tak męczącej podróży! Paszy jest dość. Hej, jeden tu! Spętać zwierzę na przednie nogi, żeby się zbytnio nie oddaliło i puścić, niech się napasie!
Jeden z siedzących łowców powstał czemprędzej i puścił wspaniałą wielbłądzicę na paszę. Przypatrywałem się jej ruchom z wielkiem natężeniem uwagi, mniej bacząc na rozmowę bądź co bądź bardzo ważną. Zwierzę podobało mi się do tego stopnia, że postanowiłem pozyskać je za wszelką cenę, i chociażby sam Ibn Asl miał ujść z życiem — bierz go dyabli! Ważniejszą zdobyczą dla mnie byłaby wielbłądzica.
Ibn Asl okazał żywe niezadowolenie z obrotu sprawy. Widocznie spodziewał się innej zupełnie wiadomości od szejka el beled.
— A no, skoro niewiadome ci jest miejsce, w którem znajduje się karawana, plan nasz chybiony sromotnie. Niech to piorun trzaśnie! Dwadzieścia głupich asakerów, a my mamy do dyspozycyi pięć razy tyle. Jakże łatwo można było dać sobie z nimi radę na otwartym stepie!
Co za szczęście, że wpadłem na myśl zboczenia z prostego kierunku na północ i dalej ku zachodowi i południu! Gdybym był jechał prosto — Ibn Asl byłby na nas napadł jeszcze dzisiejszego wieczora!
Szejk odpowiedział na jego zarzut:
— Jestem zdania, że dla nas o wiele lepiej, żeśmy się z nim nie spotkali. Znasz effendiego. Jest to człowiek niezmiernie czujny i nie pomija żadnej ostrożności, wobec czego wątpię bardzo, czy zląkłby się był nas chociaż na otwartym terenie.
— Ależ mybyśmy go byli ujęli jak w kleszcze. Stu ludzi, uważaj, a ich dwudziestu! Byłby nas żebrał jak pies o łaskę, nie mogąc ramieniem nawet ruszyć we własnej obronie!
— Gadanie! On? Ty go nie znasz lepiej ode mnie! Przypuszczam, że sam nie wierzysz w to, co mówisz. Do walki byłoby niezawodnie przyjść musiało i wtedy... pomyśl... gdyby każdy askari jednego tylko z naszych uśmiercił... A effendi! Ten położyłby kilkunastu odrazu, a w pierwszym rzędzie ciebie...
— E, e, mnie nawetby był nie zobaczył, bom nie głupi pokazywać się tam, gdzie kule fruwają. Od tego mam przecie ludzi, którym doskonale płacę, więc obowiązani są iść w ogień, nie oglądając się, czy i ja to samo robię. To nie brak odwagi z mej strony, lecz trzeźwe, rozsądne wyrachowanie i na wypadek, gdybyśmy się byli z nimi zetknęli, jabym był stał w takiej odległości, gdzie kule nie sięgają, jeżeli oczywiście może być o nich mowa, bo ja obstaję przy swojem, twierdząc, że wcale do tego byłoby nie przyszło. Zobaczysz zresztą, jak będzie, gdy się pojawią.
— Otóż to właśnie ważniejsza rzecz. Uważaj, żebyś się nie spóźnił z przygotowaniem na jego przyjęcie! Doniosłem ci, że ma przybyć w godzinie po modlitwie zorzy porannej do Dżebel Arasz Kwoli z pewnością dotrzyma słowa. Wobec tego oddział, który chcesz wysłać naprzód, musi stąd wyruszyć jeszcze przed północą.
— Dobrze, zaraz wydam rozkaz wymarszu. No, a ty jesteś zdania, że ludzie mogą się ukryć w suchem korycie potoku i nikt ich nie zauważy?
— Bez wątpienia. Miejsce to zaraz po kilku minutach drogi w głąb rozszerza się w wygodną kotlinkę, zarośniętą gęsto krzewami, gdzie można się skryć znakomicie. Jeden tylko z nastaniem dnia będzie czuwał na szczycie skały i zobaczy karawanę zdaleka. Trzeba ich przypuścić tak, aby potem iść za nimi z tyłu, dopóki nie dotrą do miejsca, gdzie skały wznoszą się stromo tuż nad wodą, przepełnioną krokodylami. Drugi oddział naszych stanie z przeciwnej strony i w chwili, gdy effendi zechce zabrać się do wykonania swego okropnego dzieła, zobaczy ku śmiertelnemu przerażeniu, że jest otoczony z obu stron przeważającą siłą i niezawodnie ani spróbuje nawet jakiegokolwiek oporu, czyli poprostu podda się i będziemy go mieli żywego wraz z całym oddziałem asakerów, no i naszymi jeńcami.
Trzeba przyznać, że szejk el beled obmyślił swój plan doskonale, i dziwnym trafem chciał zastawić na mnie tę samą łapkę, co ja na przeciwnika. Jakże dobrze zrobiłem, udając się wbrew woli emira na wywiady!
— Ile dasz mi ludzi? — pytał, szejk.
— A ile ci potrzeba?
— No jabym wziął połowę, ale może wystarczy mniej, bo jestem bardzo pewny, że mi się powiedzie znakomicie.
— Dobrze, dam ci czterdziestu wojowników, z którymi musisz wymaszerować najdalej za godzinę. Przydałoby się, żeby obydwie części naszych utrzymywały bezustannie wzajemny związek.
— Byłoby to bardzo uciążliwe i może nawet nie do wykonania, bo należałoby obstawić bardzo długą przestrzeń wzdłuż maijeh, a na to szkoda i czasu i ludzi, bo plan nasz jest bardzo prosty i nieryzykowny. Ty z nastaniem dnia obsadzisz południową stronę maijeh. Karawana przybędzie od północy, a za jej plecyma będę ja. Mój strzał będzie hasłem do rozpoczęcia ataku, oto wszystko. Nie mogę się przytem powstrzymać od słów radości z tego powodu, że effendi przybył do Hegazi zapóźno, gdy już reis effendina odjechał. Gdyby nie to, byłby emir pozostał, a ty musiałbyś się był pogodzić z losem i nie próbować nawet jakichkolwiek kroków w celu uratowania ojca i jeńców. No, ale omówiliśmy wszystko dokładnie i teraz pozwól mi zdrzemnąć się chwilkę, bom się zmęczył długą podróżą! Każ mnie zbudzić, gdy mój oddział będzie gotów do wymarszu!
Po tych słowach położył się koło ognia, a ja mogłem już spokojnie się oddalić, bo dowiedziałem się wszystkiego, co mi było potrzeba. Wykorzystałem więc znowu chwilę, w której wzniósł się z ogniska silniejszy tuman dymu, i na czworakach posunąłem się w tył do emira, który stał na poprzedniem miejscu za krzakiem i cały dygotał z obawy o mnie.
— Jesteś nareszcie, effendi, — szepnął. — Twoje zuchwalstwo istotnie godne jest podziwu, bo mogło cię kosztować bardzo wiele, może nawet własne życie.
— Mylisz się, przyjacielu. Zaryzykowałem wiele, to prawda, ale też i odniosłem znakomitą korzyść. Wyobraź sobie, znam dokładnie plany przeciwnika!
Opowiedziałem mu następnie wszystko. Ucieszyło go to niezwykle, zauważył jednak mocno podniecony:
— Efendi! Mimo wszystko, boję się... Szejk ma czterdziestu ludzi i sądzę, że nie zwyciężysz go przebiegłością.
— Oczywiście, że nie myślę nawet próbować fortelu. Ja po prostu... no wiesz... ja ich wezmę do niewoli...
— Ależ to niemożliwe bez potyczki... i niebezpieczne zresztą.
— Wcale nie niebezpieczne. Obsadzę teren wcześniej, niż on, i wówczas albo mi się będą musieli poddać albo ich powystrzelam co do jednego.
— Masz tylko dwudziestu asakerów, effendi.
— I tyle akurat potrzeba mi do strzeżenia karawany w obecnych warunkach. Gdybyś mi jednak dał czterdziestu...
— Chętnie.
— Bo sądzę, że i tak pozostanie ci dosyć. Ibn Asl obsadzi przesmyk po tamtej stronie, a ty napad| niesz na niego z tyłu podczas, gdy ja od północy będę, się zbliżał. Mój strzał będzie hasłem, powtarzam słowa szejka.
— Dobrze, skoro tylko usłyszę strzał, rzucę się na wroga.
— Zwracam ci jednak uwagę, że, jak się właśnie dowiedziałem, Ibn Asl nigdy nie bierze osobiście udziału w potyczce, bo zanadto ceni swoje zdrowie i życie. Zapewne więc i tym razem pozostanie daleko w tyle i musisz wytężyć wszystkie siły w tym kierunku, aby nam nie czmychnął. Możesz nawet odkomenderować nieduży oddział, złożony, dajmy na to, z dziesięciu ludzi, który będzie miał wyłącznie za zadanie schwytać szanowną osobę Ibn Asla.
— Dobrze, postaram się o to. Kiedyż ci potrzebny oddział do wymarszu?
— Natychmiast. Wracaj i rozkaż, aby byli gotowi do drogi, ja tam zaraz przybędę!.,
— Jakto? Zostajesz jeszcze tutaj? Nie pójdziesz razem ze mną? Cóż ty znowu zamyślasz?
— Mam wielką chęć zabrać białą wielbłądzicę łowcom niewolników.
— Dajże pokój, możesz przez to popsuć całą sprawę, bo przypuśćmy, że spostrzegą się na tem, no i...
— Eh, szkoda czasu na gadaninę. Zobaczysz, że wszystko będzie dobrze.
— Ależ daj sobie wytłómaczyć... Skoro tam zauważą, że wielbłądzicy niema, muszą sobie pomyśleć, że ukradł ją jakiś złodziej, a więc, że są tu przecie jacyś ludzie w okolicy, i to wiele da im do myślenia.
— Ja przypuszczam inaczej. Pomyślą sobie z pewnością, że wielbłądzica była źle spętana, oddaliła się za daleko i że łatwo będą ją mogli w dzień odnaleźć. Co prawda cenię wysoko to zwierzę i radbym je mieć koniecznie, ale kieruję się w tym wypadku jeszcze inną ważniejszą okolicznością. Jeżeli mianowicie Ibn Asl nie zechce wziąć udziału w potyczce, to mimo wszelkich starań z twojej strony, mógłby ci się wymknąć. Gdyby w takim razie dosiadł swej wielbłądzicy, nie dogoniłby go bezwarunkowo żaden z naszych, bo pędziłby jak wicher, wierz mi, przekonałem się o tem na Wadi el Berd. Skoro mu jednak ukradnę to szybkonogie zwierzę, wówczas niech sobie robi, co chce; mogę być o niego spokojnym.
— Prawda, tylko, na Allaha, miej się na baczności, żeby cię nie spostrzeżono!!
Emir po tych słowach rad nierad musiał udać się z powrotem, a ja tymczasem poraczkowałem naprzód w kierunku, gdzie wielbłądzica obgryzała z apetytem bujne liście na krzaku. Ibn Asl nie umiał wytresować ulubionego i cennego zwierzęcia, które za zbliżeniem się obcego powinno było parskać, wierzgać i uciekać, byłem też na to przygotowany, ale ku memu zdziwieniu wielbłądzica była tak ułaskawioną i spokojną, że ani się nie troszczyła o to, jak jej zdejmuję pęto z przednich nóg, i poszła potem za mną posłusznie, jakbym był jej właścicielem. Wkrótce dotarłem szczęśliwie z powrotem do lasu, gdzie reis effendina oczekiwał mego przybycia z wielkim niepokojem. Oddział, złożony z czterdziestu ludzi, stał już gotowy do wymarszu.
— Effendi! — zawołał półgłosem — jesteś bardzo niebezpiecznym złodziejem i należałoby cię zasądzić na dożywotnie więzienie...
— Przebacz mi, wysoki przedstawicielu egipskiej sprawiedliwości, ja kradnę tylko od złodziei i rabusiów — zaśmiałem się. — Ale, tymczasem muszę w drogę... Czy ludzie ci są należycie zaopatrzeni? Najprawdopodobniej, będziemy musieli związać czterdziestu ludzi.
— Jest wszystko, czego potrzeba. Zabraliśmy powrozów dość z okrętu.
— Bądź więc zdrów i do widzenia rano, w chwili świetnego zwycięstwa!
— Dałby to Allah!
— A uważaj dobrze, żeby Ibn Asl nie uciekł! — ostrzegłem go raz jeszcze i wyruszyłem w drogę. Jeden z asakerów prowadził mego wielbłąda, na którym siedziałem, a drugi białą wielbłądzicę.
Upłynęło sporo czasu, nim dostaliśmy się na północny kraniec bagna i następnie okrążyli je od zachodu. Mimo znajomości terenu dwa razy pomyliłem się w poszukiwaniu suchego koryta i dopiero za trzecim razem natrafiłem na nie. Tu przedewszystkiem należało ukryć obydwa wielbłądy, bo niepodobna było brać ich z sobą w głąb skał. Odprowadziłem je więc duży kawał na bok, uwiązałem na przyponie i pozostawiłem jednego człowieka na straży, poczem udaliśmy się w głąb koryta aż do kotlinki. Ściany tejże nie były bardzo strome, dzięki czemu trzydziestu ludzi mogło śmiało wspiąć się w górę i tam się ukryć. Dałem im rozkaz, aby się zachowali zupełnie cicho i bez najmniejszego szmeru aż do chwili napadu. Każdy z nich miał sobie wyszukać odpowiednią kryjówkę za skałą, aby na wypadek strzelania ze strony nieprzyjaciela być zabezpieczonym od kul. Gdyby zaś przed napadem który z wojowników drapał się w górę, to żołnierze moi mieli go schwytać znienacka za gardło i odrazu uczynić nieszkodliwym. Ulokowawszy trzydziestu ludzi w bardzo korzystnem miejscu, wziąłem pozostałych dziesięciu, wróciłem z nimi kawałek i tam umieściłem się dość wysoko na skalistem zboczu, oczekując przybycia szejka, który powinien był wyruszyć o jedenastej przed północą, a żeśmy go wyprzedzili co najmniej o jedną godzinę, więc najprawdopodobniej tak długo tylko na niego czekać było trzeba. Niestety, pomyliłem się w przypuszczeniach, bo przybył o wiele później, to jest: aż o samym świcie. Nie spieszył się widocznie z tego powodu, że wiedział dokładnie o czasie zapowiedzianego mego przybycia nad maijeh, to jest w godzinę po modlitwie o porannej zorzy.
Żaden z tych ludzi nie przypuszczał, jakoby w tej dzikiej ustroni znajdowała się żywa dusza ludzka, to też nie krępowano się zbytnio w marszu i mogłem już z daleka zauważyć ich zbliżanie się. Koło mnie przeszli swobodnie i z hałasem, nie zauważywszy mnie, bo siedziałem ukryty wysoko na zboczu. Gdy już uszli kawałek, zsunąłem się ze swoimi ludźmi pocichu w dół i udałem się aż do ujścia do kotlinki. Tu łapacze niewolników poczęli swobodnie szukać sobie miejsca do wypoczynku, śmiejąc się przytem i dowcipkując. Najbardziej jednak w dobrym humorze był szejk el beled, który rozkoszował się już naprzód nadzieją łupu i na ten temat docinał innym, odgrażając się żartobliwie, że im nic nie da. Jak się później dowiedziałem, Ibn Asl przyrzekł mu bardzo znaczną część łupu, niestety dostało mu się zupełnie co innego.
Gdy się poczęło rozwidniać, oznajmił szejk swoim podkomendnym, że pójdzie rozejrzeć się po okolicy. Wbrew memu przypuszczeniu, nie wdrapał się na skałę, by stamtąd mieć rozległy widok, lecz udał się w kierunku wejścia, to jest wprost na nas.
— Skryć się! — rozkazałem żołnierzom, posłyszawszy jego kroki w pobliżu, i sam przykucnąłem do ziemi za krzakiem tak, że żadną miarą nie mógł mnie spostrzec, i dopiero, gdy zbliżył się tuż na jakie dwa kroki ode mnie, wyskoczyłem z za krzaka i obydwoma rękoma chwyciłem go za gardło.
— Tylko ręce mu związać, a nogi pozostawić wolne — rozkazałem asakerom, którzy w lot to uczynili. Nie ściskałem go za gardło tak silnie, żeby go pozbawić przytomności. Cichutko tylko szepnąłem mu do samego ucha:
— Jeżeli tylko piśniesz, utopię w tobie nóż po rękojeść. Zrozumiałeś?
Potwierdził skinieniem głowy. Nie było zresztą wcale obawy, aby się bronił, bo strach prawie pozbawił go przytomności umysłu. Przekonałem się później, że był to wielki tchórz, zdolny jedynie do zdrady lub szpiegostwa, ale nie do walki, a dowództwo nad oddziałem objął jedynie dlatego, że czuł się najzupełniej bezpiecznym.
