W kraju Mahdiego (May, 1911)/Tom II/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł W kraju Mahdiego
Wydawca Wydawnictwo Ilustrowanego Tygodnika »Przez Lądy i Morza«
Data wyd. 1911
Druk Drukarnia Zygmunta Jelenia w Tarnowie
Miejsce wyd. Lwów; Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ I.
Manhdi.

Kordofan, ten bardzo szczególny kraj, był od terytoryum przejściowem dla szczepów wędrownych. To też ludność jego była jeszcze przed zdobyciem go przez Mehemeda Ali niezwykle mieszana. Wnieśli tu następnie w lud Fellaci i Baszybożucy wicekróla krew niemal wszystkich plemion małoazyatyckich. Grecy, Lewantyńcy, Ormianie, Arnauci zmieszali się z czarnemi plemionami Południa, a wśród nich żyją znowu potomkowie nomadów czystej krwi, którzy przedostali się tu z Hedżasu.
Kordofan jest krajem sudańskim. Ponieważ słowo Sudan, używane już w wiekach średnich, słyszy się teraz tak często, nie zawadzi krótkie objaśnienie. Właściwa nazwa brzmi: Beled es Sudan. „Beled“ znaczy kraj „es“ rodzajnik, a „sudan“ jest złamanem słowem aswad (czarny), w liczbie mnogiej „sud“. Beled es Sudan znaczy tedy kraj czarnych. Akcent kładzie się nie na pierwszej, jak to często się słyszy, lecz na ostatniej zgłosce.
Kraj ten tworzy w części północnej i zachodniej ogromną sawannę, podobną w suchej porze roku do pustyni, lecz pokrywającej się w porze deszczowej bujną roślinnością. Przez szerokie, trawiaste przestrzenie ciągną się tu i ówdzie lasy mimozowe. Na tej sawannie znajduje się około sto studzien, około których skupiają się wsi. Wędrowne plemiona pasą tam w porze deszczowej swoje trzody, a z nastaniem pory suchej zabierają się stamtąd.
Spotyka się tu dość często strusie i ptaki rozmaitego gatunku, dalej żyrafy i olbrzymie trzody antylop.
W południowej części kraju grunt, bardziej gliniasty, zatrzymuje wodę i dlatego udaje się tu iście podziwu godna roślinność. Palmy, kasye, adanzonie i tamarindy pokrywają olbrzymie przestrzenie. Na żyjącą tu różnego gatunku zwierzynę polują lamparty i pantery, a niezbyt rzadko słychać głos lwa.
Wadi Melk zalicza się już do Kordofanu, a ponieważ znajdowaliśmy się między niem i Es Safih, mieliśmy już Nubię za sobą. Jak sobie czytelnik przypomni, odebrałem Ibn Aslowi porwane przez niego Beduinki i odprowadziłem je do ich ojczyzny do Bir es Serir pod eskortą dwudziestu żołnierzy. Krewni kobiet i dziewcząt przyjęli nas z radością, ugościli obficie i obdarzyli. A gdyśmy wyruszyli, towarzyszyli nam aż do końca drugiego dnia drogi. Potem staraliśmy się dostać najkrótszą drogą do Chartumu, gdzie miałem oddać żołnierzy komendantowi ich, reisowi effendinie.
Sawanna zieleniła się jeszcze, albowiem nie było to jeszcze zbyt późno po upływie pory deszczowej. Gdybym nie siedział na hedżinie[1], lecz na koniu, łatwo mogłoby mi się wydać, że jadę przez amerykańską preryę. W suchej porze roku, gdy zeschną trawy, trzeba obierać drogę, wiodącą szlakiem studzien, ale teraz było to zbyteczne. Wędrówki od studni do studni zajmują dużo czasu, a z drugiej strony zwierzęta, mając teraz soczystą paszę, nie potrzebowały wody, dla nas zaś były wory napełnione. Mogliśmy tedy jechać prosto, dopóki zapas wody się nie wyczerpał, i to nie zmusiło nas do szukania studni. W ten sposób dostaliśmy się o cały dzień wcześniej do bir aczan. Znaczy to „studnia spragniona“, ponieważ w suchej porze niema w niej wody. Teraz jednak było jej aż nadto, by napełnić wory na nowo. Studnia ta leżała na równinie, nie oznaczona ani kawałkiem skały ani drzewem. Nie byłbym jej znalazł z pewnością, gdyby mi nie dano rozumnego przewodnika, który miał nas zaprowadzić do Chartumu i znał okolicę równie dobrze, jak wady swojej długiej arabskiej flinty.
Ta flinta była jego największą boleścią, a jednak miłował ją widocznie nad wszelką miarę. Miał ją zawsze w ręku i chętnie o niej mówił. I teraz, kiedy siedział ze mną na krawędzi studni, trzymał ją w czułych objęciach, przesunął po niej przychylnym wzrokiem i powiedział:
— Widziałeś już kiedy taką robotę, effendi? Czy to nie jest godne podziwu? — ozwał się, okazując mi kolbę.
Kolba ta była wykładana kością słoniową a rysunek tworzył figurę zupełnie dla mnie niezrozumiałą. Odpowiedziałem zatem:
— Ależ z wszelką pewnością, rzecz istotnie wspaniała! Ale co ten rysunek ma przedstawiać?
— Co ma przedstawiać? — zdziwił się. — No, proszę! Czyż nie widzisz tego. sam?
Podsunął mi kolbę pod nos i zagadnął:
— No, przypatrz się dokładniej i powiedz, co to?
Starałem się, jak mogłem, odgadnąć, ale daremnie. To nie było ni pismo ani obraz, to nie było — nic!
— Jesteś ślepy, — rzekł. — Oby Allah rozjaśnił oczy twoje! Ponieważ jednak jesteś chrześcijaninem, nic dziwnego, że nie poznajesz tej figury. Wierny muzułmanin zobaczy na pierwszy rzut oka, co to ma znaczyć. Czyż nie poznajesz, że to głowa?
— Głowa? Ani śladu! Możnaby to chyba uważać za bezkształtną głowę hipopotama — zaprzeczyłem ruchem głowy.
— Nie? Allah, Wallah, Tallach! Toż to głowa samego proroka, mieszkającego we wszystkich niebiosach.
— Nie może być! Przecie tu nie widać żadnej głowy! Gdzież jest naprzykład.... nos?
— Niema go, effendi, prorok nie potrzebuje nosa. Jest on teraz najczystszym duchem i sam składa się z dziesięciu tysięcy zapachów.
— A gdzież są usta?
— Niema ich, ponieważ prorok ust nie potrzebuje; on mówi do nas przez koran.
— Oczu także nie widzę...
— Naco mu oczu, skoro nie potrzeba mu nic widzieć, gdyż w obliczu Allaha jest wszystko jasne.
— Uszu także szukam napróżno....
— Nie znajdziesz ich, bo ich niema. Prorok nie potrzebuje słyszeć naszych modłów, ponieważ sam przepisał nam dokładne ich słowa.
— W takim razie powinna być przynajmniej broda...
— Nie widać jej. Jakżesz można profanować ją kością słoniową, skoro przysięga na nią jest największą i najświętszą?
— Wobec tego powinno z głowy zostać samo czoło.
— Także nie. Ponieważ jest siedzibą ducha, a tego wyobrazić wcale nie można.
— A więc z głowy tutaj nic niema.
— Wcale nic — potwierdził — ale ja rozpoznaję każdy rys twarzy!
— Nie widząc wogóle głowy? I niechże to kto pojmie!
— Tak, chrześcijanin tego nie pojmie. Wy wszyscy rażeni jesteście nieuleczalną ślepotą.
— Ty także, lecz ślepota twoja jest bardziej jasnowidząca, aniżeli najzdrowsze oko. Ty widzisz głowę, której brak wszystkiego. Zresztą, niewolno wam przedstawiać człowieka. O ileż karygodniejszem musi być portretowanie proroka.
— Artysta, który sporządził ten obraz, nie znał tego zakazu.
— Widział jednak proroka z pewnością.
— W duchu! Ta strzelba jest prastara, jak sam zapewne to spostrzegasz, a człowiek, który ją zrobił, żył pewnie przed prorokiem.
— Ależ to być nie może, przecie wówczas nie znano jeszcze prochu.
— Elfendi, nie odbieraj mi szczęścia posiadania tak cennej pamiątki! Naco prochu? Gdy Allah zechce, to można i bez prochu wystrzelić.
— Przyznaję, że Allah czyni cuda. O, tu zaraz są dwa: pierwszy jest strzelbą z czasów, kiedy jeszcze prochu nie było, a drugi, to obraz proroka, kiedy jeszcze nie żył na świecie.
— Powiedziałem ci już, że artysta widział go w duchu. To była wizya i dlatego ta flinta jest wizyjna.
— Ach, flinta wizyjna; to dobre, to jedyne w swoim rodzaju.
— Tak, ona jest jedyną w swoim rodzaju. Masz słuszność i cieszy mnie to, że przyszedłeś do tego przekonania. To jedyna flinta wizyjna na świecie, dlatego uważam ją za świętość i jestem z niej dumny.
— A w jaki sposób do niej przyszedłeś?
— Dziedzictwem. Artysta przekazywał ją z dziecka na dziecko, a ja jestem jego potomkiem i przekażę ją najstarszemu synowi. Tak, przypatruj mi się ze zdziwieniem! Jestem rzeczywiście prawnukiem syna prawnuka człowieka, któremu Allah pozwolił oglądać proroka, zanim na świat przyszedł.
— W takim razie, jesteś najsłynniejszym człowiekiem swojego szczepu i nietylko się cieszę, lecz uważam sobie za zaszczyt, iż cię poznałem.
— Tak — rzekł zupełnie poważnie — dla każdego jest zaszczytem widzieć takiego praprawnuka artysty, który żył jeszcze przed prorokiem. Znają mnie daleko w głąb Sudanu, aż hen, dokąd sięgają prawdziwi wierni, a strzelba moja słynie nawet w krajach pogańskich.
— Pewnie i strzela dobrze.
— Niestety nie. Było to wolą Allaha, że dla podniesienia właściwości nieba, nic nie ma być doskonanałego na ziemi. Odnosi się to również do mojej flinty wizyjnej. Ma ona kilka wad, napełniających smutkiem moje serce.