W tem miejscu zostawiłem ośmiu ludzi z gotową bronią do strzału, a z dwoma podprowadziłem szejka w dół tak daleko, by do kotlinki nie dolatywały dźwięki naszej rozmowy. Ci dwaj trzymali złapanego z całej siły, ja zaś przytknąłem mu nóż do piersi i zapytałem:
— Znasz mnie?
— No... taak... Jesteś... e... effendi... — jęczał — czemu obchodzisz się ze mną jak wróg? Przecie powiedziałeś sam, że uznajesz we mnie osobę zwierzchności.
— A ty w to uwierzyłeś, ty zwierzchniku, ty przełożony głupców. Tylko w takiej baraniej głowie, jak twoja, mogła się zrodzić myśl, że ja się dam oszukać i otumanić. Nim jednak jeszcze pomyślałeś o tem, ja już byłem przekonany, że wpadniesz w ten sam dół, który był dla mnie przez ciebie wykopany.
— Ależ na Allaha, to jakaś straszna pomyłka! Przybyłem tu jako twój przyjaciel, aby w razie potrzeby być ci pomocnym, gdyż uwielbiam cię i podziwiam twoją zdolność i mądrość.
— A ci tam, w liczbie czterdziestu, są także moimi przyjaciółmi, co?
— Naturalnie. Zebrałem ich w okolicy Hegazi i przyprowadziłem tu do twojej dyspozycyi, przeciw twoim wrogom.
— Chciałeś powiedzieć przeciw twoim jeńcom. No, no, dziękuję ci, nie potrzeba mi żadnych posiłków. Poco ty jednak skryłeś się tutaj?
— No, żeby ciebie tu oczekiwać. Dziwię się, jak możesz mnie posądzać, jakoby ludzie, których mam ze sobą, pochodzili z bandy Ibn Asla...
— Milcz, — przerwałem mu — poznałem się na twojej obłudzie, skoro cię tylko pierwszy raz zobaczyłem, kiedy to pożyczyłeś Ibn Aslowi konia! To właśnie cię zdradziło. A kiedy przybyłem do ciebie na łódce z Ben Nilem, to — zapewne pojęcia o tem nie masz — rozmawiałem już z reisem effendiną na jego okręcie i oskarżyłem cię przed nim. On jednak był dla ciebie tak samo uprzejmy jak i ja, a to właśnie w tym celu, aby za twoją pomocą wciągnąć tu w zasadzkę Ibn Asla. Udało się nam to doskonale, dzięki twej głupocie, no i nieuczciwości. Ibn Asl jest tu, jak sobie tego życzyłem, ale jest także tutaj i reis effendina i on schwyta tamtego tak, jak ja ciebie w tej chwili. Zamkniemy Ibn Asla na wązkiej drożynie w ten sam sposób, jak wy obaj chcieliście uczynić to z nami. Słyszałem bowiem w nocy waszą rozmowę tam koło ogniska w obozie Ibn Asla. Nie mieliście zapewne pojęcia o tem, nieprawdaż?
— Niemożliwe! — wyrwało mu się z ust bezwiednie — nie byłem u Ibn Asla i nie wiem o niczem.
— Przekonać cię o tem? Przybyłeś na farbowanej wielbłądzicy, która położyła się obok, a Ibn Asl kazał ją puścić na paszę i dobrze spętać, by nie uciekła. I cóż, czy istotnie nie przepadła?
— No tak, zgubiła się gdzieś w zaroślach.
— Wcale się nie zgubiła, bo ja sam zabrałem, i przekonam cię o tem za chwilę. Mam ją tutaj. Umiesz jechać na wielbłądzie? — zwróciłem się do jednego z asakerów.
— Wybornie, effendi.
— Na północ od maijeh obozuje nasza karawana z jeńcami. Dosiądź wielbłąda i pędź co sił, aby tu przybyła jak najprędzej! Pójdziesz naprzód wzdłuż koryta w dół i w pewnem oddaleniu natrafisz na wartę, która pilnuje obu moich wielbłądów. Gdybyś jej nie znalazł, to wołaj, a potem wsiądź na białą wielbłądzicę rabusia niewolników i jedź wzdłuż maijeh aż na koniec! Tu natrafisz na moje ślady ku północy, które cię zaprowadzą do obozu. Spiesz się i powiedz tamtym, żeby nie tracili ani minuty czasu!
Żołnierz odszedł, a ja ciągnąłem dalej:
— Słyszałeś teraz, w którem miejscu znajduje się nasz obóz. Chciałeś zbadać to wczoraj, ażeby napaść na nas na otwartym stepie, co przewidziałem wcześniej jeszcze, niż ty powziąłeś zamiar, i dlatego obrałem inną drogę. Tak bywa zawsze, gdy ktoś głupi i zarazem zły chce szkodzić uczciwemu człowiekowi. Niecna jego robota przynosi szkodę jemu samemu. Zdaje mi się, że słyszałeś już dosyć i nie zaprzeczysz swej winy.

— Powiedz mi effendi, ilu asakerów masz tu w pogotowiu! — zapytał tchórzliwie.
— Więcej niż dosyć, aby was zdruzgotać. Przybyliśmy wcześniej, niż ty, i obsadzili kotlinkę tak, że ani jeden z rabusiów nie może nam się wymknąć, a ty jako dowódca dostajesz się do niewoli pierwszy. Jeżeli spowodujesz swoich podkomendnych, aby spokojnie złożyli broń i poddali się, to mogę użyć swego wpływu wobec emira i wyjednać ci bodaj cokolwiek znośniejszą karę.
— Allah! ’l Allah! Złożyć broń! Poddać się!... Czterdziestu ludzi!...
— Myślę... I brzmi to nieco inaczej, niż poprzednie twoje przechwałki i żarty co do podziału łupem. No, ale nie mam czasu do długiej z tobą rozprawy. Powiedz „tak“, to przynajmniej przy życiu pozostaniesz, w przeciwnym razie zabiję cię i wystrzelam wszystkich bez pardonu.
— Effendi, bądź litościwy, pozwól mi przynajmniej zobaczyć, iloma rozporządzasz ludźmi!
— Nie wierzysz mi na słowo? No, to nie! Nie kłamię i to powinno ci wystarczyć.
— O, ty jesteś chytry! Czego nie zdołasz przemocą, starasz się osiągnąć podstępem i w tym wypadku... Allah, Mahomet!... Co to ma znaczyć? Już się zaczyna!
W kotlinie bowiem wszczął się nagle krzyk i padło kilka strzałów, poczem znowu ucichło.
— Masz najlepsze potwierdzenie moich słów — rzekłem. — Chodź, będziesz dla mnie tarczą! Jeżeli kto z twoich ludzi zechce strzelać, to przedewszystkiem trafi ciebie, pamiętaj!
Pociągnąłem go ze sobą w kierunku kotlinki. U wejścia do niej stało ośmiu moich asakerów, trzymając karabiny gotowe do strzelania. Było już dobrze widno. W tych okolicach bowiem dzień robi się równie szybko, jak zapada noc.
— Co się stało, pocoście strzelali? — zapytałem.
— No, bo już się rozwidniło, a zresztą niektórzy ztych nicponiów chcieli wdrapywać się na skały, nasi zabronili im, a że to nie pomogło, więc użyli broni.
— A jakżeż tam wewnątrz kotlinki? Ucichło tak nagle...
— Łapacze niewolników pochowali się w krzaki jak szczury.
— A widzisz, jacy odważni są ci twoi bohaterowie — rzekłem do szejka. — Wejdźmy tam! Zwracam ci jednak uwagę, że za najmniejszem poruszeniem przeciw mnie pchnę cię nożem w pierś i przebiję na wylot.
Trzymając nóż w prawej, chwyciłem go za kark lewą ręką i pchnąłem go naprzód do kotlinki. Tu na dany znak pojawiło się jeszcze kilku moich asakerów.
— Popatrz no teraz do góry! — rzekłem do szejka. — Widzisz, ile luf zwróconych przeciw tobie?
Asakerzy byli ukryci w skałach tak, że wcale ich widać nie było, a tylko z poza głazów, ułożonych umyślnie dla obrony, sterczały lufy, skierowane ku środkowi. Spojrzawszy w krzaki, omal nie wybuchnąłem śmiechem, pomimo, że położenie moje było dosyć niebezpieczne. Bo jakże łatwo mógł pierwszy lepszy z drabów wycelować do mnie z ukrycia! Na szczęście nie było tak odważnego wojownika, któryby się zdobył na coś podobnego. Zresztą oni jeszcze nie wiedzieli, kto ich osaczył, a tylko przelękli się luf i zaraz się pochowali, jakby krzaki były istotnie dla nich ochroną! Tu widać było ramię, tam łokieć z pod krzaka, ówdzie but lub bosą nogę. Wszyscy chowali nasamprzód głowy, nie troszcząc się o nic więcej.
— Gdzież są twoi bohaterowie? — pytałem szejka. — Wezwij ich, żeby powyłazili z krzaków i bronili się do upadłego! ś
— Effendi! Obcy effendi! — jęczał ktoś ukryty w gąszczu..
— Daję ci jedną jedyną minutę czasu do namysłu, — mówiłem dalej do szejka, — jeżeli nie zdecydujesz się na złożenie broni, to w tej chwili głowę ci uciąć każę.
— A... a... a.. gdybym się poddał... czy... mogę liczyć na ułaskawienie?...
— Przyrzekam ci łagodność, więcej nie możesz żądać ode mnie, bo los twój zależy od reisa effendiny. Prędko! Minuta ubiega...
Szejk począł się szamotać i szarpać widocznie w nadziei wyrwania się z moich rąk, w tej chwili jednak podniosłem nóż, jakbym zamierzał zadać mu cios śmiertelny i to go unieruchomiło odrazu.
— Puść mnie, effendi, a uczynię wszystko, co zechcesz!.
— Wcale puścić cię nie mogę, bo jesteś moim jeńcem. Rozkaż swoim ludziom, niech przychodzą tu pojedynczo, składają broń i niech związać się dadzą bez oporu, bo jeżeli który okaże choćby najmniej podejrzany ruch, otrzyma natychmiast kulką w łeb, stamtąd, patrz! Prędzej więc, bo mi się spieszy!
Pod wpływem śmiertelnej trwogi, wydał szejk rozkaz, który ludzie jego wykonali z rezygnacyą, wyłażąc po jednym na czworakach z zarośli. Po upływie kwadransa byli wszyscy rozbrojeni i powiązani. Na tem skończył się pierwszy akt dzisiejszego dramatu, zupełnie zresztą po mojej woli i ku memu wielkiemu zadowoleniu.
Należało teraz oczekiwać przybycia Ben Nila z karawaną. Wydrapałem się na szczyt skalny, patrząc w stronę, skąd karawana miała nadejść, niestety, dopiero po upływie dobrej godziny jej się doczekałem. Ben Nil jechał poprzód w towarzystwie posłańca. Obaj, spostrzegłszy mnie, puścili się szybkim krokiem, by zobaczyć się ze mną jak najprędzej.
— Obawiałem się o ciebie ogromnie, effendi, — zauważył młodzieniec, wyskakując z siodła, gdy zwierzę uklękło. — Nie wróciłeś i przypuszczaliśmy, że zdarzył ci się jaki przypadek. Na szczęście, widzę cię zdrowym i rzeźkim. Jakże tam z nieprzyjacielem? Zyskałeś co?
— Owszem, zobaczysz zaraz. A czy jeńcy wiedzą o czem?
— Nie, bo posłaniec twój mówił pocichu, tylko że widzieli białą wielbłądzicę i oczywiście mogli sobie odrazu pomyśleć, że odebrałeś ją Ibn Aslowi i że zapewne przydarzyła mu się, jeżeli nie śmiertelna, to przynajmniej niebezpieczna przygoda. Gdzież są ludzie, na których napadłeś?
— Schowałem ich w znakomitem miejscu. Zaprowadzimy tam również twoich jeńców, a wielbłądy muszą tu pozostać, naturalnie pod silną strażą.
Skoro tylko karawana przybyła, kazałem poodwiązywać jeńców od siodeł i następnie uwolnić nogi z więzów, aby mogli wędrować wzdłuż wyschłego koryta, wśród złomów i głazów. Z min ich można było wnioskować, że pojawienie się białej wiebłądzicy, należącej do ich pana, wywarło na nich wielkie przygnębienie. Rozglądali się trwożliwie naokoło i szeptali coś między sobą, tylko fakir el Fukara i Abd Asl udawali spokój, jakby nic wogóle groźnego dla siebie nie zauważyli.
— Poco prowadzisz nas do jakiejś nory, effendi? — pytał mnie fakir el Fukara. — Co zamyślasz uczynić?
— Chcęwam przygotować nader miłą niespodziankę.
— Drwisz sobie z nas, effendi, i wyrządzasz nam: krzywdę. Dyabeł wie, dlaczego i za co dostałem się w twoją moc i, mimo że nie poczuwam się do żadnej winy, pędzisz mnie jak dzikie bydlę po stepie to tu, to tam, nie wiem, po co i na co. Ale uważaj! Nie jesteś ani moim panem ani wogóle nie masz do mnie żadnego prawa, żądam więc raz jeszcze, puść mnie i daj mi wielbłąda, ażebym mógł wrócić do ojczystego miasta!
— Tak? Któreż to?
— Obecnie do Chartumu.
— Chwileczkę cierpliwości, a niebawem będziesz mógł przedsięwziąć tam podróż w towarzystwie wielu twoich przyjaciół.
— Nie potrzebne mi żadne towarzystwo. Przybyłem do ciebie sam i sam odjadę, a ty, nie mając żadnej nade mną władzy, musisz mnie puścić.
— I nade mną również nie masz władzy — dodał Abd Asl. — Skąd reis effendina może dawać ci jakiekolwiek pełnomocnictwa? A zresztą choćby i tak było, to czyż wolno ci bezkarnie włóczyć nas po stepie bez ustanku? Domagam się więc słusznie, byś nas odstawił do Chartumu.
— Życzeniu twemu stanie się niebawem zadość — odrzekłem.
— Ba, ale kiedy, kiedy? Dziś naprzykład oddaliliśmy się jeszcze bardziej od miasta, a tobie zdaje się zapewne, że postępujesz najmądrzej w świecie. Przypuśćmy, że spotkasz się z moim synem i co wtedy? Nie czeka cię niechybna śmierć?
— Spotkałem się z nim już dwa razy, no i — żyję.
— Bo masz szczęście, które jednak łatwo zawieść cię może. Dwa razy uszło ci na sucho, ale za trzecim... Allah wydał już wyrok, gdyż wiadomo ci, ile syn mój posiada wojowników. Cierpliwość proroka wyczerpała się już do ostatka i nie ścierpi więcej, aby jakiś tam z pod ciemnej gwiazdy chrześcijanin wodził za nos bezkarnie najzacniejszych muzułmanów. Uważaj tedy, bo nad głową twoją płomienisty miecz zawisł jak na włosie i urwie się lada chwila i biada ci, stokrotna biada!
— Pokażę ci właśnie, nad czyją głową miecz ten wisi, pójdźcie za mną ku górze, a zobaczycie.
Rozsiodłano wielbłądy i puszczono, aby się pasły pod nadzorem trzech asakerów. Reszta żołnierzy wzięła między siebie jeńców i prowadziła ich wzdłuż suchego łożyska. Można sobie wyobrazić przestrach, jaki ogarnął przybyłych, gdy, wszedłszy do kotlinki, zobaczyli leżących na ziemi czterdziestu swoich towarzyszy. Abd Asl krzyczał jak wściekły i obrzucał mnie stekiem obelg i przekleństw tak, że Ben Nil był zmuszony uspokoić go zapomocą bata. Inni jeńcy byli mądrzejsi, bo się nie odzywali. Powiązano im teraz nogi i poukładano obok tamtych czterdziestu.
Teraz już mogłem wybrać się na wyprawę przeciw Ibn Aslowi. Zostawiłem więc dla strzeżenia jeńców i wielbłądów dwudziestu asakerów, którzy poprzednio ze mną byli, a czterdziestu danych mi przez reisa effendinę zabrałem z sobą. Powinienem był zostawić Ben Nila na miejscu dla większej pewności i bezpieczeństwa, ale tak mnie błagał i zaklinał, abym mu dozwolił iść ze sobą, że musiałem się zgodzić. Ostatecznie przewodnik fesarski i najstarszy z asakerów dawali rękojmię uczciwości i wypróbowałem ich zresztą do tego stopnia, że niepodobna było odmówić im zaufania. Jeńcy byli porządnie powiązani i ani na myśl mi nie przyszło, aby przez tak krótki czas mogło się zdarzyć coś niepożądanego, tem bardziej, że pozostali tu wypróbowani i życzliwi mi żołnierze. Gdybym był chciał zarządzić nad nimi kontrolę, byliby z pewnością czuli się obrażonymi.
Było postanowione, że punktualnie w godzinę po wschodzie słońca stanę nad maijeh, obecnie było trochę już zapóźno, ale nie obawiałem się, jakoby to mogło pociągnąć za sobą niepożądane skutki. Zażądałem tedy od pozostających żołnierzy, by czuwali ze wszystkich sił nad powierzonymi sobie jeńcami, pouczyłem ich dokładnie, jak mogą sobie postąpić w tym lub owym przewidzianym wypadku, zarządziłem wszystko, co tylko potrzeba, i byłem przekonany, że nie zdarzy się nic, coby popsuło mi szyki, niestety, jak się niebawem okazało, popełniłem wielki błąd, ufając zanadto ludziom, którzy tego nie byli godni.
Wczorajszego dnia trzymałem się wschodniej strony maijeh, dziś zaś skierowałem oddział po stronie zachodniej ku północy. Przestrzeń między maijeh a górą wynosiła tu jaki kwadrans drogi, ale woda tu i ówdzie wciskała się ramionami w głąb lądu tak, że trzeba było ją okrążać i wymijać z utratą czasu. Szczyt góry świecił łysiną, a tylko u stóp dołem ciągnęła się roślinność. Im dalej w głąb, tem więcej wznosił się poziom terenu, a skały piętrzyły się stromo i przestrzeń między niemi a wodą malała do tego stopnia, że wreszcie można było przejść tylko dwójkami. Natrafiliśmy wreszcie na zrzadka stojące drzewa gafulowe o liściach ustawionych nieparzyście. Po drzewach tych poznaliśmy, że miejsce, na którem powinien znajdować się Ibn Asl ze swoim oddziałem, jest już niedaleko. Zwróciłem uwagę Ben Nila na ten szczegół, a on na to:
— Możebyśmy przystanęli, effendi... Niechby jeden poszedł ukradkiem naprzód i rozejrzał się, gdzie siedzą łapacze niewolników!
— To zbyteczne, wszak mamy biały dzień.
— No, ale ty nieraz i w biały dzień potrafiłeś się podsunąć pod sam nos nieprzyjaciela.
— Bo teren był ku temu odpowiedni, tu jednak, ani mowy o tem niema, bo droga wązka, a Ibn Asl nie zaniedbał zapewne postawić kogoś na warcie, któryby spostrzegł natychmiast zbliżającego się człowieka. Lepiej więc będzie, gdy pomaszerujemy dalej.
— I wpadniemy im w ręce niespodzianie.
— Tego właśnie pragnę! Z wszelką pewnością nie będą do nas strzelać odrazu, lecz naprzód zaczną krzyczeć, bo Ibn Asl ma chęć dostać mnie żywcem i musiał zakazać strzelania do mnie. Bądź więc zupełnie spokojny i pozostań z ludźmi poza mną o jakie trzydzieści kroków! Jeżeli przystanę, to czyńcie to samo i wy, dopóki nie dam znaku!
— Muszę być posłusznym, ale przyznam się, że wolałbym pozostać obok ciebie, gdyż chwila stanowcza jest już niedaleko.
— Nie sądzę, bo Ibn Asl pojawi się dopiero wówczas, gdy będziemy w połowie maijeh, a do tego jeszcze kawałek.
— A gdyby reis effendina nie zdążył jeszcze na swoje stanowisko...
— Nicby się nie stało. Podpędzilibyśmy Ibn Asla przed niego. Zresztą czego się obawiać, skoro poza nami niema już nieprzyjaciela? ldzie tylko o jedno, a mianowicie, aby nam Ibn Asl nie umknął.
Ruszyliśmy dalej w ten sposób, że ja szedłem poprzód, a oddział posuwał się w tyle poza mną w oddaleniu, jakie wskazałem. Koło drzew gafulowych droga skręciła się ostro na prawo, gdyż właśnie w tem miejscu zatoka wrzynała się w ściany skalne głęboko, pozostawiając wąziutki tylko przesmyk. Skały wznosiły się tu prostopadle, tworząc, żeby tak powiedzieć, wydrążony walec, na którego ścianach nie utrzymałaby się przenigdy stopa ludzka. Po lewej ręce rozpościerało się bagno zarośnięte bujną roślinnością omm sufah, z pomiędzy których tu i ówdzie wyglądały zabarwione rudawiną lusterka wody, jak złowrogie ślepia czarownicy. Pod nogami piętrzyły się mniejsze i większe głazy, stoczone z góry i powalone jedne na drugich. Częścią pokrywał je oślizły, mokry mech, to znowu rośliny zgniłe i śmierdzące, jak padlina. W takich warunkach można było tylko z niezwykłą ostrożnością posuwać się dalej, gdyż jeden fałszywy krok — a groziło połamanie nóg i karku.
Gdyby na kogoś napadnięto z przodu i z tyłu, ten bezwarunkowo nie byłby zdolen do najmniejszej obrony i musiałby się poddać bez namysłu. Ucieczka w górę na skały wykluczona, a z drugiej strony bagno, pełne obrzydliwych paszcz krokodyli, które mają tu znakomite siedlisko. Droga ta najzupełniej trafnie została ochrzczona mianem zgrozy i nieszczęścia!
Mnie jednego chciano oszczędzić w tem miejscu, aby zgotować mi o wiele okropniejsze tortury, natomiast rabusie postanowili wszystkich moich asakerów porzucać żywcem w bagno na pastwę zgłodniałych, obrzydliwych bestyi, które całą hurmą cisną się do brzegu, wietrząc zapewne suty żer!
Byłoby to może nieludzkie i niesprawiedliwe, gdybym ten sam los zgotował opryszkom? Ile krwi niewinnej mieli oni na swojem sumieniu! Ile tysięcy Bogu ducha winnych Czarnych unieszczęśliwili haniebnie, sprzedając ich jak bydło! Zdawało mi się w tej chwili, że gdybym ich zepchnął w maijeh, byłoby to dla nich karą nader łagodną. Jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubie, powiada przysłowie, które tu na pustyni jest prawem, zarówno jak i na preryach, na sawannie lub na pampasie i Ilanosie Ameryki Południowej...
Nie mogłem myśli tej dokończyć, bo tuż niedaleko rozległ się donośny, rozkazujący głos:
— Stój! Ani kroku dalej, bo strzelamy!
Stanąłem, patrząc bystro przed siebie, gdzie rosły obok siebie dwa drzewa gafulowe, a przed niemi leżały potężne głazy, z poza których widać było trzy lufy, skierowane wprost ku mnie... Położenie okropne... Niechby tylko palcem ruszył który z nich, a poczułbym śmiercionośny ołów w swem ciele...
— Cóżeś ty zacz? — zapytałem w liczbie pojedynczej umyślnie, jakobym mniemał, że tam tylko jeden jest człowiek.
— Jestem twoim starym znajomym. Chciałbyś się widzieć ze mną?
— Bardzo chętnie...
— Odłóż więc broń, a wyjdę z kryjówki!
— Byłbym głupi, gdybym to uczynił.
Wypowiedziawszy te słowa, skoczyłem w bok, gdzie stało dość grube drzewo, znajdując za niem doskonałe schronienie. Ludzie ci byli nielada w kłopocie. Przyszli tu bowiem na czas i czekali znaku ze strony szejka el beled na rozpoczęcie kroków zaczepnych, aż oto wbrew oczekiwaniu zobaczyli mnie samego i zdradzili swą kryjówkę przedwcześnie. Cóż było robić? Czy zyskać na czasie przez nawiązanie rozmowy z nieprzyjacielem, który na szczęście ozwał się po chwili:
— Pokażno się tu dobrowolnie, to lepiej będzie dla ciebie, niżbyśmy cię mieli zmusić do tego. Pogadamy o tem, czego od ciebie żądam.
— Mów więc, słucham!
— Eh, nie w ten sposób. Odłóż karabin i przyjdź do kamienia, który leży w połowie odległości między nami! Ja przyjdę tam również.
— Dobrze, zgadzam się, ale gdybym tylko zauważył przy tobie chociażby mały nożyk, pchnę cię tam, skąd niema już powrotu.
Oparłem karabin o drzewo i położyłem nóż, a rewolwer na wszelki wypadek schowałem do kieszeni w spodniach, chociaż wcale tego nie było potrzeba. Spojrzałem przelotnie wstecz. Ludzie moi stanęli, kryjąc się za krzak, który w tem miejscu na szczęście się znajdował, ale mimoto można ich było zauważyć, zwłaszcza Ben Nila, który stał na samym przodzie.
Zupełnie spokojnie wyszedłem z za drzewa i udałem się na wskazane miejsce, gdzie stanąłem, i dopiero teraz wychylił się z za głazów... porucznik Ibn Asla. Zdziwiło mnie to trochę, bo spodziewałem się, że może będzie sam dowódca. Oficer stanął przedemną o parę kroków i zapytał szyderczo:
— Zapewne nie spodziewałeś się ujrzeć mnie tutaj, nieprawdaż?
— I tak i nie, — odrzekłem spokojnie — wiedziałem bowiem, że będziecie tutaj, zresztą było do przewidzenia, że raczej sam Ibn Asl zechce rozmówić się ze mną.
— Allah! Wiedziałeś, że urządziliśmy na ciebie zasadzkę?
— O, ja wiem jeszcze więcej. — Ja wiem wszystko. W tej chwili czekasz na hasło, które ma dać szejk el beled. Czy może mylę się, twierdząc, że strzał z jego flinty ma oznaczać rozpoczęcie kroków wojennych?
— Allah jest wszechwiedzący, on wszystko widzi i słyszy i wie. Ale skąd ty wiesz o zamiarach szejka?
— Dowiesz się później, a tymczasem przywołaj tu Ibn Asla!
— Jego tu niema.
— Jest napewno.
— Napewno? A no w takim razie sławna twoja wszechwiedza nie jest tak wielka i pewna, jak to udajesz, bo gdybyś wiedział, gdzie znajduje się obecnie Ibn Asi, to o wiele mniej bezczelnie zachowywałbyś się w tej chwili.
Słowa te zastanowiły mnie. Przedewszystkiem żałowałem mocno, że nie zostawiłem Ben Nila przy jeńcach, bo właśnie teraz przyszło mi na myśl, że Ibn Asl zmienił plan o tyle, o ile właśnie osoba jego wchodziła w rachubę. Możliwe, że nie dowierzał szejkowi el beled i dlatego oddał dowództwo nad tym oddziałem swoim oficerom, a sam pospieszył w ślad szejka el beled, aby prowadzić nam na karki czterdziestu ludzi. Na szczęście zapóźnił się z tem, bo zdołałem wcześniej rozbroić całą tę zgraję, zaczajoną w kotlince. Pocieszałem się jednak tą myślą, że on sam jeden nie podołałby zadaniu, gdyby mu się zechciało uwolnić uwięzionych, ale i w tym wypadku trzeba było być przygotowanym na niespodziankę, wszak łatwo przez przypadek prosty mogło mu się poszczęścić i... wobec takiego obrotu rzeczy prawdopodobieństwo ujęcia tego gałgana znacznie w mem pojęciu zmalało. Oczywiście nie dałem poznać tej troski po sobie i odpowiedziałem oficerowi z chytrym uśmiechem:
— Gdzie znajduje się Ibn Asl, nie potrzebujesz mi mówić o tem. Jeżeli go niema tu na czele sześćdziesięciu ludzi, to z pewnością jest w tyle przy tamtych w kotlince,
— Masz babo... On wie o tej kryjówce w wyschłym potoku... Któż ci zdradził to miejsce?
— Wiem o niej i powinieneś się tem zadowolić, zresztą słyszałeś już nieraz, że ja wiem wszystko, co chcę wiedzieć, a wy, głowy baranie, wy głupcy powinniście nareszcie pogodzić się z tem, iż ja nie dam się na nic złapać ani w jakikolwiek sposób podejść; Ustawiliście łapkę sami na siebie, a nie na mnie i daliście się połapać jak głupie osły.
— Cha, cha, cha, — zaśmiał się szyderczo oficer — co też ty pleciesz... Nie powiem, że Allah odebrał ci wzrok, bo widzisz mnie w tej chwili, ale zdębiejesz, bratku, gdy ci oznajmię, że jesteś tu zamknięty naokoło razem ze swoimi dwudziestoma asakerami i nikt cię z tych sideł nie wydobędzie... Wyraziłeś się o nas, jakobyśmy mieli baranie głowy, a mimoto, nie widziałem nigdy jeszcze tak zbaraniałej jak twoja.
— Czy istotnie możesz mnie o tem przekonać, ty, mędrco nad mędrcami?
— Dowód zupełnie łatwy. Czy mogło być większe głupstwo nad to, żeś wtajemniczył szejka el beled w swoje plany i powiedziałeś mu, jak to będziesz wrzucał jeńców po jednemu zgłodniałym krokodylom w maijeh?
— A! u ciebie to nazywa się głupotą! Człowieku, żal mi cię, bardzo żal, że właśnie ty jesteś cielęciem. Nie było to wcale głupotą z mej strony, lecz ścisłe i doskonałe obrachowanie, które aż do tej chwili nie zawiodło mnie o jotę.
Opowiedziałem mu w krótkości cały przebieg moich starań od początku do chwili obecnej i, co już udało mi się pozyskać. Biedak, słysząc to, załamał ręce i zawołał:
— Allah, Mahomet! I ja... ja... mam w to uwierzyć?
— Chcąc niechcąc, uwierzyć musisz. Gdzież się zapodział szejk z czterdziestoma wojownikami? Dlaczego nie daje do tej pory umówionego znaku? Dlaczego nie strzela?
— On się pojawi jeszcze, jestem tego zupełnie pewny! Ale nawet na wypadek, gdyby nie przybył, nie masz jeszcze powodu do tryumfu. Rozporządzasz bowiem tylko dwudziestoma asakerami, a nas jest przeszło sześćdziesięciu i....
— I — przerwałem mu — nie macie nic lepszego do zrobienia, jak poddać się na moją łaskę lub niełaskę,
— Co? Myślisz, żeśmy powaryowali?
— Mogę sobie to pomyśleć, skoro wleźliście w nastawioną prze mnie łapkę tak skwapliwie i łatwowiernie, a zresztą, niech ci się nie zdaje, że masz odwrót wolny, gdy tymczasem za plecyma stoi reis effendina z całym oddziałem żołnierzy.
— Reis e... e... ef... effen... diną...? — szepnął drżącemi usty. — Kłamiesz!...
— Nie, nie kłamię, biedny człowieku. lecz mówię prawdę. A tu, po tej stronie mam nie dwudziestu tylko, lecz o wiele więcej ludzi, gotowych do ataku. Powiedziałem ci przecie, że reis effendina dał mi wczoraj cały oddział do dyspozycyi. Rozkazuję ci więc, byś złożył w tej chwili broń, gdyż na wypadek oporu, możesz niebawem poczuć na własnej skórze ostre zęby tych zielonych bestyi, tam, patrz... Oczywiście nie sam, ale razem ze swoimi...
— Effendi, co tobie przyszło do głowy, chcesz mnie za pomocą podstępu...
— Milcz i nie obrażaj mnie! — przerwałem mu surowo. — Chcę ci jeszcze pokazać z grzeczności tylko i dla uniknięcia przelewu krwi, że mówię prawdę. Reis effendina!!... Emirze!!...
Wypowiedziałem te dwa wyrazy głosem donośnym, przykładając dłonie do ust, i natychmiast dała się słyszeć po drugiej stronie wązkiej zatoki odpowiedź:
— Effendi! Jesteśmy tu!
— No? — zapytałem porucznika — słyszałeś, że emir znajduje się nie dalej stąd, jak około dwieście kroków.
— Czy to on?
— A któżby inny? Dałem mu znać, że tu jestem, i oczywiście nadejdzie tu lada chwila z żołnierzami i wpadnie wam na karki... Radzę ci więc, poddaj się zawczasu i dobrowolnie... A może... masz chęć zobaczenia moich żołnierzy? Proszę!
Obróciłem się wstecz, dając znak i w tej chwili wypadł z za krzaków Ben Nil, a za nim żołnierze z karabinami gotowymi do strzału. Droga skręcała tu w łuk do tego stopnia, że na wypadek strzelania z ich strony, byłem zupełnie na boku. Porucznik, zobaczywszy zbliżających się szybko żołnierzy, krzyknął rozpaczliwie:
— Allah! Toż to co najmniej sto głów! Effendi! Poddaję się, poddaję!