— Znam wszelkie rodzaje strzelb i umiem się z niemi obchodzić. Jeśli powiesz mi, jakie ma błędy, może ci co poradzę.
— Jest ich kilka. Przedewszystkiem strzelba jest niesforna, jak dziki cap, trąca okropnie. Dała mi już niejeden porządny policzek.
— To istotnie nieładnie z jej strony. Musisz ją przy strzelaniu tak przykładać, żeby cię policzkować nie mogła.
— W takim razie trąci mnie gdzieindziej, a to wszystko jedno. Następnie wężuje strasznie.
— Wężuje? Co rozumiesz pod tem wyrażeniem?
— Mam tu na myśli, że kula nie leci w kierunku prostym, lecz w splotach wężowych.
— Co też ty mówisz....
— Effendi, nie wątp! U strzelby wizyjnej wszystko możebne. Przypatrzyłem się temu dokładnie. Nie mogę nigdy mierzyć do celu, lecz stosownie do oddalenia, na prawo, na lewo, wyżej albo niżej.
— A więc strzelba kręci, a o ile wiem, niema na to innego środka, jak tylko wprawienie nowej lufy.
— Jak możesz posądzać mnie o coś podobnego! Zniszczyłbym tem drogocenną strzelbę. Niech mnie Allah ochroni przed takim występkiem. Flinta musi zostać taka, jaka jest.
— W takim razie zbyteczne wyliczanie dalszych jej właściwości. Mojem zdaniem, jest ta strzelba najlepsza, która odpowiada celowi.
— Tak, tak... Moja strzelba wizyjna dowodzi, że mój praszczur widział proroka i to zupełnie wystarcza.
— A jak strzela, to rzecz uboczna?
— Rozumie się.
— A ja sądzę, że celem strzelania jest trafianie!
— Nie jesteś mahometaninem, więc nie możesz z odpowiednią czcią wmyśleć się w tę flintę.
— Nie, tego nie mogę, ale gdybyś kiedy miał strzelać w mojej obecności, to proszę cię, staraj się uchronić mnie od przypadku. Zrób mi tę przyjemność i mierz do mnie, a nie trafisz mnie wcale.
— Ty może szydzisz, effendi! Powiadam ci, że....
Utknął, zerwał się z ziemi, przysłonił sobie oczy ręką i spojrzał ku wschodowi.
— Co takiego? — zapytałem go. — Czy co widzisz?
— Tak, zauważyłem nad trawą punkt, którego przedtem nie było. To zapewne jakiś jeździec.
Wstałem, rozciągnąłem dalekowidz i zobaczyłem człowieka siedzącego na wielbłądzie i zdążającego do studni. Kiedy zbliżył się tak, że nas zobaczył, stanął, by się nam dobrze przypatrzyć. Następnie zatrzymał się tuż przedemną na wielbłądzie i pozdrowił:
— Sallam aleikum! Czy pozwolisz mi, panie, napoić wielbłąda z tego bir aczan i zaspokoić swoje własne pragnienie?
— Aleikum sallam! Ta studnia jest dla wszystkich i nie mogę zabronić ci uczynić, co ci się podoba.
Odpowiedziałem chłodno, ponieważ na pierwszy rzut oka, wywarł na mnie niemiłe wrażenie. Ubrany był jak zwykły Beduin i uzbrojony w strzelbę, nóż i pistolet. Twarz jego nie miała rysów odpychających, lecz nie podobał mi się jego ostry, badawczy, kolący niemal wzrok. Przytem, jako zważającego na wszystko, musiało mię uderzyć to, że z pytaniem zwrócił się do mnie. Żołnierze mieli mundury wicekróla, ja zaś i przewodnik byliśmy ubrani po cywilnemu. Powinien był więc w danych warunkach zwrócić się do żołnierzy. Ta okoliczność i jego szukający czegoś wzrok napełniły mnie pewną nieufnością, która i później nietylko nie ustąpiła, lecz zwiększyła się jeszcze.
Zsiadł z wielbłąda, odprowadził go na bok i puŚcił na paszę. Potem zaczerpnął sobie wody, napił się, usiadł naprzeciw mnie i wyciągnął z pod haiku cybuch i wyprawny pęcherz z tytoniem. Nałożył fajkę, zapalił ją, podał mi tytoń i rzekł:
— Masz, panie, nałóż sobie także! To fajka pozdrowienia, którą ci podaję.
— Dzięki za twoją dobroć, lecz.... z niej nie skorzystam — odpowiedziałem odmownie.
— A więc nie palisz? Czy należysz do jednej z owych surowych sekt, której członkom wzbroniony jest tytoń?
Ton, w którym to wypowiedział, był wprawdzie pytający, ale taki, jakgdyby wiedział z góry, jaką otrzyma odpowiedź. Zwróciło to moją uwagę i dlatego odrzekłem z większą jeszcze rezerwą:
— Palę również; lecz nie do ciebie, tylko do mnie należało prawo gościnności. Obecny przedtem ma przyjąć później przybywającego. To jest wszędzie regułą, a tembardziej tutaj na chali[2].
— Wiem o tem i proszę cię o przebaczenie. Ja, jak widzisz, mam ten błąd, że u mnie co na sercu, to na języku. Podobałeś mi się od pierwszej chwili i chciałem okazać ci to ofiarowaniem tytoniu. Czy wolno wiedzieć, skąd przybywasz z żołnierzami?
— A mnie, czy wolno dowiedzieć się przedtem, skąd wiesz, że ja do nich należę?
— Przypuszczam tylko....
— Bystrość twoja jest godną podziwu; nie przypuściłbym tego na twojem miejscu.
— Więc jesteś obcym na chali, podczas kiedy ja przejeżdżam ją często.
— Nietylko ja jestem obcym, lecz i żołnierze nie byli tu jeszcze nigdy. Tem godniejsze uznanie to, że przypuszczenie twoje było odrazu słuszne. Ty wprawdzie mnie poprzednio pytałeś, ale ponieważ znajdowałem się tu przed tobą, więc wyda ci się rzeczą słuszną i sprawiedliwą, że zanim ci odpowiem, chcę wprzód wiedzieć, skąd wyruszyłeś w drogę?
— Nie mam powodu zatajać tego. Na chali i na pustyni musi każdy wiedzieć, kim jest ten drugi i czem się trudni. Ja przybywam z Feky Ibrahim nad Bahr el Abiad.
— A gdzie leży cel twojej drogi?
— Chcę się dostać do El Faszar.
— Między miejscowościami, o których mowa, leży a. bardzo uczęszczana droga karawanowa, prowadząca przez El Abeid i Fodżę. Dlaczego z niej nie korzystasz? Dlaczego zboczyłeś tak daleko na północ?
— Ponieważ jestem handlarzem i muszę poznać potrzeby okolicy. Chcę w El Faszar zakupić towary, a wracając, sprzedać je znowu. To też jeżdżę od studni do studni i pytam obozujących tam ludzi, czego im potrzeba.
— Jesteś widocznie nowicyuszem w handlu.
— Jakto, panie?
— Doświadczony handlarz nie szedłby do El Faszar z próżnemi rękoma, lecz zaopatrzyłby się w Chartumie w towary sprowadzane i sprzedałby je w drodze do El Faszar. Ty zaś chcesz handlować tylko w drodze powrotnej i wyrzekasz się w ten sposób połowy zysku z takiej podróży. Tego nie czyni prawdziwy dżelabi?[3]
— Chciałem rychło dostać się do celu, więc nie objuczyłem teraz swego zwierzęcia.
— Handlowiec ma tylko jeden cel — zarobek. Zresztą jedziesz na niezwykłym hedżinie, dżelabi natomiast zwykł używać osła.
— Każdy wedle możności, panie, nie jestem całkiem ubogim. No, ale skoro już słyszałeś moje odpowiedzi, kolej teraz na ciebie.
Pytania moje były tego rodzaju, że musiał wyczuć z nich nieufność; były one dla uczciwego człowieka nawet obrażające. Oko jego błysnęło wprawdzie kilkakrotnie gniewem, ale ton, w którym mówił, był uprzejmy i pozornie swobodny. Ta różnica między wzrokiem a tonem dowodziła, że panował nad sobą. Panowanie nad sobą, to udawanie, a skoro udawał, to miałem powód wobec niego być ostrożnym.
Oczywiście, że ani mi się śniło wierzyć w jego zawód kupiecki; byłem również pewien, że nie przybywa z El Feky Ibrahim, lecz z Chartumu. Spotkanie się z nami, nie zaskoczyło go widocznie, a całe zachowanie się świadczyło, że spodziewał się nas spotkać. Jak to wszystko wytłómaczyć? Nie oddałem się jednak na razie domysłom; należało go przedewszystkiem obserwować. Okłamał mnie, więc uważałem za najlepsze i jemu nie powiedzieć całej prawdy, odpowiedziałem więc na jego zapytanie:
— Przybywam z Badjaruja.
— I tam byli także żołnierze?
— Nie. Spotkałem się z nimi tutaj, a oni pozwolili mi skorzystać ze studni.
W kątach ust jego zadrgał chytry uśmieszek, lecz udał, że mi wierzy, i pytał dalej:
— Skąd oni przybywają? Gdzie byli?
— Nie wiem tego.
— Wiesz, bo musiałeś mówić z nimi!
— Prosiłem ich o pozwolenie zakwaterowania się tutaj, a ponadto nic nie mówiłem. Uważam też za brak uprzejmości wypytywanie nieznajomych zaraz po spotkaniu się z nimi o najrozmaitsze drobnostki.
— W pustyni i na stepie jest ciekawość bardzo ważną rzeczą i dlatego proszę cię o pozwolenie zapytania się, która miejscowość jest twoim celem podróży?
— Zdążam do Kamlinu nad Błękitnym Nilem.
— To prawdopodobnie przejdziesz pod El Salaya przez Biały Nil.
— Tak.
— A dokąd dążą żołnierze?
— Nie wiem. Powiedziałem ci już, że nie pytałem ich o nic.
Zwrócił się nagle do przewodnika, siedzącego obok mnie i zapytał go:
— A kto ty jesteś? W każdym razie Ben Arab?