Skoczył prędko do swojej kryjówki i wyniósł karabin, a następnie pobiegł do dwu swoich towarzyszy, którzy byli nieco dalej. Postąpiłem naprzód kilka kroków za nim i spostrzegłem, że było tu dość znośne miejsce do ukrycia się. Wprawdzie nie spodziewałem się, żeby tu przyszło do utarczki, ale dla pewności kazałem żołnierzom skryć się poza kamienie i krzaki i czekałem, co będzie dalej. Porucznik był tak przerażony, że słowa przemówić nie mógł, widocznie nie spodziewał się ujrzeć tylu ludzi po mojej stronie. O niego więc nie miałem już żadnej obawy wiedząc, że się podda dobrowolnie. Ale co z emirem?
Po upływie niedługiego czasu usłyszałem z drugiej strony zatoki głośne krzyki i wołania, ale nie można było zrozumieć z tego ani słowa, tembardziej, że padł strzał, potem drugi, trzeci... Krzyk nie ustawał przez dłuższą chwilę, aż wreszcie ustał nagle, a na drodze ponad maijeh ukazał się żołnierz, zmierzający ku mnie dość szybko. Wychyliłem się z kryjówki i zawołałem do niego, gdy był już blizko:
— Puścili cię łowcy?
— Musieli, effendi, bo... złożyli broń.
— Chwała Bogu! Ale... Strzelano...
— Emir chciał ich przekonać, że nie żartuje, a nawet czterech padło bez ducha, no i dopiero wówczas poddali się. Emir prosi cię, effendi, abyś spieszył czemprędzej pomóc wiązać jeńców.
Poszliśmy naprzód i niebawem natknęliśmy się na kilku łowców, którzy mieli jeszcze broń w rękach, ale nie zdradzali bynajmniej ochoty do zrobienia z niej użytku.
— Elffendi! — zawołał emir.
— Jestem!
— Nieprzyjaciel poddał się i złożył broń. Trzeba tylko powiązać złapanym ręce w tyle, ale tak, żeby jeden do drugiego był przywiązany w łańcuch, któryby można transportować do łożyską potoku. Uważaj z tamtej strony, żeby który nie uciekł!
Emir obmyślił doskonały sposób transportowania jeńców systemem łańcuchowym, gdyż tylko tak na tej wązkiej i niebezpiecznej drodze było możliwe. Niebawem uformował się pochód. Na czele postępowali moi asakerzy z gotową do strzału bronią, za nimi jeńcy, a emir ze swoimi ludźmi na końcu. Potem, gdy droga się już rozszerzyła, ściągnęliśmy się tak, że jeńcy maszerowali dwójkami, a obok nich szli żołnierze, bacząc pilnie, żeby który nie uciekł. Emir mógł wreszcie na wygodnej już drodze iść ze mną razem. Był bardzo zadowolony ze zwycięstwa, ale trapiło go tylko to, zarówno jak i mnie, że nie udało nam się pochwycić Ibn Asla.
— Gdzieby on się podział? — pytał emir. — Nie dowiedziałeś się od porucznika?
— Podobno ma być w łożysku wyschniętego potoku, tak bowiem postanowił już w ostatniej chwili. Może go jeszcze schwytamy, jak myślisz?
— Ciężko będzie. Chyba, że już go schwytano.
— Kto? Nasi w kotlince?
— Bynajmniej, lecz ci, co strzegli wielbłądów, bo przecie musiał koło nich przechodzić, jeżeli zmierzał do kotlinki.
— Ilu tam było na straży?
— Z początku trzech, ale potem kazałem dodać jeszcze dwu.
— O jeżeli tak, to powinni go byli ująć. Pięciu mogło dać radę jednemu, a w ostatecznym razie przynajmniej Ibn Asl nic nie wskórał.
— Ja się obawiam czego innego, emirze.... Czy wszyscy twoi żołnierze znają go osobiście?
— Nie.
— A zatem możliwe, że Ibn Asl podał się za kogo innego i łatwo wprowadził w błąd asakerów...
— Masz słuszność, trzeba się pospieszyć.
— Może lepiej będzie, gdy ja pójdę naprzód, bo im wcześniej będę na miejscu, tem lepiej.
— A więc idź i weź Ben Nila, a ja o ile możności przyspieszę pochód!
Okazało się, niestety, że obawy moje były uzasadnione. Przybywszy z Ben Nilem na północny stok góry, spostrzegłem odrazu, że stało się coś, co się stać nie powinno. Tuż niedaleko miejsca, na którem pasły się wielbłądy zauważyłem pięciu ludzi, a dalej, gdzie koryto wrzynało się w głąb góry, znajdowała się grupa ludzi, którzy nie powinni byli znajdować się tutaj, gdyby było nie zaszło coś nadzwyczajnego. I tu było również pięciu. Dwu z nich leżało na ziemi, a tamci pochylali się nad nimi. Zobaczywszy mnie jednak, stanęli wyprostowani, czekając, dopóki się nie przybliżę. Byli to: przewodnik fesarski i askari, któremu powierzyłem był komendę, oraz jeden z asakerów. Z daleka już wywnioskowałem z ich zachowania się, że zaszedł jakiś przykry wypadek.
— Co się tu stało? — zapytałem. — Dlaczego ci dwaj leżą na ziemi?
— Effendi, oni... oni są ranni... — odrzekł stary askari.
— Kiedy? W jaki sposób? Kto?...
— Jakiś obcy...
— Jakżeż to możliwe... Nie wiecie, co to za jeden?
— Nie widziałem go nawet, a ten — wskazał obok stojącego żołnierza — pełnił wartę i widział go wprawdzie, ale nie wie, kto to był.
— A reszta strażników?
— Nie wiem, czy oni go poznali, i nie mogę ich pytać, bo leżą, nie dając znaku życia.
— Ale widzę ich tylko dwu i tego trzeciego tutaj, jest więc razem trzech, a ja przecie rozkazałem wyraźnie, by pięciu strzegło wielbłądów!
— Effendi, — ozwał się stary askari, spuszczając wzrok — teraz to już stoi pięciu...
— Hm, teraz, — rzekłem nie bez gniewu — teraz jest was tu dwa razy tyle, a zatem koło jeńców jest tylko dziesięciu, zamiast piętnastu! Co to za porządek!? Jeżeli nie umiesz wykonywać moich rozkazów, to niema się czemu dziwić, że zachodzą wypadki wcale niepożądane. Jesteś najstarszy z asakerów, to prawda, ale lepiej byłbym zrobił, gdybym był powierzył dowództwo małemu dziecku niż tobie, bo ono byłoby wypełniło moje rozkazy. Cóż to się dzieje z tymi dwoma?
— Mam nadzieję... effendi... że oni tylko... stracili przytomność... i że obudzą się zaraz...
— Cuciliście ich?
— Przez całą godzinę, ale to wcale nic nie pomaga...
— Rozumie się... Popatrz tylko na ich twarze, na te zmienione i przeciągnięte rysy!
Przykląkłem, by zbadać rannych, leżących w kałuży krwi. Jeden z nich został trafiony śmiertelnie w tył czaszki, drugi w pierś. Ci stroskani nawet surdutów na nich nie rozpięli.
— Człowieku! — krzyknąłem gniewnie na starego — gdzie ty podziałeś swoje oczy? Przecie obaj skonali w krótkim czasie po otrzymaniu kul! Chciałbym tylko wiedzieć, jak się to wszystko stało.
— Pytaj tego, effendi, bo był przytem — rzekł stary, wskazując żołnierza.
— Mów! — rozkazałem mu.
— Panie! — zaczął biedak, kłapiąc zębami — wierz mi, że ja nic niewinien. My wszyscy trzej właśnie objęliśmy wartę...
— Trzej? — przerwałem mu — a więc mimo mego nakazu było was tylko trzech!
— No, tak, ale to nie moja wina.
— Wiem, że to nie od ciebie zależało. Mów dalej!
— A no, skoro tylko tamci poprzedni odeszli, zobaczyliśmy człowieka, który zbliżał się do nas ze stepu wzdłuż brzegu bagna. Człowiek ten, zobaczywszy nas, zląkł się w pierwszej chwili, ale potem coś sobie pomiarkował i przyszedł tu...
— Był uzbrojony?
— Tak. Stanąłem przed nim pierwszy i zatrzymałem go; przystąpił bliżej dopiero wówczas, gdy mu na to pozwoliłem.
— Głupstwo popełniłeś. Trzeba było albo go ująć albo nie dopuścić do siebie.
— Myśmy go chcieli złapać i właśnie dlatego pozwoliłem mu zbliżyć się aż tutaj.
— Pytał, coście za jedni?
— Pytał.
— I powiedziałeś?
— Jakżeż nie miałem powiedzieć, skoro jestem żołnierzem reisa effendiny!
— Oj, ośle jeden, ośle, popełniłeś głupstwo nie do darowania. Pytał się, kim jesteście, aby wiedzieć, jak ma mówić z wami. Powtórz mi wszystko dokładnie, coście mówili i jak się rzecz miała, bo to dla mnie rzecz niesłychanie ważna! Zbierz więc pamięć i odpowiadaj na moje pytania, ale prawdę, bo tylko w ten sposób możesz liczyć na łaskę, na którą wcale nie zasłużyłeś! O cóż on więc nasamprzód pytał?
— Pytał, cośmy za jedni, a gdy mu powiedziałem, chciał się dowiedzieć, gdzie są nasi towarzysze. Wzbraniałem się, ale on nalegał, mówiąc że jest przyjacielem emira.
— I uwierzyłeś?
— Nie zaraz, byłem ostrożny, effendi, i nawet zarzuciłem mu kłamstwo w żywe oczy, ale on mówił tak z góry i z taką pewnością siebie, że nie wiedziałem, co mam robić. Twierdził mianowicie, że jest posłańcem gubernatora z Chartumu i ma dla reisa effendiny bardzo ważne rozkazy.
— Gubernator nie ma nic do rozkazywania emirowi.
— O tem nie wiedziałem. Podał się za oficera wysokiej rangi, mówił, że jest... zaraz.. że jest mir alaj[6] i zachowywał się tak butnie względem nas, żeśmy musieli mu uwierzyć.
— Musieli, no proszę! Gdyby pies do ciebie szczekał, zamiast spokojnie skomleć, to uwierzyłbyś, że to lew! No, ale mów dalej! Dowiedział się o wszystkiem, nieprawdaż?
— Niby tak. On nawet ciebie zna i wyrażał się o tobie bardzo przyjaźnie, co zupełnie nas rozbroiło, i powiedzieliśmy mu, gdzie jesteś, gdzie znajdują się jeńcy, słowem — wszystko.
— Cóż on na to, gdy się dowiedział, że jeńcy są w kotlince?
— Musieliśmy mu opowiedzieć, w jaki sposób połapaliśmy wszystkich czterdziestu.
— Dowiedział się też, że i reis effendina jest tu w okolicy?
— Niestety tak, effendi.
— A może nawet powiedzieliście mu, w jaki sposób postanowiliśmy schwytać Ibn Asla?
— O to najbardziej nas wypytywał.
— Ano natrafił na prawdziwych cymbałów! O łatwowierniejszych nawet może i marzyć nie mógł. Gdzieżeście podzieli głowy, osły jedne! Wypaplaliście wszystko obcemu zupełnie człowiekowi, zamiast schwytać go za kark i nie puścić, dopóki ja nie powrócę! A! Niech was! Jakże wyglądał?
— Miał na sobie biały haik.
— Wzrostu?
— Nie wysoki, ale bardzo barczysty.
— A twarz?
— Pokryta czarnym zarostem prawie w zupełności.
— I wiesz ty, synu, ty, wnuku dziadka największej w świecie głupoty, komu to udzieliłeś tak ważnych wiadomości? Toż to był Ibn Asl, dowódca bandy łapaczy niewolników i nasz wróg!
— Allah! Uszom własnym nie wierzę!
— Wartoby ci je porządnie natargać, boś osioł nad osłami. Cóż on na to, gdyś mu naopowiadał tyle pięknych rzeczy?
— Zażądał rozmowy z dowódcą.
— A wiesz ty, co wam należało zrobić, nicponiu jeden? Gdybyście byli mieli choć odrobinę oleju w głowie, to sprawa przedstawiałaby się w tej chwili zupełnie inaczej: trzeba było zażądać, ażeby złożył broń, a dwu was poprowadzi go do komendanta. Czemuście tego nie zrobili?
— Bo on rozkazał, żeby jeden poszedł zawołać go tutaj.
— I kto poszedł?
— Ja.
— To uratowało ci życie. Widocznie drab bał się trzech i dlatego wysłał cię, żeby mieć tylko z dwoma do czynienia. Mów dalej!
— Poszedłem, nie przeczuwając nic złego, gdy jednak znajdowałem się tam wewnątrz koryta, przyszła mi myśl, czyby nie lepiej wrócić i złapać go. W tej chwili właśnie usłyszałem dwa strzały jeden po drugim koło wielbłądów i wróciłem natychmiast; niestety było już zapóźno, bo nieznajomy wsiadał właśnie na białą wielbłądzicę, a dwaj moi towarzysze leżeli na ziemi.
— Nie strzelałeś za nim?
— Owszem, celowałem w samą głowę, ale kulą chybiła. Nim naładowałem poraz drugi, on był już daleko.
— W którym kierunku pojechał?
— Tam, skąd przybył.
— Na zachód?
— Tak. Znikł za bagnem.
— A potem?
— Potem stary, usłyszawszy strzały, przybiegł tutaj, dopytując się, co zaszło. Kazał więc zaraz postawić koło wielbłądów pięciu ludzi, a sam usiłował ocucić nieboszczyków, ale, jak widzisz sam, bezskutecznie.
— Głupi zawsze tak czyni. Radby naprawić błąd, gdy już jest zapóźno. Wy jesteście winni śmierci dwu towarzyszy no i żeście dozwolili uciec Ibn Aslowi. Nie będę się wdawał w śledztwo i pozostawiam to reisowi effendinie, a sam wolę przedsięwziąć kroki celem naprawienia złego choć w części pomimo, że nie mam wielkiej ku temu nadziei. Pomóżcie mi jak najprędzej osiodłać wielbłądy: pojadę z Ben Nilem za zbiegiem! Ty, stary, marsz do jeńców! Zostawiłeś tam tylko dziesięciu ludzi i łatwo mogą nam draby pouciekać. A powiedz reisowi effendinie, że wrócę niebawem!
W parę minut później jechaliśmy na wielbłądach w kierunku, gdzie, jak nam opowiadano, Ibn Asl zniknął poprzednio.
Mieliśmy obecnie te same wielbłądy, na których niedawno ścigaliśmy Ibn Asla na Wadi el Berd i kiedy to trudno nam było dogonić zbiega, siedzącego na białej wielbłądzicy. Wiedziałem więc z góry, że i obecnie nasze wielbłądy nie będą mogły sprostać szlachetnemu zwierzęciu pod względem szybkości, ale pocieszałem się myślą, że przecież wskóramy coś z pomocą podstępu. Widocznie i Ben Nil był tego samego zdania, bo skoro zrównaliśmy się ze sobą na stepie, zagadnął mnie:
— Sądzisz istotnie, effendi, że dogonisz zbiega? Przypominasz sobie, co było na Wadi el Berd...
— Ani myślę gonić za nim, bo to do niczego nie doprowadzi, możliwe jest jednak, że wpadnie nam pod ręce sam, dobrowolnie, bez zbytniego z naszej strony wysiłku. On w tej chwili jest tam! — dodałem, wskazując ręką na step, ciągnący się ku północy.
— Byłby skończonym głupcem...
— Za pozwoleniem, tym razem nie można tego o nim powiedzieć. Przyznasz, że ja nigdy się nie mylę w przypuszczeniach i to zwłaszcza w takich wypadkach, kiedy są najbardziej ryzykowne i niepewne.
— No, prawda, ale czy i obecnie...
— Ibn Asl rozpływał się już w radości ze zwycięstwa i teraz tem większa ogarnia go rozpacz. Od żołnierzy dowiedział się, jakie nieszczęście zawisło mu nad głową i nawet nie miał odwagi pójść parę kroków celem zobaczenia się ze swoim ojcem i jeńcami. Jedyny ratunek widział w ucieczce, która mogła mu się udać tylko wówczas, gdyby dosiadł swej wielbłądzicy, a że ją niezawodnie spostrzegł w towarzystwie naszych wielbłądów, więc uporał się szybko ze strażnikami i wsiadł na to doskonałe zwierzę, będąc teraz pewnym, że go nikt nie dogoni, bo takiego drugiego wielbłąda nikt tutaj nie posiada. A zatem co do swej osoby czuje się zupełnie bezpiecznym, ale weźmie go niewątpliwie chętka dowiedzieć się, co się stanie z jego ludźmi, schwytanymi do niewoli, no i z tymi, którzy wedle jego nadziei, mogą przecie ujść nam bezkarnie. Nie ma więc potrzeby uciekać, przeciwnie, może być dla nas nawet bardzo groźnym, zwłaszcza gdyby zamknął nam odwrót. Jestem prawie pewny, że zbieg usadowi się gdzieś na otwartem miejscu, aby się przypatrzyć naszemu pochodowi w chwili, gdy będzie okrążał bagno w kierunku kotlinki.
— Ba, ale gdzieżby się schował?
— Mój drogi, w otwartym stepie można znaleźć doskonałą kryjówkę właśnie dlatego, że to wielka płaszczyzna. Ileż to krzaków i kęp na całej przestrzeni, gdzie człowiek niknie, jak grudka ziemi i szukajże go gdzie chcesz!
— No, prawda, ale... Ibn Asl posiada przecie białą wielbłądzicę, której tak bardzo łatwo ukryć nie można.
— Jest przecie pofarbowana.
— A biały haik...
— Zrzuci go niezawodnie.
— No to w takim razie powiem jeszcze jedno, czemu nie zaprzeczysz. Jeżeli on zechce nas widzieć, to musi się zbliżyć na taką odległość, że i my go zobaczyć możemy.
— Widziałem na pokładzie „Jaszczurki“ dalekowidz okrętowy, który on ma przy sobie, jak przekonałem się o tem wczoraj, obserwując go przy ognisku. Otóż może on nas spostrzec o wiele łatwiej, niż my jego okiem nieuzbrojonem. Na nieszczęście zapomniałem zapoznać się z tym instrumentem, no ale mniejsza o to. Przypuszczam tedy, że on odjechał spory kawał drogi i potem zawrócił w kierunku, gdzie znajduje się łożysko potoku. Wybrawszy sobie dogodne miejsce, zsiadł, przywiązał wielbłądzicę, żeby leżała, i zwrócił dalekowidz w tym kierunku, w którym, jego zdaniem, ma ukazać się nasz oddział z powrotem.
— Jeżeli tak, to możliwe, że widzi nas obu w tej chwili.
— To nic nie szkodzi, bo on nie ma pojęcia, co przedsięweźmiemy. Idzie tylko o to, w jakim kierunku zwróci się potem, gdy się już dowie, czego chciał się dowiedzieć.
— W każdym wypadku w dół Nilu, na miejsce, gdzie znajduje się jego okręt.
— I ja jestem tego mniemania. Uważa on sprawę obecną za przegraną z kretesem, bo pozostał jedynie sam i nie ma nikogo do pomocy w celu odbicia nam jeńców! Jedyną dla niego deską ratunku jest potajemna ucieczka i to przedewszystkiem do swego okrętu. Stąd następnie bądź drogą wodną, bądź też przez step na szybkonogiej wielbłądzicy pospieszy do Faszody, gdzie oczekują go wspólnicy i przyjaciele. Przy ich pomocy może więc zwerbować w Faszodzie i Funakamie świeży zastęp ludzi i rozpocząć nanowo zbrodnicze swoje rzemiosło. Z tego wszystkiego wynika, że obecnie pojedzie prosto w kierunku mniej więcej Hegazi, to jest napowrót tam, skąd przybył. Na tej tedy podstawie opieram swój plan, do którego wykonania musisz mi dopomóc.
— Rozkazuj, effendi, a słucham z prawdziwą gotowością!
— Jeżeli zbieg postąpi sobie istotnie tak, jak się spodziewam, to oczywiście mogę nawet wnioskować, gdzie on się znajduje w chwili obecnej. Nasz pochód wyłoni się z za skał ponad maijeh i następnie skręci na lewo. W tej zatem okolicy Ibn Asl musiał zająć odpowiednie miejsce do obserwacyi i to nie dalej, jak sięga doniosłość jego dalekowidza. Przeprowadziwszy w myśli odpowiednie obliczenia geometryczne, mogę niemal dokładnie oznaczyć punkt, który przez niego jest zajęty.
— Nie rozumiem...
— Mniejsza o to, że nie rozumiesz, bo wyszukanie tego człowieka należy do mnie, nie do ciebie. Okrążę go tak zręcznie, że ani się spostrzeże, kiedy zaskoczę go z tyłu i zmuszę do ucieczki naprzód, a więc ku południowi, gdzie właśnie ty w międzyczasie udać się musisz i, ukrywszy wielbłąda, zaczaisz się. W chwili, gdy zbieg będzie zupełnie blizko, wycelujesz i zastrzelisz wielbłądzicę.
— Czemu nie jego?
— Bo widzisz... jaki on jest, taki jest, ale zawsze to człowiek i należy oszczędzać jego życie. Wielbłądzica jego jest wprawdzie bardzo cenną, ale przyznasz, jest ona tylko zwierzęciem. Skoro więc padnie ona od twojej kuli, Ibn Asl pocznie uciekać na własnych nogach, a ty wtedy dosiędziesz wielbłąda i popędzisz za nim, podczas gdy ja zbliżać się będę ze strony przeciwnej, i wówczas musimy go złapać bezwarunkowo.
— A jeżeli on będzie do nas strzelał?
— Nic nie szkodzi, zresztą moja w tem głowa, aby do tego nie dopuścić. Możesz być pewny, że, zanim zdołałby podnieść karabin do ramienia, padłby z mej ręki. Zrozumiałeś mnie zatem?
— No, niby tak, ale co do tego miejsca, gdzie ja mam się zaczaić, to naprawdę nie mam żadnego pojęcia i jestem bardzo ciekaw, czy zdołasz określić mi je dokładnie, wszak to rozległy, otwarty step!
— Bardzo łatwo...
— Co ty mówisz, effendi? Przypuśćmy, że zbieg istotnie pojedzie w kierunku południowym, ale czy wiesz napewno, jak daleko będzie się trzymał ku zachodowi lub wschodowi?
— I to nawet można w przybliżeniu obliczyć. Za daleko ku wschodowi nie może się zapuścić, bo zboczyłby przez to i przydłużył sobie drogę niepotrzebnie, a powtóre zbliżyłby się zbytnio do Nilu, gdzieby go niezawodnie spostrzeżono. Wnioskuję więc, że skieruje się on o ile możności jak najdalej na zachód, a że tu wysuwa się bardzo głęboko w step wązka odnoga maijeh, więc musi ją okrążyć i jestem pewny, że spotkać go będzie można tuż na brzegu tej odnogi. Tam właśnie będzie twój posterunek.
— Daleko to stąd?
— Jesteśmy teraz na północnej stronie bagna. Spojrz w kierunku południowo-zachodnim, a ujrzysz na horyzoncie ciemną linię.
— Widzę, effendi.
— Otóż linia ta, to krzaki, które rosną nad brzegiem wspomnianej odnogi bagną. Tam, na lewo, gdzie urywa się ta linia, jest także zakończenie odnogi. Masz więc punkt określony prawie dokładnie i jedź natychmiast, ale uważaj dobrze, żebyś jakiego głupstwa nie palnął i przedewszystkiem staraj się dobrze wycelować!
— Wiesz przecie, że strzelać umiem.
Po tych słowach rozjechaliśmy się w przeciwnych kierunkach. Jeżeli Ibn Asl istotnie był w tej chwili tak niedaleko, że mógł nas obserwować, to zdziwił się niemało, dlaczego przedsięwziąłem tego rodzaju manewr, i prawdopodobnie ani mu do głowy przyszło podejrzewać mnie o wrogie względem siebie zamiary; uważałem go zresztą za zbyt głupiego na takie domysły, a mimoto trzymałem się w dość znacznej odległości w kierunku zachodnim, aby nie być przez niego spostrzeżonym. W takim bowiem razie uciekłby co tchu i nie mógłbym go napędzić przed Ben Nila.
Wyjechawszy na pełny step, zatoczyłem wielki łuk, by o ile możności znaleźć się poza obrębem koła, w którem mógłby mnie Ibn Asl dostrzec przez swoje szkła. Okrążywszy go tak dalece, że znalazłem się wreszcie zupełnie po przeciwnej stronie domniemanej jego kryjówki, skręciłem nagle w to miejsce po linii prostej, zmuszając wielbłąda do wytężających wysiłków, ażeby pozostawić przeciwnikowi jak najmniej czasu. Na wszelki wypadek odpiąłem od siodła karabin, przypuszczając, że może mi się samemu uda ubić zwierzę pod opryszkiem.
Liczyłem na to, że on całą swoją uwagę skupi na jednym punkcie, to jest w miejscu, gdzie spodziewa się dostrzec nasze wojsko, i z niecierpliwością wielką chciałem się przekonać, czy owo przypuszczenie nie jest... zamkiem na lodzie. Szukać na stepie człowieka, który może Bóg wie, gdzie się obraca, byłoby rzeczą dosyć nierozsądną, a nawet poniekąd... śmieszną.
Na szczęście jednak uniknąłem tej nieprzyjemności, bo właśnie spostrzegłem przed sobą niedaleko, jak poruszyła się trawa i następnie wielbłąd zerwał się na równe nogi razem z jeźdźcem i frunął jak wypłoszony ptak.
A więc był Ibn Asl i to właśnie w tem miejscu, jak przypuszczałem. Obecnie umknął jak strzała, zarzucając na plecy flintę i oglądając się na mnie zupełnie tak samo, jak ówczas na Wadi el Berd. Nie mogłem ani też nie chciałem strzelać za nim i możliwe, że byłbym go jeszcze trafił, chociaż odległość była wcale wielka.
Zastanowiła mnie ta okoliczność, że Ibn Asl uciekał nie w tym kierunku, jak się spodziewałem, lecz na prawo, jakby właśnie obrał sobie za cel wiadome koryto potoku. Niebawem jednak zagadka się wyjaśniła, bo oto w tej chwili ukazali się tam asakerzy z jeńcami. Ibn Asl więc starał się podjechać o ile możności najbliżej, by zobaczyć dokładnie wszystko, a o mnie jakby wcale się nie troszczył,
Wiedziałem z góry, że będzie się trzymał o tyle zdaleka, aby go nie dosięgły kule asakerów, poczem musiał, mojem zdaniem, zwrócić się na lewo, żeby ominąć bagno. Nie trwało długo, a mój zapaśnik oddalił się o znaczną przestrzeń i nawet przystanął na chwilę, aby się lepiej przypatrzyć pochodowi. Widocznie nazbyt ufał zdolnościom swojej wielbłądzicy. Wykorzystałem ten moment w ten sposób, że nie pędziłem prosto za nim, lecz zboczyłem w kierunku maijeh, nie tyle w celu odcięcia mu odwrotu, bo to było wykluczone, ile dla zbliżenia się w najlepszym razie chociażby na odległość strzału.
Moi asakerzy zauważyli go, jak również i mnie i, zmiarkowawszy, co się święci, wszczęli straszny krzyk, a on coś im odpowiadał, poczem obejrzał się za mną, a widząc, że go chcę wyprzedzić, podpędził zwierzę nanowo. Teraz dopiero poznałem dokładnie, jak wspaniałym okazem była biała wielbłądzica, która niosła jak wiatr w potężnych niedoścignionych skokach! Ażeby dopędzić ją na odległość strzału, o tem i mowy nie było. Zmuszałem wprawdzie swego wielbłąda do ostatnich wysiłków, ale to na nic się nie przydało.
Ku memu zadowoleniu Ibn Asl obrał kierunek wprost ku Ben Nilowi. Dlatego też manewrowałem na swoim wielbłądzie tak, aby zmusić uciekającego do zatrzymania tego kierunku. Ponadto starałem się o ile możności zwrócić jego uwagę na siebie, to jest w tył, ażeby zawczasu nie spostrzegł Ben Nila i w tym celu począłem mu głośno wymyślać, co ślina na język przyniosła, a że powietrze było spokojne, głos się rozchodził daleko i mógł dotrzeć do uszu Ben Nila, tem bardziej, że i uciekający odpłacał mi się nie mniej ordynarnymi wyrazami, nie szczędząc wcale gardła.
Nagle wyskoczył z za krzaka Ben Nil z karabinem w ręce, co oczywiście nie uszło uwagi Ibn Asla, który skręcił nagle w bok, ale wielbłądzica przez to właśnie stanowiła pewniejszy cel, bo była zwrócona do strzelającego bokiem. W sekundę później zobaczyłem małą chmurkę dymu i usłyszałem odgłos strzału... Wielbłądzica szarpnęła sobą, jakby zadano jej cios z przodu, lecz nie przeszkodziło jej to wcale biec w dalszym ciągu niemal lotem ptaka, tembardziej, że jeździec okładał ją z całej siły kolbą flinty, aż echo się rozlegało. Ben Nil strzelił poraz drugi, niestety.... chybił, a tymczasem Ibn Asl ominął bagno i — uciekł.
— Ja nic nie winien, effendi, — skarżył się Ben Nil, gdy za chwilę zatrzymałem się obok niego. — Trafiłem wielbłądzicę, która, jak sam zapewno zauważyłeś, stanęła w biegu na jedno okamgnienie.
— Trafiłeś, — odrzekłem zsiadając — wiem o tem, ale tylko pierwszym razem, drugi strzał chybił zupełnie.
— A tak doskonale wycelowałem. Widocznie ręka mi się wstrząsnęła z wielkiego podniecenia i złości. Bo czyż można zachować zimną krew, gdy się ma pewność, że strzał nie chybił, a wielbłądzica pędzi dalej, jak gdyby nigdy nic. Ale ja ją trafiłem napewno i w przeciągu krótkiego czasu musi paść. Celowałem przecie w piersi.
— Ciekawy jestem, czy znajdziemy ślady krwi — rzekłem na to, schylając się ku ziemi. Niestety mimo skrupulatnych badań na znacznej przestrzeni, nie zauważyłem ani jednej czerwonej kropelki.
— A no... chybiłeś.
— Nie, effendi, niogę przysiąc na brodę proroka i wszystkich kalifów, że trafiłem w pierś. Zważ, że strzelałem z oddalenia co najwyżej pięćdziesięciu kroków. Czyż wobec tego możliwe było, abym spudłował?
— I mnie się tak zdaje, bo wówczas wielbłądzica nie byłaby się tak rzuciła w bok. Trafiłeś, ale zaszło tu coś innego, poczekaj!
Podszedłem na miejsce, gdzie wielbłądzica znajdowała się w chwili wystrzału. Miejsce to łatwo było rozpoznać, bo pozostały tu bardzo silnie wyryte ślady. Szukaliśmy w trawie dłuższą chwilę i — istotnie nie daremnie. Zauważyłem bowiem na ziemi błyszczący przedmiot, który podniosłem. Była to kula, spłaszczona jak pieniądz.
— Co za szkoda! — lamentował Ben Nil — widocznie trafiła na twardy przedmiot i tak się spłaszczyła!
— Masz słuszność — potwierdziłem. — Kula spłaszczyła się o metalowy guzik, jakimi wybite są gęsto rzemienie na piersiach wielbłądzicy. Szkoda, że chybiłeś za drugim razem...
— Przebacz, effendi! Mnie istotnie wyprowadziło z równowagi to, że mimo celności strzału wielbłądzica nie padła.
— Ha, trudno. Już się nie wróci. Wysnuj sobie z tego naukę na przyszłość, młodzieńcze!
Chmurna twarz jego zaczęła się powoli rozjaśniać. Ocknął się wreszcie i wydobył z zarośli ukrytego wielbłąda, poczem odjechaliśmy w kierunku suchego koryta. Zdala już zauważyliśmy niezwykły ruch wśród naszych. Zebrali oni wszystkich jeńców w jedną gromadę, naokoło której rozstawiono silną straż. Tuż obok rozłożyli się asakerzy, a dalej emir ze swymi oficerami. Wielbłądy pasły się w pobliżu. Żołnierze byli bardzo wesoło usposobieni, albowiem wyprawa została uwieńczona bardzo dobrym skutkiem, a przytem ani jeden z nich nie zginął ani też nie był raniony. Ponad to należała im się suta nagroda pieniężna za tak znaczny połów. Natomiast jeńcy mieli bardzo rzadkie miny i siedzieli w trawie przygnębieni jak skazańcy. Gdy zbliżyłem się do nich i zeskoczyłem z siodła rzucali ku mnie spojrzenia pełne nienawiści, a Abd Asl, rzekł do swego sąsiada tak głośno, że usłyszeć mogłem:
— Wszystko mamy do zawdzięczenia temu parszywemu giaurowi, temu śmierdzącemu psu. Niechże go Allah rozstrzępi na kawałki i wichrom po stepie roznieść każe!
Udałem, że mnie wcale to nie obchodzi, co on powiedział. Reis effendina zaś powstał z miejsca i podszedł ku mnie, mówiąc:
— Dowiedziałem się o wszystkiem podczas twojej nieobecności i winnych ukarzę jak najsurowiej. Tam są — dodał, wskazując leżących na boku w trwawie dwu związanych ludzi. Był to stary askari, któremu powierzyłem był dowództwo nad karawaną, i ów żołnierz, co tak skwapliwie wygadał się przed Ibn Aslem.