Sądziłem, że zapytany słysząc to, co mówiłem, nabierze nieufności i nie będzie go informował, tymczasem on wbrew moim oczekiwaniom odpowiedział;
— Jestem Ben Arab, bo należę do Beni Fessarów.
— Przybywasz teraz z ojczyzny?
— Tak.
— A gdzie pasą się wasze trzody?
— Między Bir es Serir a Dżebej Modjaw.
— Słyszałem o Beni Fessarach; to waleczni mężowie, a szczęście mieszka w ich namiotach.
Chciał wybadać przewodnika. Ponieważ człowiek ten był tak nieostrożny, że wymienił szczep, do którego należał, były mi już obojętne dalsze jego odpowiedzi. Rozciągnąłem się na trawie jak długi, oparłem łokieć na ziemi i przybrałem minę zupełnej obojętności. W istocie jednak przypatrywałem się każdej minie wrzekomego dżelabiego. Na ostatnią uwagę rzekł przewodnik:
— Tak, szczęście u nas mieszkało, lecz potem nas opuściło.
— Niech je Allah powróci! Co się stało?
— Ibn Asl porwał nasze kobiety i córki.
— Nie wiem o tem ani słowa.
— Ale imię tego rozbójnika słyszałeś już pewnie nieraz.
— Pewnie! Czyny jego są takie, że musi się o nim słyszeć. Więc on na was napadł? To sobie trudno pomyśleć, bo przecież wy jesteście wiernymi muzułmanami, więc nie wolno mu szukać u was niewolnic. Mylisz się chyba, to jakieś plemię pogańskie musiało się tego dopuścić.
— Nie mylę się; to udowodnione, że Ibn Asl. Jeśli temu nie wierzysz, mogę ci łatwo dowieść, gdyż ten...
Poznałem po nim, że chciał wskazać na mnie i powiedzieć: „ten effendi“. Szczęściem spojrzał na mnie, a ja dałem mu znak ostrzegawczy. Poprawił się więc i mówił dalej:
— Ten wypadek mogą potwierdzić żołnierze, którzy byli u nas i którym teraz przewodniczę.
Zaczął opowiadać. Oczywiście, że w opowiadaniu zjawiała się i moja osoba, lecz przewodnik był tyle ostrożny, że nazywał mnie zawsze „obcym efiendi“ i że nie zdradził wzrokiem ani też żadnym znakiem, iż właśnie ja nim jestem.
— Czy podobnie haniebny czyn jest możebny? On napadł na wasze żony i córki, a kto nie nadawał się do sprzedaży, tego zamordował. To zbrodnia, wołająca o pomstę do nieba, i niechybnie spotka go kara Allaha.
— Tak, Allah potrafi go znaleźć, a effendi i reis effendina poprzysięgli mu zemstę.
— O, on nietylko odważny, lecz chytry, on im się wymknie.
— Nie sądzę. Obcy effendi to człowiek, który znajdzie każdego, kogo szuka.
— W takim razie musiałby być wszechwiedzącym.
— To niepotrzebne, ale jego oko widzi wszystko, a bystrość rozumu tworzy sobie z tego całość. On nie znał drogi, obranej przez rabusiów kobiet, lecz obliczył ją tak dokładnie, jakby mu kto powiedział.
— Gdzie on znajduje się teraz?
— On... On... jest jeszcze u nas we wsi — odrzekł zapytany z wahaniem.
— Jeszcze tam u was we wsi? — powtórzył obcy z uśmiechem nie całkiem przytłumionym, przesuwając po mnie krytyczne spojrzenie. — Chciałbym zobaczyć tego człowieka. Gdybym miał czas, pojechałbym tylko w tym celu do Bir es Serir, lecz godziny moje takie policzone, że nawet tu nie mogę zabawić dłużej.
Wstał i poszedł do swego wielbłąda. Chociaż obserwowałem go nieustannie, miałem czas przypatrzyć się także zwierzęciu. Wpadło mi przytem w oko, że miało ono błąd, zwany „skubaniem“. Wielbłąd taki zamyka i otwiera na przemiany palce u nóg, przyczem wyrywa źdźbła trawy, które mu się zostają między palcami. Błąd ten nie powoduje wprawdzie wielkiej szkody, ale fakt, że zauważyłem go u tego zwierzęcia, mógł mi się bardzo przydać w kierunku unicestwienia ich złowrogich planów.
Obcy osiodłał swego hedżina, wsiadł nań, podjechał ku nam i rzekł do mnie:
— Sallam, panie! Powiedziałeś mi wprawdzie, skąd przybywasz i dokąd dążysz, ale ja temu nie wierzę. Nie powiedziałeś mi, kim jesteś, lecz zdaje mi się, że to odgaduję i że poznasz mnie wkrótce.
Leżałem w poprzedniej pozycyi, ani się ruszywszy, i nie odpowiedziałem mu wcale. Na to on skinął mi szyderczo głową i odjechał, wymachując poza sobą ręką na znak, że mną gardzi.
— Co to było? — pytał przewodnik. — Co on miał na myśli? To była obraza!
Wzruszyłem ramionami.
— On ci nie wierzy i może domyśla się, kim jesteś! Wiesz ty, czego on chce?
— Prawdopodobnie mego życia.
— Allah, ’l Allah!
— I życia żołnierzy.
— Effendi, ty mnie przerażasz!,
— To siadaj na wielbłąda i jedź do domu! Prawdopodobnie wkrótce przyjdzie do walki, a ponieważ twoja flinta wizyjna z wszelką pewnością odmówi posłuszeństwa, radzę więc dla twojego własnego dobra, abyś się jakoś zabezpieczył.
— Nie zawstydzaj mnie! Ja mam cię zaprowadzić do Chartumu i nie opuszczę cię, dopóki tam nie przybędziemy. Skąd ci się uroiło, że grozi nam zaczepka? Szczepy tych stron żyją teraz właśnie w jak najlepszej zgodzie.
— Dżelabi mi to powiedział.
— Nie słyszałem ani słowa!
— On powiedział to nie słowami, lecz swojem zachowaniem. Czy uważałeś go rzeczywiście za dżelabiego?
— Rozumie się. Dlaczegoż przedstawiałby się dżelabim, skoro nim nie jest.
— Ażeby nas oszukać. Wywiadowca ma wszelkie powody do zatajenia, czem jest.
— Wy... wiadow... Ty uważasz go za wywiadowcę? Któżby go wysłał?!
— Może Ibn Asl, który chce zemścić się na mnie.
— Skąd on może wiedzieć, że tu się znajdujesz?
— Nie było to dla niego zbyt trudne dowiedzieć się, że odprowadzałem niewolnice do ojczyzny. Nie mniej łatwo mu było przewidzieć, że potem przybędę do Chartumu. A zatem spodziewał się, że może mnie spotkać na przestrzeni między temi dwoma miejscami.
— Ha.. skoro tak mówisz... możliwe... trochę zaczynam pojmować... on bardzo pragnie zemścić się na tobie; tak, tak, to można już sobie wyobrazić. Udał on się pewnie do Chartumu, gdzie ma wielu znajomych. Wśród mieszkających tu szczepów ma także wielu przyjaciół, korzystają z jego handlu i sprzyjają mu wobec tego. Jeśli zechce napaść na ciebie, to znajdzie dość ludzi do pomocy. Ale mu się to nie uda; ja pokażę wam drogę, na której spotkanie się jest niemożebne.
— Jestem ci wdzięczny, lecz nie mogę puszczać się na to.
— Czemu? To dla twego bezpieczeństwa.
— Jak mógłbym schodzić z drogi człowiekowi, którego chcę pochwycić. Teraz, kiedy już wiem, że na mnie czatują, nie pochwycą mnie napewno. Gdyby ich nawet stu było, mam nad nimi przewagę w doświadczeniu i podstępie. Nietylko im nie ustąpię, lecz będę ich wprost szukał. Pozostawiam ci oczywiście samemu do rozstrzygnięcia, czy chcesz narażać się na nieuniknione przytem niebezpieczeństwa.
— Zostaję przy tobie, effendi. Nie mów o tem więcej. My zawdzięczamy ci tak wiele; jak mógłbym cię tak opuścić! Ale mówisz o szukaniu ich. Skąd wiesz, gdzie znajdują się nieprzyjaciele?
— Czyż nie powiedziałeś sam przedtem, że znalazłem łowców niewolników, choć nie wiedziałem, jaką drogę obiorą? Tu jest o wiele łatwiej aniżeli tam, ponieważ mam przewodnika.
— Czy masz mnie na myśli? Ja nie mam w tem żadnego zdania; nie mam pojęcia, gdzie mielibyśmy ich szukać.
— Nie mam ciebie na myśli, lecz dżelabiego.
— Jego, jego nazywasz swoim przewodnikiem? Nie rozumiem ciebie. On udał się do El Faszar, a zatem na zachód, a ty musisz szukać na wschodzie.
— Kłamał; on wcale nie dążył do El Faszar. Skoro tylko dostanie się poza obręb naszego wzroku, wróci do tych, którzy wysłali go na zwiady. Wystarczy nam więc iść jego śladem, a znajdziemy, czego szukamy.
— Jeśli się tylko nie mylisz, effendi! Przecież jest możebne, że mówił prawdę.
— Możebne jest, ale ja się chyba nie mylę. Jak długo jedzie się z El Feky Ibrahim do El Faszar?
— Mniej więcej dwadzieścia dni.
— Czy można to uczynić bez woru na wodę?
— Nie.
— A więc wcale tam nie dąży, bo go niema! Następnie, jeśli Ibn Asl ma rzeczywiście na myśli wystąpić przeciwko nam wrogo i dowodzi odpowiednią liczbą ludzi, przypuści, że w drodze używam przewodnika.
— Zapewne, gdyż jesteś obcy.
— Ale ten przewodnik musi nietylko znać okolicę, lecz być w niej znanym. jeśli wysłał naprzeciw nas tylko wywiadowcę znanego tu tak samo, to przewodnik i wywiadowca poznaliby się natychmiast.
— To słuszne.
— Co z tego wynika? Jakiego rodzaju ludźmi muszą być jego szpiegowie?
— Tacy, których tutaj nikt nie zna, obcy.
— Obcy może zabłądzić lub spotka się z czem innem. Czy takiego człowieka wysyła się daleko bez wody?
— Nie.
— Rzekomy dżelabi był szpiegiem; nie miał wody i nie mógł bardzo oddalać się od swoich. Są oni blizko. Na linii, przecinającej prosto naszą drogę, postawią zapewne straże. Kiedy taka straż nas zobaczy, zbierze czemprędzej inne i nieco dalej urządzą na nas zasadzkę. Do tych straży należał dżelabi. Czatują na nas, a linia, utworzona na poprzek naszej drogi, jest stąd niedaleko. Dżelabi wróci teraz i zaalarmuje ją, a przeciwnicy będą nas czekali w miejscu, z którem musi się zetknąć nasz prosty kierunek drogi i, gdybyśmy tak pojechali, to musimy spotkać się z nimi. Na otwartej płaszczyźnie nie przedstawiałoby to dla nas żadnego niebezpieczeństwa, bo widzielibyśmy zbliżanie się nieprzyjaciół. To też wybiorą sobie miejsce, może zarośla, las albo załomy skalne, gdzie wpadniemy im w ręce, nie wiedząc o tem. Na razie zachodzi pytanie, czy w dzisiejszym dniu naszej drogi znajduje się takie miejsce. Jako przewodnik musisz to wiedzieć.
— Znam drogę doskonale. Teraz południe i, gdybyśmy wyruszyli zaraz, dostaniemy się przed zachodem słońca do lasu kasyowego.
— W takim razie daję ci na to słowo, że ci ludzie będą siedzieli w tym lesie.
Spojrzał na mnie zdumiony, potrząsnął głową i powiedział:
— Twierdzisz to tak napewno?
— Zaiste i zobaczysz, że się nie mylę. Pojedziemy najpierw śladem rzekomego dżelabiego, dopóki nie dostaniemy się do linii straży a potem...
— Jak poznasz, że znajdujemy się przy niej? — przerwał mi.
— Już ja ci to pokażę. Potem wbrew ich obliczeniu, zatoczymy łuk, ażeby z innej zupełnie strony dojść do lasu. I kiedy oni wyglądać nas będą z zachodu, my wpadniemy na nich z tyłu od wschodu. Przedtem jednak musze zoryentować się we wszystkiem, przynajmniej powierzchownie. Jaki wielki ten las kasyowy?
— Tak szeroki, jak długi, a trzeba z godzinę jechać, ażeby dostać się na drugą stronę.
— Czy drzewa są wysokie?
— Czasem bardzo wysokie.
— Czy jest podszyty?
— Miejscami gęsto. Jest tam studnia, dająca dużo wody i odżywiająca liczne krzaki i wijące się rośliny.
— Czy można przejechać na wielbłądach?
— Tak, jeśli szuka się rzadziej zarosłych, otwartych miejsc.
— A więc narazie wiem dość i możemy wyruszyć.
— Czy nie lepiej pojechać na zachód za tym kupcem i dowiedzieć się, czy on rzeczywiście zwrócił się z powrotem?
— To zbyteczne. Jestem pewien, że to uczyni i niebawem natrafimy na jego ślad.
Ponieważ jechał prędko, zniknął nam dawno z oczu. Osiodłaliśmy wielbłądy, wsiedliśmy na nie i ruszyliśmy ku wschodowi, ja z przewodnikiem na czele, a żołnierze za nami w zwykłym karawanowym porządku, jeden za drugim. Siedząc w naszem pobliżu, słyszeli wszystko. Teraz byli ciekawi, czy moje przypuszczenia były słuszne i, gdyby tak było, płonęli żądzą zrobienia użytku ze swoich strzelb.
Opuściliśmy studnię po tropie, który dżelabi zostawił, jadąc do nas. Po upływie pół godziny zobaczyliśmy drugi trop, wiodący od prawej strony i łączący się z pierwszym. Zsiadłem, żeby go zbadać. Przewodnik przyłączył się do mnie z ciekawości. Przypatrywałem się śladom, a wyprostowawszy się, rzekłem:
— To był dżelabi, całkiem tak, jak przypuszczałem.
— Jak możesz to twierdzić, effendi? Przecież mógł to być i ktoś inny.
— Nie, to on. Przypatrz się śladom pierwszego tropu; poszczególne źdźbła trawy są wyrwane. W drugim tropie masz to samo.
— To prawda, ale...
— Tu niema żadnego „ale“. Wielbłąd dżelabiego ma czułe podeszwy i wyrywa trawę palcami. Drugi trop ma wyraźniejsze odciski, wyrzucane na zewnątrz. Stąd wniosek, że teraz jechał daleko szybciej, aniżeli przedtem; zawrócił i bardzo mu pilno.
Przewodnik potrząsnął głową, lecz nic nie powiedział. Wsiedliśmy znowu na wielbłądy i ruszyliśmy dalej z podwojoną szybkością. Po upływie może g0dziny przybyliśmy na miejsce, na którem stali jeźdźcy. Trawa była stratowana i położona na ziemi na dość obszernej przestrzeni. Wprost naprzód na wschód prowadził dawny ślad trzech wielbłądów i jeden nowy. Na prawo i na lewo rozchodziły się dwa tropy, jeden na południe, a drugi na północ. Gdy nasi towarzysze nie mogli tego zrozumieć, oświadczyłem:
— To, co tu widzicie, popiera zupełnie słuszność moich domysłów. Tam daleko przed nami w lesie kasyowym czekają nasi przeciwnicy i czyhają na nas, a dowódca ich wysłał naprzód linię forpoczt. Trzej ludzie przybyli aż tutaj, a dżelabi, najodważniejszy, pojechał dalej. Wróciwszy, doniósł im, że nas znalazł i pojechał owym potrójnym tropem, by i dowódcy o tem oznajmić. Natomiast dwaj ostatni pojechali: jeden na północ, a drugi na południe, by pościągać do lasu wszystkie inne straże. Przypatrzcie się temu miejscu ze stratowaną trawą. Oni muszą sobie chyba myśleć, że jesteśmy ślepi albo głupi! Jeśli tu znajdował się posterunek z trzech ludzi, to należy się spodziewać, że inne posterunki były również silne. Po jakimś czasie natknęliśmy się znowu na ślad posterunku o tej samej liczbie ludzi. Ponieważ właściwa gromada wojowników jest zawsze liczniejsza od forpoczt, to możemy sądzić z nich o liczbie ludzi, z którymi będziemy mieli do czynienia. Nieprzyjaciel nasz jest wprawdzie nieostrożny, ale bardzo liczny. Z tego powodu poskromię własne życzenia, a was zapytam o zdanie. Czy wolicie wszcząć walkę, czy też zejdziemy mu z drogi, co jest bardzo łatwem, wobec tego, że zgromadził się na jednem miejscu.
— Walczyć, walczyć! — brzmiała powszechna odpowiedź.
— Dobrze, więc zjedźmy na lewo, ażeby od północy dostać się do lasu, podczas gdy oni spodziewać się nas będą od zachodu. Ponieważ mamy przed sobą znaczne okrążenia, musimy jechać szybciej, niż dotychczas.
Ruszyliśmy dalej i to tak szybko, jak tylko wielbłądy pędzić zdołały. Po jakimś czasie spostrzegliśmy nowy trop, potem drugi, trzeci i czwarty. Wszystkie ślady biegły mniej więcej w kierunku południowo wschodnim ku lasowi. Nie zsiadając, widziałem, że każdy trop miał odciski trzech wielbłądów.
— Czyżby to były same forpoczty? — pytał przewodnik, który znów jechał obok mnie.
— Oczywiście — odrzekłem. — Widzisz, że miałem słuszność. Przypuśćmy, że linia tropu dżelabiego leżała w samym środku linii forpoczt, to wynika z tego suma jedenastu forpoczt po trzech ludzi, co czyni trzydziestu trzech ludzi. A wielu mogło zostać tam w lesie? Można przypuścić, że zastaniemy tam przy najmniej podwójną liczbę, a więc sześćdziesięciu przeciwników.
— W takim razie musimy przygotować się na srogą walkę.
— Na żadną; będziemy tacy rozumni, że nie zostawimy im ani chwilki czasu na obronę.
— Czy masz na myśli otoczyć ich i wystrzelać, zanim zdołają użyć broni?
— Prawdopodobnie otoczymy ich, lecz nie będziemy ich zabijać. Nie chcę przelewać krwi. Wogóle nie wolno nam zaatakować ich wcześniej, zanim zdołamy im udowodnić, że na nas godzili.
— W jaki sposób damy im to do poznania?
— Zostaw to mnie! A nawet, kiedy będziemy mogli rzucić im w twarz ich wrogimi zamiarami, nie będziemy mieli prawa zabierać im życia, gdyż plan ich nie będzie jeszcze wykonany. Gdybyśmy nawet mieli to prawo, wolałbym ich oszczędzać, by wydać ich w ręce reisa effendiny.
— To szkoda. No, ale musimy cię słuchać. Gdy jednak pomyślę, co w naszych wsiach się działo, porywa mnie taka złość, że nic wiedzieć nie chcę o oszczędzaniu.
— Sprawcy są ukarani i zapłacili życiem za zbrodnię, a ci, których mamy przed sobą, nie porywali waszych kobiet i dziewcząt.
— Dobrze, ale ci zwracam na to uwagę, że postanowieniem swojem narażasz nas na niebezpieczeństwo. Jeśli nagle przerzedzimy ich kulami, nic nam się nie stanie. Jak jednak chcesz pojmać ich wszystkich żywcem, bez obawy, że zabiją kilku z nas a przynajmniej zranią?
— Nie wiem teraz jeszcze, co postanowię; muszę się liczyć z warunkami, jakie zastanę. Wiesz, że ja w Wadi el Berd pojmałem łowców niewolników i nikomu z nas ani skóry nie zadraśnięto.
Potrząsnął głową z powątpiewaniem, lecz nie sprzeciwiał się dalej, wiedząc, że byłoby to bezskuteczne.