— Powiedziano mi, — mówił emir dalej, — że udałeś się z Ben Nilem w pogoń za zbiegiem. Cóż to jednak był za jeździec, który tuż niedaleko kręcił się po stepie, a za którym ty potem pędziłeś?
— Ibn Asl!
Usiadłszy z nim w grupie oficerów, opowiedziałem mu cały przebieg swej wyprawy, a gdy skończyłem, zamilkł na chwilę, pogładził niecierpliwie brodę i ozwał się, ale na szczęście nie gniewnie, jak się tego właśnie obawiałem:
— Bylibyśmy sobie zaoszczędzili wiele trudu i pracy, gdyby był nie uciekł. Niestety, nie wolno mi spocząć dopóty, dopóki tego draba nie będę miał w garści. Muszę deptać mu po piętach aż do ostateczności, gdy mu już tchu braknie i padnie wyczerpany i zwyciężony, bo niebezpieczniejszy jest on sam o wiele więcej, niż wszyscy ludzie, których schwytaliśmy tutaj. Gdybyśmy byli złapali jego, we własnej osobie, wówczas dopiero mogłaby być mowa o prawdziwym tryumfie i zadowoleniu. Mimo to nie narzekam. Mamy przecie jeńców. Sto sześćdziesiąt głów! Jak myślisz, effendi, udał się kiedy komu podobny połów?
— Przynajmniej o czemś podobnem nie słyszałem.
— Tak, tak, coś podobnego nie zdarzyło się jeszcze nigdy i, od dziś począwszy, podobni łajdacy będą z przerażeniem wymawiać moje imię, a wszystko to zawdzięczam jedynie tobie.
— No, no, nie w tym znowu stopniu, jak sobie wyobrażasz. Pomogłem ci trochę, to prawda, ale jest to tylko dziełem przypadku i sprzyjających okoliczności, nic więcej.
— Jesteś zanadto skromny! Kto schwytał łowców na Wadi el Berd i uwolnił kobiety fesarskie? Ty! Kto potem wziął do niewoli przy studni na stepie sześćdziesiąt łowców? Ty! Komu mam do zawdzięczenia, że nie spaliłem się razem z okrętem i załogą koło dżezireh Hassanii? Tobie! Kto wreszcie, jeśli nie ty, dał mi dziś w ręce tak obfity połów? Czyż można tu mówić o „przypadku“? Nie! Wszystko to jest skutkiem twej przebiegłości, śmiałości i trzeźwego obliczenia, które prawie nigdy cię nie zawodzi. Nie mnie więc, lecz tobie przypada w udziale sława, której owoce ja mam zebrać. Musisz jednak wiedzieć, że jestem wdzięczny i będę nim w nieskończoność, jeżeli spełnisz jedną moją prośbę.
— Cóż takiego?
— Czy wnet musisz wracać do swej ojczyzny?
— Kiedy mi się podoba.
— Otóż śmiem cię prosić, abyś pozostał przy mnie. Jeżeli dopomożesz mi do schwytania Ibn Asla, to obiecuję ci...
— Tylko bez obiecanek — przerwałem mu z odczuciem stanowczości. — Pozwoliłeś mi, abym cię uważał jako swego przyjaciela i, zdaje mi się, dowiodłem, że nim byłem i jestem istotnie. Między przyjaciółmi więc nie może być mowy o żadnych obiecankach, nagrodach, wogóle nie powinien mieć miejsca żaden handel. Czasu mam dosyć i nie widzę powodu, dla którego miałbym odmówić ci swej pomocy, tembardziej, że sam zacząłem grę z Ibn Aslem, leży więc we własnym moim interesie ukończyć tę grę, no i — wygrać. Kwestya niewolnictwa ponadto obchodzi mnie bardzo żywo, dlaczegóżbym więc nie miał poświęcić swych starań w tym kierunku, jeżeli mam istotnie ku temu zdolności i mogę się przysłużyć szlachetnej sprawie? Zostaję tedy z tobą przyjacielu.
— Dopóki nie schwytamy tego psa?
— Tak. Dopóki nie uczynimy go nieszkodliwym.
— Dziękuję ci, effendi, bo naprawdę jestem teraz pewny, że go dostanę w swoje ręce. Jak więc sądzisz, gdzie go teraz szukać?
Powtórzyłem mu to, co już poprzednio powiedziałem do Ben Nila, na co on odrzekł:
— I ja jestem tego zdania. Ibn Asl odszuka naprzód swój okręt, a potem podąży do Faszody celem zwerbowania nowej bandy. Cóż nam teraz czynić należy?
— Urządzić za nim pościg.
— No tak, ale niestety, muszę wprzód dostawić jeńców do Chartumu, a ponadto trzeba się tam zaopatrzyć w żywność i amunicyę na dłuższy czas, bo możliwe, że będziemy musieli zapuścić się za Ibn Aslem daleko w górę Nilu, w okolice bagniste. Musisz wziąć pod uwagę i tę okoliczność, że potem zejdzie mi przynajmniej z tydzień, nim się dostanę do Faszody, a że ta spory kawał czasu, Ibn Asl zapewne będzie już daleko.
— Czy nie mógłbyś zabrać z Chartumu małego parowca, któryby statek twój w znacznie krótszym czasie przyholował do Faszody?
— Ba, gdyby tylko jeden z tych małych waburatów[7] przypadkiem był na miejscu, to wziąłbym go natychmiast, ale nawet i w tym wypadku Ibn Asl czmychnie prędzej z Faszody, niż ja się tam dostanę.
— No to udajmy się za nim stąd prosto, to będzie najlepiej.
— Dla ciebie byłoby to oczywiście dogodniejsze, ale dla mnie mniej. Gdyby który z nas dotarł prędzej do Faszody, to mógłby zasięgnąć w czas potrzebnych wiadomości i poczynić przygotowania tak, że gdy powrócę, moglibyśmy bez straty czasu wyruszyć w ślad złoczyńcy.
— Myślałem o tem i nawet mam gotowy już plan, z którym cię zaznajomię. Nasze pomysły zgadzają się ze sobą prawie zawsze i jak dotąd okazały się w skutkach jak najlepsze. Otóż... pojadę naprzód!
— Hamdullilah! Ogromny ciężar spadł mi z serca w tej chwili. Nie mogłeś mi dać doskonalszego dowodu swej przyjaźni jak właśnie przez gotowość wyświadczenia mi tej przysługi, którą przyjmuję z wielką wdzięcznością, i uczynię wszystko, aby ci ułatwić zadanie. W jakiż tedy sposób zamierzasz przebyć tę drogę?
— Rozumie się, że nie okrętem, bo potrzebowałbym conajmniej jedenaście dni na to, a przy nieodpowiednim wietrze jeszcze więcej. Byłoby to więc znaczną stratą czasu, jeżeli mamy niezłomny zamiar schwytać Ibn Asla.
— On przecie musi zużyć taki sam czas.
— Myślisz, że on pojedzie na „Jaszczurce?“ Z pewnością nie, bo będzie się obawiał twego „Sokoła“. Jestem najmocniej przekonany, że pojedzie przez step, ma bowiem doskonałego wierzchowca, którego dosięgnąć niepodobna.
— Przyznaję ci słuszność, effendi, i wnioskuję, że ty również masz chęć dostać się do Faszody w ten sam sposób.
— Pod warunkiem, jeżeli dostanę dobrego wielbłąda.
— Masz przecie aż dwa doskonałe hedżiny, czyżbyś nie był z nich zadowolony?
— O, bynajmniej, są to znakomite wielbłądy. Przebyły one olbrzymią przestrzeń w tak krótkim czasie, a mimoto nie są wcale zmęczone. Rozumie się, że obchodziłem się z nimi bardzo troskliwie, a ponadto wypoczęły dostatecznie u Fessarów. Tylko że może zechcesz je oddać, komu należy, wszak zarekwirowałeś je z urzędu.
— To najmniejsza. Są potrzebne wicekrólowi i to powinno zadowolić właściciela. Możesz więc spokojnie zatrzymać je, jak długo ci się podoba.
— Dobrze! Ibn Asl nie zdąży uciec mi zbyt daleko.
— Ale, ale... wybierzesz się sam w tę drogę?
— Byłoby to oczywiście najdogodniej, towarzysz bowiem stanowiłby dla mnie niepotrzebny ciężar.
Spodziewałem się, że Ben Nil nie wytrzyma i odezwie się, jakoż rzeczywiście młodzieniec zbliżył się do naszego koła i przerwał mi w połowie zdania:
— No, nie każdy byłby dla ciebie uciążliwym, effendi, jest bowiem ktoś, kto chętnie oddałby życie dla ciebie, i choćbyś go nie wziął ze sobą dobrowolnie...
— To leciałby za mną sam...
— Tak, effendi. Masz przecie dwa wielbłądy dobrane doskonale i, jeżeli tylko wsiądę na jednego z nich, to już nie zdołasz mnie zsadzić. A dalej, gdybym ci nie mógł pomóc w niebezpieczeństwie, to przynajmniej będziesz miał we mnie szczerze oddanego sługę, który bądź co bądź zda się w tak długiej podróży. Proszę cię więc nie zostawiaj mnie, lecz zabierz z sobą!..
— No, widzisz, wziąłbym cię, ale masz przecie dziadka Abu en Nila...
— Czy on może zabrania ci wziąć mnie w drogę?
— Nie, ale przypuszczam, że obowiązkiem twoim jest poświęcić się teraz dla niego, ażeby znowu nie przydarzyło mu się jakie nieszczęście.
— To się da jakoś zrobić, — wtrącił reis effendina — już podczas krótkiej podróży w Hegazi przekonałem się, że Abu en Nil jest znakomitym sternikiem. Przebaczyłem mu wszystko, co minęło, a teraz jestem gotów zatrzymać go w swojej służbie, dopóki nie powróci do Faszody, i wtedy niech Ben Nil nim się opiekuje.
Stary Abu en Nil bowiem, zarówno jak i Selim, znany fanfaron, pozostali na okręcie reisa effendiny i nie brali udziału w wyprawie. Ben Nil począł serdecznie dziękować emirowi za to, że poparł jego prośbę, wobec czego nie wypadało mi być gorszym, przyrzekłem więc wziąć go z sobą, tembardziej, że dogadzało mi to w zupełności. Jechać sam na sam w obcy, nieznany kraj nie odważyłby się pierwszy lepszy. Postanowiliśmy zatem, że Ben Nil pojedzie, poczem reis effendina rzekł:
— Wiem, że wolałbyś wyruszyć w drogę natychmiast, ale zatrzymam cię jeszcze. Pojedziemy stąd razem aż do mego okrętu, gdzie mam znaczne zapasy żywności, w które wyposażyć cię muszę. Tu przy sobie niestety mam tylko ostatki. Potrzeba ci będzie zapewne prochu.
— No dobrze, tylko żebyśmy tu nie długo bawili.
— Wyruszymy zaraz, skoro tylko załatwię pewne czynności urzędowe.
— Chcesz może kogo ukarać? — zapytałem, domyślając się, że emir postąpi sobie z jeńcami tak od ręki, jak to uczynił na Wadi el Berd.
— Przedewszystkiem muszę zrobić porządek z tymi dwoma tam, — wskazał na związanych dwu asakerów — obaj zasłużyli na śmierć.
— Na śmierć? — zapytałem, przelękniony tą surowością. — Mnie się zdaje, że drobne wykroczenia z ich strony nie są jeszcze zbrodnią, za którą śmiercią karać należy...
— Nieposłuszeństwo, które pociągnęło za sobą tak fatalne skutki, jest zbrodnią, za którą kulka w łeb, przynajmniej ja obstaję przytem.
— Mnie się zdaje, że naprzykład ten, który stał na warcie i nie miał żadnych rozkazów do wypełnienia, nie zasługuje na tak surową karę.
— Bynajmniej, bez pozwolenia wygadał się przed wrogiem, z jego więc winy zginęli dwaj żołnierze i Ibn Asl uciekł. Pomyśl zresztą, jakich ludzi ja mam pod swojem dowództwem! Można ich utrzymać w karności jedynie jak najsurowszem postępowaniem.
— A ja, postępując z nimi łagodnie, wcale nie naraziłem się na żadną nieprzyjemność.
— No tak, miałeś ich ledwie przez. krótki czas, ale wnet zaczęliby ci z pewnością deptać po głowie. Ja ich znam! I oni mnie znają również. Ci dwaj przestępcy wiedzą dobrze, co ich czeka...
— Czy istotnie każesz ich stracić?
— Istotnie.
Możliwe, że emir miał słuszność, ale mimoto ja myślałem inaczej, zwłaszcza, że żal mi było tych dwu biedaków. Molestowałem więc emira tak długo, dopóki nie rzekł:
— A no, daruję życie tym drabom. Niech mi się stracą z oczu natychmiast!
— Poczekaj, emirze, ja wcale nie spodziewałem się, że tak zrobisz. Jeżeli się coś robi, to nie tak od niechcenia, w połowie, lecz dokładnie i dobrze. Darujesz w im życie i równocześnie pędzisz od siebie precz! Czy to ma być ułaskawienie? No pomyśl sam!
— Miałżebym ich pozostawić nadal w służbie?
— Proszę cię oto właśnie, uczyń dla mnie tę łaskę!
— Jak to? Darowanie im życia nie jest łaską?
Uśmiechnąłem się do niego i chwyciłem go za rękę, jakby dla dobicia targu, mówiąc:
— Przybij! Oni zostają przy tobie! Nie jesteś przecie takim barbarzyńcą, za jakiego chcesz uchodzić. Zapewniam cię, że ktoś posłuszny z wdzięczności i przywiązania tysiąc razy więcej wart, niż posłuszny z obawy i trwogi. Znam cię na wylot, przyjacielu, i jestem przekonany, że żołnierze lubią cię mimo twojej surowości.
— Przekonałeś się o tem? — zapytał zupełnie już łagodnie i uśmiechnął się.
— O, i nie raz tylko. Cóż? Spełnisz mą prośbę?
— Zobaczysz — odrzekł krótko i rozkazał obu żołnierzy uwolnić z więzów i przyprowadzić do siebie. Biedacy drżeli ogromnie z trwogi, pewni niechybnej śmierci. — Chciałem was rozstrzelać, — rzekł do nich emir — ale effendi wyprosił wam ułaskawienie, a nawet musiałem mu przyrzec, że nie wydalę was ze służby. Padnijcie mu więc do nóg, psy głupie, i podziękujcie mu, albowiem gdyby nie on, stalibyście w tej chwili w obliczu śmierci!
Obaj ze łzami w oczach rzucili mi się do nóg i poczęli je całować! Mahometanie chrześcijanina! Ledwie się opędziłem. Gdy potem wrócili do grona swoich towarzyszy, nie przestali spoglądać ku mnie z wyrazem głębokiej wdzięczności. Twierdzę zatem raz jeszcze, że chrześcijańska miłość bliźniego jest największą potęgą na ziemi i że niema człowieka pod słońcem, którego serce pod jej jasnymi promieniami nie otwarłoby się prędzej czy później.
— Cieszę się bardzo, że miałem sposobność wyświadczenia ci przysługi, — zauważył reis effendina — upewnia mnie to w przekonaniu, że już teraz nie będziesz miał do mnie więcej pretensyi. Pomimo bowiem wdzięczności i przyjaźni dla ciebie, nie mógłbym się zdobyć poraz wtóry na takie ustępstwo, jak przed chwilą. Proszę cię tedy oszczędź mi już takiego ambarasu. Dajcie tu fakira el Fukara! — dodał, zwracając się do żołnierzy.
Przyprowadzono fakira w mig; stanął ze związanemi w tył rękoma, pilnowany przez dwu żołnierzy, i patrzał z niedowierzaniem na emira, który zapytał go ostrym dość tonem:
— Twoje nazwisko?
— Nazywają mnie fakirem el Fukara.
— Pytałem cię, jakie nosisz nazwisko, a nie, jak cię nazywają, odpowiadaj więc!
— Fakirel Fukara.. — wycedził przez zęby z niechęcią.
— Azis! Otwórz mu usta!
Był to, jak wiadomo, ulubieniec emira, młody, zwinny i prawdziwy mistrz bata. Na wezwanie swego pana wyskoczył z grupy asakerów, dobył z za pasa potężny bat rzemienny i uderzył nim kilka razy po plecach fakira tak niespodzianie i zręcznie, że ten ani się nawet spostrzegł, co się stało, lecz wkrótce zdołał się obrócić, plunął Azisowi w twarz i począł wrzeszczeć i przeklinać tak strasznie, że ciemne jego oblicze wykrzywiło się w sposób obrzydliwy nie do zniesienia.
— Ważysz się, psie jeden, bić mnie, mnie świętego świętych, fakira el Fukara, przed którym klękać będą miliony, ażeby...
— Azis! — przerwał gromkim głosem tę mowę emir. — Bastonada!