Jechaliśmy z początku ku południowemu wschodowi, a w dwie godziny mniej więcej skręciliśmy ku południowi. Przewodnik zauważył nagle, że ten łuk zaprowadzi nas prosto do lasu. Wkrótce ujrzeliśmy na horyzoncie ciemny pas, leżący na prawo od nas. Jechaliśmy więc tak szybko, że objechaliśmy prawie połowę lasu. Ponieważ mieliśmy do zachodu jeszcze dość czasu, przyszło mi na myśl, żeby nieprzyjaciół podejść od tyłu a nie z boku. W tym celu skręciliśmy znowu na lewo i jechaliśmy tak długo w tym kierunku, dopóki pas lasu nie znalazł się na wschód od nas. Tu natrafiliśmy też, czego spodziewałem się zresztą, szeroki pas, ciągnący się ze wschodu do lasu. Trawa była podeptana, a choć źdźbła już się podnosiły, zgięte ich końce odbijały się silnie od reszty chali. To był wspólny trop naszych wrogów, po którym poznałem, że przeszli tędy dziś wczesnym rankiem. Rozłożyli się zatem w lesie obozem i wysłali szpiegów ku zachodowi.
Skręciliśmy oczywiście w tym samym kierunku i dostaliśmy się do lasu w miejscu tak przerzedzonem, że mogłaby nim przejechać większa gromada od naszej. Teraz należało rozwinąć jak największą ostrożność. Zsiadłem z wielbłąda i szedłem pieszo poprzód, a przewodnik, który wziął mego wielbłąda za uzdę, jechał z żołnierzami nieco w tyle. Powiedział mi on, że źródło leży mniej więcej w środku lasu, więc przypuściłem, że szukani przez nas ludzie będą się znajdowali w pobliżu tego źródła.
Las w tem miejscu, którędy przejeżdżaliśmy, składał się z wysokich kasyi i mimoz. Musiałem poszukać kryjówki dla wielbłądów. Skręciłem zatem w bok, gdzie pod drzewami rosły gęste krzewy. Składały się one przeważnie z balsamodendronu, z kolczastych baulunii, pnących się po pniach i konarach i zwieszających się we wspaniałych festonach, okrytych kwiatami. Za tymi gęsto splątanymi krzakami nie mógł nas nikt zobaczyć. Towarzysze pozsiadali z wielbłądów, ażeby zaczekać na mój powrót, gdyż postanowiłem wyjść na zwiady.
Wierny Ben Nil chciał mi towarzyszyć, lecz odmówiłem mu zarówno jak przewodnikowi, który chciał także iść ze mną i rzekł:
— Ty nie znasz lasu i drogi do źródła, effendi; muszę cię zaprowadzić.
— Nie troszcz się o mnie! Wiem, co czynię. Zresztą mylisz się, jeśli sądzisz, że nieprzyjaciele obozują nad wodą.
— A gdzieżby indziej?
— Gdziekolwiek, tylko nie tam. Przedtem znajdowali się tam napewno, lecz po powrocie posterunków musieli chyba opuścić to miejsce.
— Dlaczegóż?
— Przypuszczą pewnie, że przyjdziemy do studni, a tam najlepsza sposobność napaść na nas. Gdyby nas zaatakowali po drodze, kiedy siedzielibyśmy w siodłach i jechali szeregiem, to niełatwo osiągnęliby swój cel. Zaczekają, aż rozłożymy się obozem i dlatego można przypuścić napewno, że nie znajdują się nad wodą, lecz w jej pobliżu. Którędy wiedzie droga stąd do źródła? Czy ma dużo zakrętów?
— Nie, tworzy prawie prostą linię.
— To mi na rękę. Teraz idę, a wy nie macie nic do czynienia; zachowujcie się tylko jak możecie najciszej.
— A co zrobimy, jeśli nie wrócisz?
— Ja wrócę.
— Mówisz z wielką ufnością, effendi. Niech cię Allah prowadzi!
Zostawiłem jasny haik, a szare ubranie nie odbijało od bujnej roślinności. Nie poszedłem oczywiście szerokim tropem, bo tam drzewa stały daleko od siebie, dążyłem wciąż zaroślami równolegle z nim.
Po kwadransie może drogi wydało mi się, że przedemną ktoś mówił; studnia zapewne znajdowała się na prawo. Zatrzymałem się i jąłem nadsłuchiwać. Tak, to były rzeczywiście głosy ludzkie. Nie rozmawiali zbyt głośno, więc musieli znajdować się niedaleko odemnie. Położyłem się na ziemi i poczołgałem się na rękach i na kolanach. Im dalej się posuwałem, tem wyraźniejsze stawały się głosy, a jeden z nich wydał mi się nawet znanym. Nie mogłem zrozumieć słów, ale po brzmieniu wywnioskowałem, że rozmawiający znajdowali się za gęstym krzakiem senesu. Przysunąłem się bliżej i poznałem drugi głos. Był to dżelabi, a ten, z którym rozmawiał, ni mniej ni więcej tylko Abd Asl, święty fakir, który chciał mnie zamorzyć głodem w Sijut.
Krzaki senesu nie były zbyt szerokie, gdyż rozumiałem każde słowo tak wyraźnie, że zdawało mi się, jakoby odległość między nami wynosiła zaledwie trzy do czterech łokci. Z rozmaitych dolatujących mnie szmerów i dźwięków można było wnioskować, że nie byli oni sami we dwójkę.
— Wszyscy, wszyscy muszą pójść do piekła; tylko tego cudzoziemca zostawmy przy życiu! — rzekł fakir w chwili, kiedy ułożyłem się już wygodnie.
— Czemu? — spytał dżelabi. — On właśnie powinien pierwszy zginąć od naszych kul i nożów.
— Nie. Ja chcę go zachować i przywieźć synowi. Niech poniesie długie, długie męki. Ani mi się śni pozwolić mu umrzeć szybką śmiercią.
— W takim razie musisz przygotować się na to, że ci znowu ucieknie.
— cieknie? To niemożebne! Wiem, że to dyabeł, ale jest dość środków na poskromienie nawet takich szatanów. Zamknę go jak zwierzę drapieżne i nie wymknie mi się nigdy. Gdyby poszło po mojej myśli, to zostawiłbym i asakerów[4] przy życiu, by ich powoli na śmierć zamęczyć, ale ponieważ nie mamy wiele czasu, więc musimy się ich pozbyć szybko. Ach, jakbym ja dręczył tych łajdaków, którzy wystrzelali nam towarzyszy, a syna przyprawili o stratę takiego zysku!
— Tak, za te niewolnice fesarskie zapłaconoby wiele, bardzo wiele. Należałoby tym ludziom poobcinać ręce i języki, żeby nie mogli mówić ani pisać, a więc nie zdradzić. Potem należałoby ich sprzedać najokrutniejszemu z książąt murzyńskich.
— To niezła myśl i może ją wykonamy. A może wymyślimy jeszcze coś lepszego. Niema bolu, niema cierpienia zbyt wielkiego dla nich. Oni powinni umierać codziennie, co godziny i nie móc umrzeć. Zasłużyli na to, a szczególnie ten pies cudzoziemski, odgadywał wszystkie nasze zamiary, odkrył nasze plany, a potem zniknął z pomocą dyabła, kiedy się było najpewniejszym, że się go ma nareszcie.
— I to właśnie nakazuje nam jak największą ostrożność. A gdyby nam znów się wymknął?
— Nie obawiaj się! Wydane przeze mnie rozkazy są tak starannie obmyślane, że niema mowy o nieudaniu się. Pierwszy strzał ja dam, a mierzyć będę w nogę cudzoziemca. Jeśli tam będzie zraniony, to nam umknąć nie zdoła. Po tym strzale wypalicie wy także. Około siedmdziesiąt kul wystarczy, by ich wszystkich położyć trupem.
— Należałoby tak sądzić. Właściwie to hańba dla nas, że dla dwudziestu asakerów zgromadziliśmy aż taką liczbę ludzi.
— Stało się to nie z powodu asakerów, lecz tego effendiego. Pod jego dowództwem znaczy dwudziestu wojowników tyle, co stu pod kim innym. Powiadam ci, że tylko niespodzianką i nagłością napadu możemy zwyciężyć. Gdybyśmy ich dopuścili do obrony, wynik byłby bardzo wątpliwy.
Nie mogłem się powstrzymać od cichego śmiechu. Ani dżelabi ani fakir nie mieli dość rozumu do przeprowadzenia takiego zamiaru. Do teraz nie postawili straży, która dałaby im znać o naszem zbliżaniu się. Dowiedziałem się o tem z dalszej ich rozmowy. Usłyszałem też, że miejsce, na którem się znajdowali, było tak blizko źródła, że spodziewali się usłyszeć szmer wywołany naszem nadejściem.
Z mowy fakira wynikało, że syn jego Ibn Asl urządził zasadzkę na reisa effendinę. To napełniło mnie obawą i postanowiłem działać szybko, ażeby jak najrychlej przybyć do Chartumu i ostrzec zagrożonego. Przedewszystkiem trzeba było objąć okiem sytuacyę. Tam, gdzie leżałem, krzaki były tak gęste, że nie mogłem przebić ich wzrokiem. Poczołgałem się dalej na lewo i znalazłem miejsce z otwartym widokiem. Ujrzałem miejsce wolne od drzew, a na niem rozłożonych siedmdziesięciu ludzi. Wielu z nich było tylko na poły ubranych, ale wszyscy byli dobrze uzbrojeni. Widziałem twarze, począwszy od jasnobrunatnej aż do głęboko czarnej. Wielbłądy leżały po lewej ręce i naprzeciw mnie na skraju polany. Fakir siedział z towarzyszem w pewnem oddaleniu od całej gromady i szczęściem mogę nazwać to, że odrazu na nich natknąłem, bo musiałbym był ich szukać wśród wielkich trudności.
Ludzie ci nie leżeli ani siedzieli blizko siebie, lecz rozrzuceni po dwóch lub trzech razem. To ułatwiło napad znakomicie. Obok miejsca, na którem się znajdowałem, mogłem ustawić moich dwudziestu asakerów. Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.2.djvu/35 Stąd widzieliby nieprzyjaciół, a ja mógłbym im dać instrukcye każdemu z osobna, gdyż każdy musiałby wiedzieć, kogo ma zaatakować, w przeciwnym razie powstałby chaos, w którym większość nieprzyjaciół miałaby sposobność do ucieczki.
Wróciłem do towarzyszy i opowiedziałem im cały przebieg moich wywiadów. Nikt się tak nie cieszył, jak Ben Nil, który zawołał z nietajoną radością:
— Hamdullillah, fakir jest, fakir! Effendi, musisz mnie go zostawić; ja go zastrzelę!
— Nie, my wogóle nie będziemy strzelać — odpowiedziałem. — Nie pozabijamy tych ludzi, lecz wydamy ich reisowi effendinie.
— Fakira także!? przecież on mój!
— I mój, lecz ja wyrzekam się zemsty.
— Ale ja się nie wyrzekam.
— No, no, później o tem pomówimy, teraz jednak zakazuję ci najsurowiej zabijać go.
— Nie zapominaj o tem, effendi, że pozbawiasz mnie prawa, któregoby mi nie odmówił żaden człowiek na świecie.
— Ja ci go bynajmniej nie odmawiam, a tylko idzie mi o pewną zwłokę. Reisowi effendinie grozi niebezpieczeństwo, o którem nie mam pojęcia; fakir zaś wie o wszystkiem, mogę więc dowiedzieć się od niego bezpośrednio. Jeżeli jednak zginie — wówczas nie dowiem się o niczem i reis jest zgubiony. Zrozumiałeś więc, dlaczego pragnę za wszelką cenę rozmówić się z fakirem.
— Jeżeli tak, to oczywiście nie pozostaje mi nic innego, jak tylko zgodzić się na twoje zarządzenie. Przypuszczam też, że później nie będziesz tak niesprawiedliwym, żebyś mi czynił jakiekolwiek trudności w wykonaniu praw pustyni. Radbym jednak wiedzieć, effendi, w jaki sposób moglibyśmy zwyciężyć siedmdziesięciu uzbrojonych przeciwników, jeśli strzelanie z góry wykluczone.
— Uderzymy na nich kolbami. Zginie który od tego ciosu, to nie wielka stanie się szkoda i nie mamy powodu płakać nad jego zwłokami. Wy wszyscy musicie napaść na nich tak niespodzianie i zręcznie, żeby każdy z przeciwników stracił świadomość, co się z nim dzieje i aby nie mógł się obronić. Poprowadzę was sam i każdemu z osobna wskażę, do której grupy zwrócić się powinien, inaczej mogłoby powstać zamieszanie i tylko przeszkadzalibyście jeden drugiemu. Fakira i dżelabiego, biorę na siebie ja sam. Gdy tylko wyskoczę z krzaków, idźcie za moim przykładem. Komendy nie będzie żadnej; żaden też z was nie śmie wypowiedzieć ani słowa, niewolno mu nawet szepnąć; wszystko musi się stać zupełnie cicho, gdyż najlżejszy szelest ostrzegłby nieprzyjaciela i cały plan chybiony. Pamiętajcie zresztą o tem, że każdy z was ma do zwalczenia trzech lub czterech przeciwników, a zatem musicie działać niezmiernie szybko i zręcznie, a to możliwe jest jedynie wówczas, gdy się będziecie zachowywali jak najciszej. Draby oniemieją z przerażenia, gdy zobaczą was nagle tuż nad sobą, podczas gdy okrzyk przedwczesny zaalarmowałby ich i dał możność do przygotowania się na atak.
Ponieważ wielbłądy nasze były spętane, wystarczył jeden tylko człowiek do ich strzeżenia. Reszta poszła ze mną.
— Podoba mi się twój plan, effendi — zanważył przewodnik, gdyśmy ruszyli z miejsca — ja osobiście jestem nawet rad, że nie będziemy strzelać, bo nie jestem wcale pewny swej flinty wizyjnej, natomiast draby popamiętają jej kolbę.
Dotarliśmy szczęśliwie na upatrzone przeze mnie miejsce. Nic się tu wcale nie zmieniło. Nim każdemu z swoich ludzi osobno wskazałem, gdzie się ma rzucić, upłynęła spora chwila. Następnie stanąłem na miejscu wolnem od krzaków, skąd poprzednio patrzyłem. Moi towarzysze, skradając się ostrożnie, nie spuszczali z oczu wskazanych im ofiar. Przekonawszy się, że każdy z nich gotów jest do skoku, jak zaczajony zwierz, rzuciłem się potężhym susem przez zarośla, skręciłem nagle na prawo.... dwa uderzenia kolby, a fakir i szpieg leżeli u mych stóp.
Poza mną tymczasem zawrzała w krzakach prawdziwa burza. To moi żołnierze rzucili się w bój. Nie miałem czasu nawet popatrzyć, jak się sprawią, bo spostrzegłem tuż przede mną czterech drabów, którzy tak byli przerażeni mojem nagłem pojawieniem się, że wyglądali jak martwi. Zajechałem kolbą jednego, potem drugiego, trzeciego... Czwarty chciał czmychnąć, ale go wczas dosięgnąłem i powaliłem na ziemię. Ciosy mierzone płaską stroną kolby, nie kantem, nie były śmiertelne. To ogłuszało tylko.
Sześciu przeciwników! Zwycięstwo nielada, ale nie poprzestałem na tem. Trzeba było zapobiec możliwej ucieczce którego z napadniętych. Zwróciłem się więc ku scenie walki i ku swemu zdziwieniu spostrzegłem, że żołnierze wykonywali ściśle moje polecenia, to jest zachowali jak największy porządek i przytomność umysłu. Żaden nie ozwał się ani słowem i to właśnie wprawiło napadniętych w śmiertelne przerażenie. I oni również nie zdolni byli do wydania z siebie głosu. Niektórzy tylko zerwali się z zamiarem ucieczki, ale nie udało się to ani jednemu. Zwróciłem zresztą lufę sześciostrzałowego rewolweru w tę stronę i, gdy tylko uważałem, że mógłby się który wymknąć, częstowałem go kulą w nogi.
Pominąwszy tę okoliczność, że przypatrywanie się, jak ludzie padają pod ciosem zwycięzców, nie należy do rzeczy przyjemnych, doznałem iście miłego wrażenia na widok rycerskości i dzielności moich żołnierzy. Najbardziej chwalebnie spisał się Ben Nil; zdaje mi się, że powalił na ziemię ni mniej ni więcej tylko sześciu przeciwników. Od chwili, gdy wyskoczyłem z zarośli aż do pokonania ostatniego z tej gromady nieprzyjacielskiej, nie upłynęło więcej niż półtorej minuty. Ze strony napadniętych nie dano ani jednego strzału, nie zdobył się też nikt nawet na jedno uderzenie lub pchnięcie. Był to skutek przerażenia, ale przerażenia tak ogromnego i niezwykłego, jakiego widzieć nie zdarzyło mi się jeszcze nigdy.
Nawet w tej chwili, gdy zwycięstwo nasze było już zupełnie pewne, żołnierze zachowywali się milcząco i spoglądali ku mnie z niemem zapytaniem, co robić dalej.
— Powiążcie jeńców szybko! — krzyknąłem. — Brać rzemienie, powrozy, chusty, co kto ma pod ręką, i do roboty! Wolno wam już teraz rozmawiać!...
Rozmawiać? Nie, to określenie wcale niewłaściwe. Gdybym był rzekł: „możecie wyć“, to jeszcze nie odpowiadałoby to ogólnemu nastrojowi zwycięzców, którzy tłumili dotąd oddech w piersiach i nagle wszyscy jak jeden wydali naraz piekielny prawie okrzyk. Dawało to złudzenie, jakoby stu szatanów ryknęło na znak tryumfu i radości. Nie przeszkodziło to jednak dzielnym zuchom wykonać w okamgnieniu mego rozkazu. I ja oczywiście nie miałem chwili do stracenia. Zwróciłem się do moich osobistych jeńców, fakira i szpiega, w obawie, aby nie przyszli do przytomności i nie zbiegli. Na szczęście obaj leżeli jak nieżywi, jęcząc okropnie. Sam powiązałem im ręce i nogi, ku czemu materyału było dosyć. Każdy Beduin ma przy sobie powrozy w czasie podróży, a oprócz tego przydały się również kafije[5] i sznury, którymi przywiązuje się okrycia głowy. Te ostatnie okazały się bardzo praktyczne.
Niektórzy ze zwyciężonych byli tylko na poły ogłuszeni razami; tych oczywiście musieliśmy powiązać najprędzej. W niespełna pięciu minutach byliśmy z tem zupełnie gotowi, pozostało tylko zbadanie, czy który nie wyzionął ducha. Niestety, żołnierze nie byli tak delikatni, jak im to nakazywałem i walili kantem kolb a nie płaską stroną i wskutek tego spostrzegliśmy na pobojowisku kilka roztrzaskanych czaszek. Przykrość wstrząsnęła mną, gdy naliczyłem aż ośm trupów, z których trzy miał na swojem sumieniu przewodnik. Ozwał się on do mnie z nietajonem zadowoleniem, obcierając kolbę z krwi:
— Effendi, moja flinta wizyjna sprawiła się nad: wszelkie oczekiwanie znakomicie. Z czterech, których ona swą grubszą częścią dotkriąć raczyła, podniósł się; tylko jeden.
— Zrobiłeś to umyślnie?
— Rozumie się i szczerze żałuję, że i ten czwarty nie poszedł za tamtymi.
— Nakazałem przecie wyraźnie, aby nie zabijać...
— Ba, ale czy sądzisz, effendi, że mogłem oprzeć się pokusie i nie wykonać zemsty? Zresztą, czy przyrzekałem ci może bezwarunkowe posłuszeństwo? W decydującej chwili stanął mi żywo przed oczyma obraz pomordowanych i leżących na piasku pod Bir es Serir i zdaje mi się, że uśmiercenie trzech rabusiów niczem jest wobec grozy, jaką obraz ten w duszy mojej wywoływał. Miałem zatem prawo pomsty za to, nie oglądając się, czy pozwalasz, czy nie.
Z trudnością tylko zdołałem się powstrzymać od dania mu odpowiedzi i zwróciłem się do fakira, który właśnie rozglądał się wokoło z prawdziwem osłupieniem. I dżelabi również przyszedł do przytomności, przecierał oczy, jakby jeszcze w tej chwili nie wierzył wszystkiemu.