Fakir skoczył szybko do niego i krzyknął:
— Bastonada? Mnie? Czyby Allah wytrącił cię ze swej łaski do tego stopnia, że odebrał ci wiarę i że ważysz się podnieść rękę na Jego oblubieńca...
— Azis, knebel! — przerwał mu emir znowu.
Asakerzy, którzy byli razem ze mną u Fessarów cieszyli się bardzo, że samozwańczy pyszałek, którego nienawidzili, trafił wreszcie na swego. Przystąpili więc hurmą i starali się jak najszybciej wykonać rozkaz emira. Wkrótce też ubezwładniono delikwenta, rozciągnięto go na ziemi, a gdy nie przestawał krzyczeć, zakneblowano mu usta własną jego szatą. Nie pomogły żadne wysiłki z jego strony, trzymało go kilkunastu, jeden usiadł mu na głowie, drugi na grzbiecie, trzeci na pośladku, a inni trzymali nogi zgięte w kolanach do góry tak, żeby obnażone stopy były zwrócone wygodnie do bicia.
— Ile razów? — zapytał Azis.
— Dwadzieścia na każdą stopę!
Liczono bardzo skrupulatnie trzydzieści siedm... ośm... dziewięć... po czterdziestym stopy pyszałka wyglądały jak kawałek mięsa, usiekanego na sznycel. Wyjęto mu następnie knebel z ust i puszczono. Usiadł tedy i patrzał na emira, ale z jakim wyrazem, tego dostrzec nie można było, bo oczy miał zupełnie krwią zabiegłe.
— A zatem raz jeszcze pytam... Jak się nazywasz? — zaczął na nowo emir.
— Mohammed Achmed — wybełkotał zapytany.
— Gdybyś był powiedział to odrazu, byłbyś sobie zaoszczędził niepotrzebnej bastonady, wymagam bowiem posłuszeństwa. To, że mianujesz się fakirem el Fukara, wcale mnie nie rozczula ani nie obchodzi. Ten oto effendi uratował ci życie, zastrzeliwszy lwa, a odpłaciłeś mu się za to czarną niewdzięcznością, bo zamierzałeś wydać go i moich asakerów w ręce Ibn Asla. Mógłbym, co prawda, kazać ci dać kulką w łeb, ale nie chcę i wcale nie myślę czynić ci tem zaszczytu, żebym sam miał zasądzić cię i ukarać; za marny jesteś w moich oczach! Zabrać mi precz tego wnuka niewdzięczności i zaciągnąć nad brzeg bagna! Niech tam spokojnie prawi o Mahdim robactwu, które nie gorsze jest od niego, i pije cuchnącą wodę, dopóki nie zagoją mu się rany na stopach, aby mógł przez step dowlec się do domu!
Rozkaz ten wykonano co do joty. Dwaj żołnierze chwycili fakira el Fukara i zawlekli go nad bagno. Ciekawy jestem, jakie uczucie ogarniało go później na wspomnienie tego poniżenia, gdy istotnie na pewnej przestrzeni opanował tłumy wiernych!
Nie miałem wcale ochoty wtrącać się w całą tę sprawę, bo mojem zdaniem zasłużył sobie godnie na chłostę i tego rodzaju wyrzucenie nad bagno, co było o wiele gorsze, niżby u nas zepchnięto kogo na gnojówkę.
Emir jednak nie poprzestał na nim samym, bo z kolei kazał przyprowadzić do siebie Abd Asla. Człowiek ten życzył mi niedawno, aby mnie Allah kazał rozszarpać i rzucić na pastwę wichrów stepowych, obecnie zmienił może swoje usposobienie dla mnie, a może mi się tylko tak zdawało, gdy go zobaczyłem, jak postępował przed surowego sędziego, chociaż co prawda trzymał się krzepko na nogach i zęby zacisnął mocno, by nie zdradzić niczem śmiertelnej trwogi. Przypomniałem sobie jaskinię w Maabdah, gdzie to widzieliśmy się poraz pierwszy w życiu. Jak pobożnym i czcigodnym wydał mi się wówczas, a jakim poznałem go później! Wszak już następnego dnia groził memu życiu, a potem przez cały czas aż do tej chwili prześladował mnie z iście szatańską zawziętością. Powinno się uszanować sędziwy wiek, ale dla człowieka, który z prawdziwą rozkoszą lubuje się w zbrodni, nie można mieć litości, choćby jedną nogą był nad grobem a drugą już w grobie. Widocznie i emir myślał i czuł tak samo, jak ja, bo spoglądał na starca z wyrazem istotnego obrzydzenia i wkońcu przemówił tonem niezwykłej surowości:
— Szukałem cię bardzo długo, ty najświętszy z pomiędzy fakirów, a zawsze zdołałeś mi się wymknąć. Obecnie przyszła nareszcie chwila, w której wymierzę ci zasłużoną karę.
— Ządam innego sędziego! — odrzekł Abd Asl.
— Niema na świecie sędziego, któryby mógł ukarać surowiej, niż ci się należy. Czy to będę ja, czy kto inny — wszystko jedno. Wszak twoje zbrodnie liczą się na setki! Tysiące ludzi zawdzięczają ci niewolę, śmierć lub nędzę swoją i swoich rodzin. Ileż to wsi puściłeś z dymem, ilu wymordowałeś niewinnych ludzi! A mimoto udawałeś zawsze świętego, pozwalałeś się czcić i szanować, jako godny największego uwielbienia marabut. Na szczęście należy to wszystko do przeszłości. Obecnie nowa era nastanie w twem istnieniu. Poślę cię tam, gdzie dawno już należało ci się zasłużone miejsce, do piekła!
— Nie masz prawa zabijać mnie — jęczał stary.
— O, nietylko ja, ale i wielu, bardzo wielu innych miało ku temu prawo i za grzech poczytać im trzeba, że z prawa tego nie korzystali, dając ci czas do dalszych, coraz to potworniejszych zbrodni. Ja oczywiście nie mogę i nie wolno mi pod żadnym warunkiem popełnić podobnego błędu, przeciwnie uważam sobie za święty obowiązek uwolnić ludzkość od wstrętnego wrzodu, wyrwać chwast z korzeniem. Krew za krew! Wydaję więc wyrok... na śmierć!
Słowa te padły, jak grom. Jeżeli stary miał nadzieję ułaskawienia, — a że ją miał, to pewna — chwila niniejsza wystarczyła zupełnie, by ją zgasić do ostatniej iskierki. Mimoto jednak próbował jeszcze ostatniego sposobu, przybierając minę niewinnego i wielce pobożnego człowieka:
— A jednak ja jestem świętym, jestem marabutem i, jeżeli podniesiesz na mnie rękę — przeklnę cię a wówczas stronić od ciebie będą wszyscy wierni i twarz odwracać z pogardą. Jak ścigana hyena na pustyni, która padliną żywić się musi, nim zdechnie, skończysz i ty marne swe życie...
— A, możesz przeklinać, nie wzbraniam! Klątwa takiego potwora przemieni się niezawodnie w błogosławieństwo. Groźba twoja nie uratuje cię bynajmniej, bo jest niedorzeczną i śmieszną. Musisz umrzeć, ale jaką śmiercią, w tem właśnie sęk! Niema bowiem rodzaju śmierci, któryby był dla ciebie dosyć stosowny. Chciałeś wprawdzie wespół ze swoim synem wyrywać żywcem członki temu effendiemu i właściwie powinienem to samo względem ciebie zastosować, ale przyniosłoby ci to zaszczyt. Wolę więc, żebyś zginął w sposób mniej honorowy. Jesteś potworem i potwory pożreć cię powinny. Zrozumiałeś? Każę cię wrzucić tam, w bagno, krokodylom na pastwę!
— O, Allah! — krzyczał starzec na całe gardło. — Nie czyń tego, reisie effendino! Daruj mi życie!
— Daruj mi życie! No, proszę! Oszczędzał cię przecie ten oto effendi, a nawet Ben Nil miał litość nad tobą, a ty, mimo wszystko, prześladowałeś ich, godziłeś na ich życie. Jesteś szatanem, w którego naturze samej leży odpłacać się zbrodnią za dobrodziejstwa. Nie cofam więc wyroku. Będziesz wrzucony między krokodyle!
Emir wypowiedział to zupełnie poważnie, a mimoto Abd Asl wpatrywał się w jego twarz badawczo, czy to przypadkiem nie żart, lecz wkrótce zmiarkował, że surowy sędzia bynajmniej ani jednem drgnieniem w twarzy czegoś podobnego nie zdradza i zaczął wyć:
— To niemożliwe! To nieludzkie!
— Milcz! Wymierzyłem ci tylko sprawiedliwość. Bo czyż obchodziłeś się kiedy z kim po ludzku? Kto sieje wiatr, zbiera burzę i biada mu, gdy nadejdzie czas sprawiedliwości! Co ciebie spotka dziś, to czeka w najbliższej przyszłości twego syna. Związać mu nogi i wrzucić w bagno! — zwrócił się do żołnierzy. — jego przyjaciel, wielki fakir el Fukara, niech się patrzy, jak go sobie wydzierać będą żarłoczne bestye.
— Łaski!... Łaski!... Tylko jedno słowo... — jęczał skazaniec, gdy go chciano uchwycić.
— Co? — zapytał emir, dając znak, by się jeszcze wstrzymano, a Abd Asl zwrócił się teraz nie do niego, lecz do mnie:
— Effendi, jesteś chrześcijaninem i nie powinieneś pozwolić, ażebym zginął tak straszną śmiercią. Wstaw się więc za mną, wyjednaj mi łaskę! Jestem przekonany, że emir uczyni zadość twej prośbie...
— Nie zasłużyłeś na to — odparłem w przekonaniu, że emir nie zrobiłby dla mnie tak wielkiego ustępstwa.
— Czy koniecznie musiałem na to zasłużyć? Czy nauka twoja nie jest nauką miłości, łaski i miłosierdzia? Tłómaczyłeś mi to dokładnie w czasie bytności w Sijut.
— I wkrótce potem zwabiłeś mnie podstępnie do jaskini, abym tam marnie zginął.
— Nie zważaj na to, lecz na przykazania twej wiary, ażeby twój Jezus, gdy zejdzie na świat sądzić żywych i umarłych, i dla ciebie był łaskawy.
— Milcz! — rozkazał mu emir, sądząc zapewne, że może zechcę się wstawić do niego za skazańcem. — Effendi nic dla ciebie uczynić nie może, bo ja bezwarunkowo niczego mu nie przyrzekam. Związać!
Starzec bronił się związanemi rękoma, wierzgał nogami i ryczał przytem nie jak człowiek, lecz raczej jak dziki zwierz. Oczywiście, że scena ta nie budziła we mnie żadnego współczucia dla łotra, który godnie sobie na śmierć zasłużył, ale nie tak okrutną. Można bowiem było obejść się bez wrzucania go krokodylom i dlatego postanowiłem przeszkodzić temu. W chwili tej przyszła mi do głowy pewna myśl. Przypomniałem sobie bowiem przewodnika po jaskini w Maabdah, któremu przyrzekłem, że poczynię pewne poszukiwania za jego zaginionym bratem. To, czego się od owej chwili dowiedziałem, dawało mi do myślenia, że Abd Asl wie coś o jego losie. Dlatego to ozwałem się:
— Dajcie spokój! Chcę z nim pomówić w pewnej sprawie.
Żołnierze mnie usłuchali, a stary tymczasem zwrócił się do mnie:
— Dziękuję ci, effendi! Dziękuję za pomoc w najstraszniejszej potrzebie... jesteś zdecydowany prosić za mną?
— Może... Wprzód jednak odpowiedz na kilka moich pytań!
— Ależ owszem, pytaj, a odpowiem z prawdziwą gotowością, jeżeli oczywiście leży w mojej mocy udzielić ci potrzebnych wiadomości.
— Znany ci jest przewodnik po jaskini w Maabdah, niejaki Ben Wazak?
— Owszem. Widziałeś sam, że z nim rozmawiałem.
— A jego brata Hazida Sichara, znasz?
— Znam.
— Wiesz, gdzie on obecnie przebywa?
Stary, zamiast odpowiedzi, spojrzał na mnie badawczo, poczem zapytał:
— Poco ci to potrzebne?
— Poszukuję go, bo prosił mnie o to jego brat.
— Dobrze, mogę ci powiedzieć, gdzie jest ten człowiek, ale pod warunkiem, że uzyskam natychmiast wolność razem ze wszystkimi jeńcami.
— Czyś ty zwaryował? — przerwał mu reis effendina. — Toż to żądanie, na które zdobyłby się jedynie waryat...
— Ale ja postawiłem je i wcale go nie cofnę.
— Powiedzże mi więc, effendi, — zwrócił się do mnie emir — jak się rzecz ma z tym zaginionym.
— Wybrał się on w podróż do Chartumu po odbiór znacznej sumy od kupca Barjada el Amin i rzeczywiście otrzymał ją, ale od tego czasu słuch o nim zaginął. Wówczas to Ibn Asl był zatrudniony u wspommianego kupca jako ubogi pomocnik, lecz po zniknięciu Hazida Sichara stał się nagle bogatym i rozpoczął na własną rękę handel niewolnikami.
— Widocznie odebrano mu pieniądze i zamordowano go.
— Nie. Nie zamordował go nikt — wtrącił Abd Asl. — Powiem ci, gdzie on się znajduje, jeżeli wypuścisz nas wszystkich na wolność.
— To niemożliwe, ale z przyjaźni dla effendiego, proponuję, abyś wymienił dotyczącą miejscowość, a za to obejdę się z tobą mniej surowo, bo zamiast wrzucić cię między krokodyle, każę cię rozstrzelać.
Wtem nagle stary parsknął szyderczym śmiechem:
— Jakże łaskawy jesteś, emirze! Sądzisz, że śmierć od kuli nie jest śmiercią. Ja chcę żyć, żyć, rozumiesz?! A nie, to nie dowiecie się ode mnie niczego. Żądacie ode mnie uwolnienia Hazida Sichara i za to obiecujecie mi przydłużyć konanie o parę sekund! A w dodatku ów człowiek mógłby prześladować mego syna... O, cena ta jest dla mnie....
— A, no, skoro tak, — przerwał mu emir — bierzcie go i — jazda!
Zołnierze związali skazańcowi nogi i ponieśli nad bagno. Zachowywał się przytem zupełnie spokojnie, nikt też nie wymówił jednego słowa w obozie. Wszyscy bowiem czekali z zapartym oddechem na tę straszną chwilę, gdy skazaniec wydał z siebie ostatnie, przeraźliwe, nieartykułowane dźwięki, które omal krwi we mnie nie zmroziły.
Jeden z ludzi, którzy wrzucali go do bagna, opowiadał, powróciwszy do obozu:
— Z początku zachowywał się, jakby był nieustraszonym bohaterem, lecz skoro tylko zobaczył istne mrowisko bestyi, począł wyć i skomleć, jak pies, ale mu to nic nie pomogło. Gadziny rozszarpały go w kawałki natychmiast.
Zgroza mnie ogarniała, a mimoto zdawało mi się, że kara, która go spotkała, nie była za bardzo surowa, a reis effendina nawet zauważył:
— Szkoda, że tak prędko skończył. Zasłużył na dłuższe i okrutniejsze męczarnie, no, ale niech tam. Czas nam w drogę. Obawiam się tylko, effendi, abyś się na mnie nie gniewał, że nie uczyniłem zadość żądaniu skazańca.
— Cóż znowu? Przecie wymagania jego były istotnie niedorzeczne: puścić go i wszystkich jeńców! A za to z pewnością byłby nas okłamał. Mimo wszystko mogę się pocieszyć jednem, co mi się znakomicie udało. Do tej chwili nie miałem pojęcia, czy zaginiony żyje, czy też zamordowano go. Skoro jednak stary wyraził obawę, jakoby Hazid Sichar mógł być niebezpiecznym dla jego syna, mam zatem pewność, że dotyczący do nieboszczyków bynajmniej się nie zalicza i że wiadomości o nim zasięgnąć mogę od samego Ibn Asla, który go gdzieś zapewne więzi. Znasz kupca Barjad el Amina w Chartumie?
— Bywałem często u niego.
— Czy to uczciwy człowiek?
— Bardzo nawet uczciwy i zacny.
— Cieszy mnie to, bo i brat zaginionego przedstawił mi go jako człowieka honoru, ale w jego opisie były pewne punkty, które wymagają wyjaśnienia. Jeżeli człowiek ten nosi na twarzy maskę obłudy, to zedrę mu ją niezawodnie zaraz po przybyciu do Chartumu, niestety daleko jeszcze do tego. Kiedy stąd wyruszamy?
— Możemy zaraz.
— Ukończyłeś już czynności sędziowskie?