Zołnierze moi rzucili się teraz na jeńców i poczęli im przeszukiwać kieszenie i torby, zabierając wszystko, co tylko miało jakąkolwiek wartość. Odmówić im tego, było rzeczą wielce ryzykowną, to też udałem, że nic nie widzę i przysiadłem się do fakira, który zamknął oczy niewiadomo ze wstydu, czy też z bólu.
— Salam, ia Weli el kebir el maszur — bądź pozdrowiony ty, wielki, sławny i święty człowieku — zagadnąłem go uprzejmie. — Cieszę się bardzo, że cię tu ujrzałem, i mam nadzieję, że i ty czujesz się szczęśliwym z tego spotkania.
— Bądź przeklęty! — syknął jak żmija, nie otwierając wcale powiek.
— Pomyliłeś się, mój drogi. Chciałeś powiedzieć: „bądź błogosławiony“, wiem o tem napewne i odczułem całą duszą tęsknotę, jaka cię pchała ku mnie. Wysłałeś nawet posłańców, aby odszukali miejsce, na którem chwilowo odpocząłem. Twoja tęsknota wynikała z szczerego i dobrego serca. Postanowiłeś powystrzelać moich żołnierzy, a mnie wyciąć język i ręce i następnie sprzedać mnie jednemu z najokrutniejszych książąt murzyńskich.
— On jest wszystkowiedzący — krzyknął mimowolnie do swego towarzysza, którego wzrok pałał śmiertelną nienawiścią ku mnie.
Nachyliłem się nad nim, mówiąc:
— Miałeś najzupełniejszą słuszność, twierdząc, że niebawem zobaczymy się znowu i że będę miał sposobność poznać cię bliżej. Mimo tedy, żeś wyruszył w kierunku El Faszar, spotkaliśmy się znowu razem i jestem z tego bardzo zadowolony, ponieważ potwierdza ono w zupełności, że trafnie cię osądziłem. Jesteś właśnie tym człowiekiem, któremu błysnęła genialna myśl, aby mi odciąć język i ręce. Jeżeli teraz żywisz przeświadczenie, że odpłacę ci się pięknem za nadobne, to nie mylisz się wcale.
— Nie rozumiem zupełnie — ozwał się tonem oburzenia — dlaczego jestem związany? W jakim celu napadliście na nas? Co możecie nam zarzucić i udowodnić? Ządam więc stanowczo, abyś nas z więzów uwolnił.
— Życzeniu twemu stanie się zadość w całej rozciągłości, niestety dopiero wówczas, gdy cię postawię przed.... katem.
Szarpnął się z całej siły i równocześnie chciał coś rzec, lecz zagadnąłem go natychmiast:
— No, no, nie szarp się tak bardzo, szkoda trudu. Jesteś za głupi na to, by mnie wywieść w pole. Człowiek taki, jak ty, powinien siedzieć w domu i opłakiwać swą głupotę. Możesz mi wierzyć, że dzisiaj, nim jeszcze zsiadłeś z wielbłąda tam u studni, wiedziałem już, co z ciebie za ziółko. Znasz ty bajkę o pluskwie, która chciała oszukać buhusaina? [6]
— Co mnie obchodzi bajka, którą zna prawie każde dziecko.
— Przeciwnie, bajka ta powinna cię bardzo obchodzić, ponieważ z chwilą, gdy cię opadła niedorzeczna myśl o przebiegłem zapędzeniu mnie w ośli kąt, stałeś się podobny zupełnie do tej bakki[7]. Nie udałoby się to bowiem nawet człowiekowi o zdrowych zmysłach, a cóż dopiero mówić o tobie. Wszak w głowie twej, zamiast mózgu, woda się chlupie i dlatego raz jeszcze ci powtarzam, że porwanie się twoje w celu oszukania effendiego z Zachodu przypomina doskonale treść wspomnianej bajki.
Wypowiedziałem to z wielką dumą i zarozumiałością, jednakże wszelki inny sposób byłby tu był zupełnie bezcelowy. I rzeczywiście, nawet tak zuchwały ton nie zdołał go zbić z tropu.
— Uważałbym sobie za ujmę wchodzić z tobą w dalszą rozmowę. Jesteś giaurem. Gdybyś istotnie posiadł taki rozum, jak mniemasz, to dawno już wyrzekłbyś się był swej pogańskiej wiary. Zresztą szkoda czasu na tę gadaninę, rozwiąż mi ręce natychmiast, zdejm ze mnie powrozy, skalane twemi pogańskiemi rękoma, gdyż inaczej...
— Milcz! — przerwałem mu nagle. — Jeżeli usłyszę tylko jedno słowo groźby, to odpowiem ci... batem! Jeżeli pies szczeka niepotrzebnie, to go się ćwiczy... Szkoda, że nie zrozumiałeś dotąd grozy swego położenia i szarpiesz się, zamiast błagać o litość. Ostrzegam cię więc raz jeszcze, że gotów jestem przekonać cię o rzeczywistości nie słowami, ale w inny sposób, nie bardzo dla ciebie miły....
— No, no, powoli.., nie tak ostro... Jestem szejkiem i....
— Ba! — buchnąłem śmiechem. — Marny szejk Beduinów wobec mnie nie jest niczem; zresztą przedstawiłeś mi się niedawno jako dżelabi, a w istocie jesteś tylko członkiem bandy zbójeckiej. Odpowiednio do tego obejdę się więc z tobą.
— W takim razie strzeż się! Byłbyś zgubiony. Mój szczep zniszczyłby was bez litości...
— Co? ten człowiek śmie ci grozić, effendi? — zawołał Ben Nil, który zbliżył się i posłyszał ostatnie: zdanie dżelabiego. — Pozwól, a zaknebluję mu pysk.
— Możesz, pozwalam.
Ben Nil obrócił jeńca do góry plecyma i odpiął od pasa bat. Odwróciłem się, nie chcąc być świadkiem niemiłej egzekucyi. Słuch tylko dał mi pewne wyobrażenie, jaką rozkosz miał Ben Nil, ćwicząc śmiertelnego swego wroga.
Podczas tego rozkazałem żołnierzom, aby poprowadzili jeńców i ich wielbłądy nad studnię. Rozkaz był wkrótce wykonany; sprowadzono tu również nasze wielbłądy.
Miejsca koło studni było dość, bo naokoło uprzątnięto starannie drzewa i krzaki w celu wygodnego urządzenia obozowiska. Było też podostatkiem wody. Żołnierzom nie brakowało wcale humoru, gdyż obłowili się znakomicie. Na każdego z nich przypadła zdobycz broni, żywności i mienia trzech jeńców i wielbłądów. Ja oczywiście nie tknąłem niczego, a Ben Nil, mimo całej swojej nędzoty, poszedł za moim przykładem. Gdy go spytałem o powód tej wspaniałomyślnej skromności, odpowiedział:
— A czemu ty, effendi, nie wziąłeś niczego? Chcesz, żeby żołnierze mieli więcej, czy też jesteś za dumny na to, by brać łup wojenny? Słyszałem, że wojownicy Zachodu nie lecą na zdobycz, nie dopuszczają się na wojnie grabieży. Co do mnie, to uważałbym sobie za ujmę, gdybym się tknął przedmiotów, które były w brudnych rękach tych psich synów,
Mniemanie to, uznałem za bardzo szlachetne. Skłoniło mnie ono do tego, że traktowałem go więcej, po przyjacielsku, na co zresztą zasłużył sobie przywiązaniem do mnie i życzliwością.
Trzeba było teraz pomyśleć o zabezpieczeniu jeńców, przedsięwziąć wszelkie środki ostrożności w celu zapobieżenia możliwej ich ucieczce. Poukładano ich tedy w środku i otoczono wokoło, nie spuszczając z nich oka ani na chwilę. Na noc wyznaczyłem wartę. Było jeszcze widno, ale wieczór już się zbliżał powoli. Postanowiłem więc przed zapadnięciem zmroku zbadać dokładnie teren naokoło studni. W ciągu swoich podróży nie zaniedbałem tej ostrożności, nawet wówczas, gdy się czułem najzupełniej pewnym i bezpiecznym. Oddaliłem się tedy od obozowiska, szukając śladów i oryentując się w położeniu. Równocześnie wysłałem kilku żołnierzy do lasu po drwa, gdyż wobec znacznej liczby jeńców, trzeba było założyć i podtrzymywać przez całą noc kilka ognisk. Wróciłem niebawem, nie znalazłszy nic podejrzanego. Żołnierze naznosili już całą kupę drwa, a jeden z nich przyniósł mi bardzo interesujące przedmioty, które znalazł pod drzewem.
— Zobacz no, effendi, te dwie kości — rzekł do mnie, zakłopotany trochę — zdaje mi się, że pochodzą one z cielęcia. A że zazwyczaj nikt nie bierze ze sobą na step cieląt, by je tu zabijać, przypuszczałem, że obozowali tu złodzieje, trudniący się kradzieżą bydła.
Wziąłem do ręki podane mi kości i — zdębiałem. Jedna z nich była połową łopatki, druga nasadą goleni.
— To nie są kości cielęcia, lecz człowieka — ozwałem się.
— Allah! A zatem tu kogoś zamordowano!
— No, o morderstwie i mowy niema. Człowiek ten z wszelkiem prawdopodobieństwem został pożarty.
Wszyscy otoczyli mnie wokoło i krzycząc starali się przekonać mnie, że nie mam słuszności.
— Nie mylę się, moi kochani, ponieważ znam się doskonale na budowie ludzkiego ciała i mogę z zamkniętemi oczyma odróżnić kości ludzkie od zwierzęcych. Ta łopatka daje mi pewne oznaki, że gryzł je jakiś drapieżny zwierz. Czyżby w tej okolicy były lwy?
— Allah niech nas strzeże i broni i łaską swoją darzy! — krzyknął nasz przewodnik. — Z pewnością nie był to żaden inny dyabeł, jak tylko Chazzak el Dżuma[8], lew z El Teitel!
— Dlaczego dano mu nazwę tej okolicy?
— Ponieważ odwiedza on naprzemian wszystkie studnie, znajdując się między El Teitel a Nilem.