— Już, bo właściwie chodziło mi tylko o tego starca, którego na wszelki wypadek trzeba było uczynić nieszkodliwym i na szczęście miałem ku temu władzę. W Chartumie nie będę miał czasu zajmować się losami tych ludzi i muszę ich oddać tamtejszemu sądowi. Obawiałem się więc, że za potężną opłatą pozwolonoby Abd Aslowi uciec, wolałem tedy załatwić się z nim krótko na miejscu.
— Należałoby przypuszczać, że jeżeli idzie o tak ważną sprawę, O przekupstwie sędziów i mowy być nie powinno.
— No, tak, przypuszczać wolno i, co się tyczy mnie, to gdyby mi ofiarowano miliony, nie odstąpiłbym ani na włos od zasad sprawiedliwości. Słyszałem jednak kiedyś, że istnieje kraj chrześcijański, w którym boginię sprawiedliwości przedstawiają jako kobietę ślepą....
— Nie chrześcijański to był kraj, lecz pogański — Grecya!
— Pogański, chrześcijański czy muzułmański, to wszystko jedno. U nas tak samo się dzieje. Słyszałeś może co o mudirze w Faszodzie?
— O ile sobie przypominam, nazywa się Ali effendi el Kurdi i jest słynny z tego, że uśmierzył groźną rewoltę wojskową w Kassali.
— Tam istotnie postępował sprawiedliwie, ale później... Istny skandal! Mówiono za jego czasów w Faszodzie o bardzo surowym zakazie handlu niewolnikami, ale co z tego... Łapacze niewolników przychodzili w biały dzień do jego domu, płacąc mu potajemnie pogłówne „od sztuki“, i mieli w nim doskonałego opiekuna i obrońcę wobec ustaw. Znałem ich wszystkich, lecz niestety żadnego schwycić nie mogłem, bo skoro któremu, że tak powiem, zarzuciłem stryczek na szyję, zaraz mi go ucięto. Jeżeli najwyższy urzędnik prowincyi czyli mudir bierze łapówki, to co może zrobić niższy urzędnik? Faszoda stanowiła właśnie punkt podstawowy: do wypraw na połów niewolników. Łapacze gromadzili się tam jawnie i otwarcie, a gdy tylko o tem napomknąłem, mudir bądź mnie zakrzyczał, bądź wyśmiał. Tego oczywiście znosić dłużej nie mogłem i udałem się wprost do wicekróla, opowiedziałem mu wszystko dokładnie, przedłożyłem dowody, no i Ali effendi el Kurdi został złożony z urzędu, a jego miejsce zajął inny mudir.
— Czy ten będzie lepszy od swego poprzednika?
— Zapewne, jestem o tem przekonany, bo go znam osobiście, mnie też zawdzięcza on swoje stanowisko, bo właśnie przedstawiłem go wicekrólowi i bardzo się cieszę, że moje wstawiennictwo odniosło tak dobry skutek, Nowy mudir nazywa się Ali effendi, a poddani tytułują go Abu hamsaj mijah[8].
— Z jakiegoż to powodu?
— Z powodu bardzo chwalebnego zwyczaju, który zjednał mu poważanie i szacunek. Nie da się on bowiem żadną miarą przekupić ani wogóle niczem przebłagać i zwykł każdego podsądnego, który oczywiście na to zasłużył, skazać na pięćset plag. A że w tym względzie nie rozróżnia ani ubogich ani bogatych, ani prostaków ani panów, boją się go wszyscy jak ognia. Ja, osobiście, mam tę nadzieję, że wkrótce zrobi on należyty porządek w Faszodzie. Że zaś jest to mój dobry przyjaciel, radziłem ci dlatego właśnie, byś do Faszody udał się okrętem i miał wszelkie wygody zarówno w drodze, jak i na miejscu, bo chciałbym ci dać do niego list polecający. Mudir uczyni dla ciebie wszystko, co będzie potrzeba.
— A, to bardzo dobrze, bo pomoc mudira będzie mi w niejednym wypadku potrzebna, bez niej nie mógłbym sobie dać rady.
Podczas tej bardzo poważnej rozmowy zachowaliśmy oczywiście pełną powagę na zewnątrz, co wzbudziło u jeńców mniemanie, że czynność sądowa jeszcze się nie skończyła i że rozmawiamy właśnie na temat ukarania pozostałych. W tym wypadku oczywiście przyszłaby kolej przedewszystkiem na obu oficerów Ibn Asla. Zrozumieli oni to sami, bo wnet „porucznik“ przysłał do nas jednego ze swoich dozorców z zapytaniem, czy nie byłoby mu wolno poczynić pewnych ważnych zeznań. Pozwolono mu na to i, gdy stanął przed nami pomiędzy dwoma żołnierzami, ozwał się:
— Emirze, wykonałeś straszliwy wyrok na osobie Abd Asla. Czy i nas czeka to samo?
— Sądzisz może, że was puszczę bezkarnie?
— To nie, znamy cię zbyt dobrze, znajdujemy się w twej mocy i wiemy na pewno, że nie ujdziemy bezkarnie, wolno nam jednak prosić cię, ażebyś zrobił z nami, co ci się podoba, tylko nie każ wrzucić nas między krokodyle. W jakiż bowiem sposób zdołałby archanioł Dżibrail[9] w dniu zmartwychwstania odnaleźć nasze nogi i ręce, jeśli je zjedzą i strawią te potwory?
— Ha, łotrze, teraz w trwodze przed śmiercią powołujesz się na koran! Jestem ciekaw, czy, dokonując zbrodni, pamiętałeś o religii i jej przykazaniach?
— Emirze! Wszak łowienie niewolników było dozwolone od niepamiętnych czasów. I co to religię obchodzi, że ludzie znieśli to prawo samowolnie?
— A co islamowi zależy na twoich rękach i nogach? Jeżeli strawi je żołądek krokodyla, tem lepiej dla nich, bo nie będą się potem smażyć w piekle i dlatego powinieneś mi być nawet wdzięczny, że zgotuję ci ten sam los, co Abd Aslowi.
— Na miłość Allaha, emirze, daj pokój, nie czyń tego! Przekonam cię, że nie jestem tak zły, jak sądzisz, i że nie zasłużyłem na podobną śmierć.
— Naprawdę? Radbym wiedzieć, w jaki sposób dowódca tych oto wściekłych psów, może dać dowód swej... niewinności.
— Zupełnej niewinności nie, ale przecie mógłbym czemś okazać, że mam trochę dobre serce. Słyszałem przed chwilą, że effendi dowiadywał się o pewnego zaginionego człowieka. Gdybym więc udzielił ci o nim wiadomości, czy kazałbyś mnie wrzucić do bagna?
— Z pewnością, bo z góry wiem, że chciałbyś się wykręcić kłamstwem.
— Allah świadkiem, że chcę mówić prawdę. Jeśli mi nie wierzysz, to każ zatrzymać mnie tak długo, dopóki się nie sprawdzi to, co mówię, a jeśli skłamię, wówczas możesz mnie rzucić krokodylom albo nawet postąpić ze mną jeszcze surowiej.
— Z góry nie mogę niczego przyrzekać, mów więc i, jeżeli wywnioskujemy z twych słów, że nie kłamiesz, to możliwe są pewne względy dla ciebie. Wiesz zatem, gdzie znajduje się Hazid Sichar?
— Wiem, ale nie znam ani kraju ani wsi.
— Co takiego? Drwisz sobie z nas, czy co? Mówisz, że wiesz, gdzie on jest, a nie znasz ani kraju ani wsi.
— No, bo istotnie tak jest.
— Mówiłeś kiedy o tym człowieku z Ibn Aslem lub z jego ojcem? Wtajemniczyli cię w tę sprawę?
— Oh, nie! Stosunek mój do nich obu nie był aż tak dalece blizki, żeby mi zupełnie zaufali. Raz tylko przypadkowo podsłuchałem ich rozmowę, ale nie całkiem dokładnie. Dowiedziałem się mianowicie, że Ibn Asl zrabował temu człowiekowi wielką sumę i podzielił się z nią z kimś drugim.
— Ktoż to jest, ten drugi?
— Niestety, żaden z nich nie wymienił ani jego nazwiska ani zawodu. Ibn Asl chciał Hazida Sichara zabić, ażeby zatrzeć wszelkie ślady swej kradzieży, ale ten drugi nie zgodził się na to. Za uzyskane pieniądze urządzono gazuah[10], a Hazida Sichara wywieziono w głąb Afryki i sprzedano go naczelnikowi jakiegoś dzikiego sżczepu.
— Co to za szczep?
— Nie wiem, emirze. Powiedziałem wszystko, co wiem, i teraz proszę cię o spełnienie mej prośby.
— Zwróć się do effendiego, który jest interesowany w tej sprawie! Może zechce wstawić się za tobą.
Jeniec począł więc błagać mnie, jak mógł najpokorniej, a ja, chcąc wykorzystać jego trwogę wobec krokodyli, odrzekłem:
— Możliwe, że uczynię dla ciebie, czego żądasz, ale zależy to od twej szczerości w dalszym ciągu. Odpowiadaj więc, ale bez wykrętów. Słyszałeś kiedy nazwisko: Barjad el Amin?
— Owszem. Jest to kupiec w Chartumie. Pytałeś zresztą niedawno Abd Asla o niego.
— Czy Ibn Asl jest ciągle z nim w stosunkach handlowych?
— Nie, a przynajmniej ja o tem nic nie wiem.
— No, dobrze, sprawa z tem załatwiona, ale idźmy dalej! Czy Ibn Asl ma wiele pieniędzy przy sobie?
— Prawie cały majątek. Zamierzał właśnie urządzić!
Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.2.djvu/317 polowanie na ludzi tak wielkie, jakiego jeszcze nikt nie widział, lecz gdzie, o tem nie wiem, bo przedsiębrał wszystko w głębokiej tajemnicy i dopiero w Faszodzie miałem się dowiedzieć bliższych szczegółów.
— Mieliście zamiar pozostać tam długo?
— O tyle, o ile wymagały staranne przygotowania.
— Przekonałem się, że „Jaszczurka“ była zupełnie pusta. Czy Ibn Asl miał zamiar nabycia towarów w Faszodzie jako materyał do wymiany?
— Tak i inne okręty również.
— Jak? Miało być więcej okrętów?
— Więcej, ale nie słyszałem, ile.
— Ibn Asl ma zapewne w Faszodzie bardzo zaufanych wspólników. Znasz ich może?
— Niestety jest on bardzo ostrożny i tchórzliwy i wszystkie interesy i umowy ze swoimi wspólnikami zawiera sam osobiście, nie dopuszczając nikogo do tajemnicy, nawet mnie. Mimoto znam jednego człowieka w Faszodzie, o którym wiem, że Ibn Asl z nim się znosi. Nazywa się Ibn Mulej i jest majorem arnautów, stacyonowanych tamże.
— Doskonale, a teraz jeszcze jedno: gdzie ukryliście swój okręt, wybierając się lądem tutaj?
— Na prawej odnodze Nilu koło dżezireh Mohabileh. Zostało tam dziesięciu ludzi na warcie.
— Dobrze! Przypuszczam, że powiedziałeś prawdę i jestem z ciebie zadowolony.
— Dziękuję ci, effendi, i mam nadzieję, że wstawisz się za mną do emira.
— No, no, co do tych krokodyli, — wtrącił sam emir — to jakoś to będzie, ale więcej dla ciebie nic uczynić nie mogę. Za zbrodnię musi być wymierzona kara.
Porucznik wrócił na swoje miejsce uspokojony nieco, a żołnierze poczęli się przygotowywać do drogi. Wiadomości, które uzyskałem, były dla mnie bardzo ważne, niestety nie dawały mi wcale nadziei odnalezienia zaginionego brata przewodnika z Maabdah. Pozostała mi tylko jedna jedyna osoba, od której mógłbym się dowiedzieć o miejscu pobytu nieszczęśliwego, a tą był Ibn Asl. Pominąwszy bowiem nawet tę okoliczność, że udałoby, mi się schwycić go w swe ręce, to mimoto wątpliwe jest, czy zdołam wymóc na nim potrzebne ku temu wskazówki. Rad nierad pocieszałem się jedynie myślą, że może w najbliższej przyszłości zabłyśnie jaka szczęśliwa gwiazda i ułatwi mi trudne zadanie.
„Sokół“ reisa effendiny stał w równej wysokości z bagnem u lewego brzegu Nilu. Drogę tę pieszo można było odbyć conajmniej w dwu godzinach, co wcale nie przechodziło sił jeńców. Reis effendina postanowił wpakować ich pod pokład. Wielbłądy zaś miało kilku żołnierzy odstawić lądem do Chartumu.
Wyruszyliśmy prawie przed samem południem. Emir jechał na przodzie, ja zaś zwlekałem umyślnie tak, abym wsiadł na wielbłąda ostatni, a czyniłem to ze względu na fakira el Fukara, który leżał bezsilny nad bagnem, oddany na pastwę miliardom much, głodny do tego i spragniony. Wzbudziło to we mnie współczucie dla niego, mimo że nie zasłużył na nie. Miałem własny worek z wodą, ale nie chciałem się go pozbyć, dlatego postarałem się o inny, napełniony dostatecznie, i przyczepiłem go do siodła.
Gdy już ostatni z oddziału oddalili się o znaczną przestrzeń, pojechałem, ale nie za nimi, lecz w kierunku maijeh. Nie było mi wiadome dokładnie miejsce, gdzie fakir leżał, ale mogłem je snadnie odnaleźć po śladach, które zostawili żołnierze, wlokąc tam po trawie Abd Asla na stracenie.
Wielki, oczywiście we własnem swojem pojęciu, przyszły Mahdi leżał pod krzakiem tuż nad bagnem, pokrytem grubą warstwą gnijącej roślinności, wśród której spoczywały olbrzymie krokodyle zupełnie bez ruchu, nasycone widocznie nie codzień zdarzającym się żerem. Abd Aslowi mógł zazdrościć każdy przeciętny śmiertelnik, bo dają mu zazwyczaj jeden tylko grób, a ten miał ich kilkanaście...
Fakir popatrzył na mnie z śmiertelną nienawiścią, a z ciemnej jego twarzy wyglądała zwierzęca wprost wściekłość, podczas gdy spieczone wargi szeptały niezrozumiałe dla mnie wyrazy przekleństw i obelżywości. Ręce miał związane za plecyma, a na pokaleczonych okropnie nogach roiły się miliardy owadów, zadając mu istne katusze: Zsiadłem z wielbłąda, przeciąłem powróz i, uwolniwszy mu ręce, podałem mu worek z wodą i nieco żywności. Mogło to wystarczyć na kilka dni. Fakir patrzył na to wszystko, nie odzywając się ani słowem.
— Masz tu, żebyś nie zginął z głodu i pragnienia — rzekłem, wskazując worek z wodą i węzełek z żywnością. — Więcej dla ciebie niczego zrobić nie mogę.
Odpowiedział mi na to jedynie sykiem.
— Masz jakie życzenie?
— Nie — odrzekł.
— Nie? No to bądź zdrów! O dwie godziny drogi stąd prosto na wschód płynie Nil, możesz się tam dostać, nim wyczerpiesz zapas prowiantu.
Wsiadłem na wielbłąda i, skoro tylko puściłem się w drogę, zabrzmiały poza mną słowa... wdzięczności:
— Niech cię Allah potępi! Zemsta cię czeka! Śmiertelna zemsta!
Wkrótce dopędziłem oddział i znalazłem się obok reisa effendiny, a że nie było już czego się obawiać, pozostawiliśmy wszystkich za sobą i pojechali naprzód, by zdążyć jak najwcześniej na okręt. Tu w wygodnej kajucie emir napisał przyobiecany list i dał mi w ręce sporą sakiewkę, mówiąc:
— Będziesz zmuszony poczynić w Faszodzie znaczne wydatki za mnie, rozporządzaj więc tą sumą, jakby to była twoja własność! Zwrotu nie przyjmę żadnego.
Niebawem przybył cały oddział i ja począłem się przygotowywać do dalekiej drogi. Zaopatrzono mnie we wszystko, co tylko mogło się w drodze przydać, poczem pożegnałem się z emirem i znajomymi i wyruszyłem w podróż.
Skórę lwa zabrał emir do Chartumu, aby ją tam wyprawiono. Miałem ją sobie odebrać później.
Jechaliśmy nie wzdłuż Nilu, bo w takim razie wskutek licznych zakrętów bylibyśmy sobie drogę przydłużyli. Nam szło o drogę jak najprostszą i najkrótszą; o to, co nas w tej podróży spotkać mogło, nie troszczyliśmy się zbyt wiele.




  1. Bagno febry.
  2. Balsamodendron.
  3. Droga nieszczęścia.
  4. Gość.
  5. Wszystkie te słowa oznaczają powitanie.
  6. Pułkownik.
  7. Liczba mnoga od wabur — parowiec.
  8. Ojciec pięciuset.
  9. Gabryel.
  10. Wyprawa na połów niewolników.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.