— A jakiej okoliczności zawdzięcza on drugie miano?
— Bo niema tygodnia, żeby nie pożarł człowieka. Znajduje on się w tych okolicach przeszło cały rok.
— I nie starał się nikt upolować go i uczynić nieszkodliwym?
— Upolować? Co też tobie przychodzi do głowy, effendi! Allah strzeże każdego człowieka przed tym potworem, większym od wołu, a silniejszym niż słoń.
— Wiadome jest jego legowisko? Widział go może kto z lwicą lub z młodemi?
— Niestety. Drapieżca nie posiada stałej siedziby; śpi raz tu, raz tam, gdzie go zaskoczy noc. Najprawdopodobniej szuka sobie przytułku na przestrzeni między jedną studnią a drugą.
— A więc mamy tu do czynienia z mahdanim. Wiem coś o tych szkodliwych i ogromnie niebezpiecznych zwierzętach. Odznaczają się one niesłychaną drapieżnością. Jeżeli taki potwór raz zasmakuje w mięsie ludzkiem, to żywi się niem przez całe życie. Na zwierzęta napada jedynie wówczas, gdy mu grozi głodowa śmierć.
— To prawda, effendi, podobnym ludożercą jest właśnie ten wagabunda z El Teitel. Zdarza się nawet tak, że bestya w ciągu tygodnia zjada aż dwoje ludzi. Kiedyby on tu był?
— Przed pięciu albo sześciu dniami, jak można wnosić z wyschnięcia tych kości.
— O, Allah, to okropne! Jeżeli tak, to możemy się spodziewać go tu... właśnie dziś. Gdyby tu był wczoraj lub przedwczoraj, to dziś znajdowałby się z pewnością w innych stronach, ale po sześciu dniach zdołał już odbyć swą okrężną podróż.
— Zależy zresztą od tego, ile on studzien odwiedza i czy zdobył sobie co po drodze. Przecież on nie może zjeść człowieka za jednym razem i oddala się dopiero wówczas, gdy wyssie resztki szpiku z kręgosłupa. Możliwe, że leżał on tu conajmniej trzy dni.
— W takim razie Allah miał na nas wzgląd i miłosierdzie. Drapieżca mógł nas napaść podczas ostatniej nocy. Jeżeli kości leżą już cztery dni, a on tu siedział trzy dni, wynika z tego jasno, że oddalił się stąd wczoraj, no i możemy spać spokojnie.
— Rozumowanie wcale trafne, ale mogłoby ono wprowadzić nas w błąd. Lew, jak wogóle każde inne zwierzę drapieżne, kręci się więcej na tych miejscach, gdzie raz znalazł zdobycz, niż tam, gdzie mu się nic nie trafiło. Możliwe więc, że pojawi się tu prędzej, niż to przypuszczasz.
— A niechże nas strzegą wszyscy święci całego kalifatu! A może on wcale się nie oddalił i czai się gdzieś w ukryciu?
— Gdyby tak było, zauważyłbym był niezawodnie jego ślady. Pominąwszy to zresztą, musimy zachować wielką ostrożność, bo lwy tego gatunku odznaczają się wielką przebiegłością i nie dają znać o sobie rykiem, jak to czynią inne ich pobratymce. One się skradają więcej może zręcznie i ostrożnie niż pantery i rzucają się na swoje ofiary z nienacka, bez wydania z siebie głosu. Zastrzeliłem raz takiego zatwardziałego grzesznika, który tylko raz ryknął z uciechy, że wpadł na ślad ludzki. Potem zaś zbliżał się chyłkiem i po cichu, jak kot.
— Co ty mówisz, effendi! Ty zastrzeliłeś takiego strasznego potwora?
— O, nietylko jednego.
— I trafiłeś?
— Mój kochany, ja nigdy nie chybiam celu. Zdarzało mi się to jeszcze w chłopięcych latach, gdym się uczył strzelać, ale teraz... szkoda przecie kul i prochu na wiatr.
— I zabiłeś lwa?
— Powiedziałem ci to przecie wyraźnie.
— A iloma strzałami?
— Jednym. Raz tylko zdarzyło mi się, że spotrzebowałem dwie kule.
— O, effendi, jak ty pięknie blagujesz, jak ty blagujesz!
Ani mi się śniło brać mu za złe tych wykrzykników, ponieważ nie było mi wcale obcem, w jaki sposób mieszkańcy stepów i pustyni na lwy polują.
Skoro tylko odkryją legowisko lwa, natychmiast mobilizują się wojownicy całego szczepu i jadą na miejsce, okrążają je, rzucają kamienie i krzyczą, co mają sił, tak długo, dopóki nie wypłoszą zwierza z kryjówki. Wówczas strzelają wszyscy na oślep. Kule fruwają w powietrzu, ale nie trafia żadna, a jeśli trafi, to tylko zrani rozjuszonego zwierza, który rzuca się jak wściekły na całą gromadę, powala jednego albo nawet dwóch jeźdźców i zabija, a tymczasem inni się cofają, nabijają broń nanowo i strzelają z tym samym skutkiem, co przedtem. Lew rzuca się znowu na napastników i rozdziera trzeciego. W ten sposób brzmią salwy jedne po drugich tak długo, dopóki zwierz nie padnie wreszcie z podziurawioną skórą, jak rzeszoto, nie trafiony bynajmniej, lecz wyczerpany przez upływ krwi. Zwycięstwo takie musi być z reguły okupione życiem kilku ludzi, ale to nie wchodzi w rachubę. Główna rzecz, że król pustyni padł zabity. Rzuca się tedy na niego cała zgraja, kopie nogami, obrzuca kamieniami, przeklina i pastwi się nad garścią zbitego ścierwa do syta. Nie zdarza się to nigdy w nocy, lecz jedynie w dzień. Że jeden jedyny Europejczyk może w ciemną noc jednym celnym strzałem położyć zwierzę, zbliżające się do wody lub do przynęty, uważają ci ludzie za wierutną bajkę, za najpewniejszą niemożliwość i nie wierzą w to wcale. Niedziwnem mi więc było, że poczciwy przewodnik sądził, jakobym starał się bawić go „piękną blagą“.
— On zabił lwa! — mówił dalej, uśmiechając się drwiąco. — Jednym strzałem i do tego w nocy, sam jeden jak palec! O, Allah, o Mahomet, co za straszliwy bohater z effendiego. Radbym go widzieć jako Sijad es Saba[9].
— No, no, nie pragnij tego — ostrzegłem go, nie obrażając się bynajmniej jego żartami. — Możesz to wyrzec w taką godzinę, że spełniłoby się twoje życzenie, czyli, że lew jawiłby się tu może w tej chwili, a mnie się widzi, że byłoby to dla ciebie niebardzo miłe i pożądane.
— Ależ przeciwnie — odparł, śmiejąc się jeszcze ciągle — cieszyłbym się niezmiernie, gdyby życzenia moje mogły się ziścić. Boję się lwa akurat tyle, co i ty. Ludożerca należy do zwierząt olbrzymich i, jeżeli mu pozwolę zbliżyć się na dostateczną odległość, to trafię go napewno. Co może obcy effendi, który się tu wcale nie urodził, to potrafię również ja, syn tego kraju. Możemy się zresztą założyć, że w razie pojawienia się lwa, będę czynił to samo, co ty.
— Zgoda! O co zakład?
— Uważasz, że twój zegarek i luneta mają taką samą wartość, jak moja flinta wizyjna?
— Chętnie.
— I nie żartujesz, effendi?
— Nie. Chcesz się tedy założyć koniecznie?
— Koniecznie, przysięgam ci na Allaha i na brodę proroka. Nie cofniesz się?
— Nie. I ty, skoro przysiągłeś na Allaha i brodę proroka, cofnąć się również nie możesz, bo widzisz, ty naprzód wyśmiewasz mnie, nie dając wcale wiary, i nagle bierze cię chętka na mój zegarek i lunetę i jesteś pewnym, że oba te przedmioty są już twoją własnością, ponieważ zdaje ci się, że ja w razie pojawienia się lwa będę siedział przy ogniu najspokojniej w świecie i ani się ruszę. Ale mylisz się i to grubo.
Spuścił oczy na chwilę, a potem ozwał się poważnie:
— Ja cię wcale nie chcę obrazić, tylko ci nie wierzę.
— A ja bynajmniej o tem nie myślę, że zwierz się pojawi, gdyby jednak tak było, przekonam cię, że się mylisz. Przy zakładzie obstajesz?
— Przysiągłem.
— Nie pozostaje ci zatem nic innego, jak tylko modlić się do proroka, by nie dopuścił lwa tutaj, a jeśli cię nie wysłucha, wówczas możesz się raz na zawsze pożegnać ze swoją historyczną flintą. Teraz musimy zajrzeć do jeńców...
Przerwałem zdanie, gdyż spostrzegłem nagle na zachodniej krawędzi pod światło sylwetkę wielbłąda z jeźdźcem, który stanął i, zoczywszy nas, wahał się, czy nas ominąć, czy nie. Po krótkim namyśle podciął wielbłąda i popędził wprost ku nam.
Przybywszy, zsiadł ze zwierzęcia i zagadnął:
— Zanim usta moje wypowiedzą salam, powiedzcie mi, kto jest waszym przewodnikiem.
— Ja nim jestem — odparłem.
— To są żołnierze, a ty bynajmniej nie wyglądasz na askariego[10], w jaki tedy sposób mogę to sobie wytłomaczyć?
— Czy uniform stanowi żołnierza?
— Nie. Wierzę ci. A co to za ludzie leżą powiązani? Co to ma znaczyć?
— Są to nasi jeńcy, łówcy niewolników.
— Czyż popełnili przez to zbrodnię?
— Oczywiście. Rabowanie ludzi...
— Niewolnicy i wogóle czarni nie są właściwie ludźmi. Ty puścisz tych jeńców na wolną stopę!
Mężczyzna ten liczył około lat trzydzieści, był chuderlawy i nosił niebardzo gęstą, długą brodę. Z posępnej, ascetycznej twarzy przebijała się surowość. Stał dumnie wyprostowany przedemną a oczy jego błyszczały prawie groźnie, jakgdyby nie ja, lecz on był tym, który ma tu rozkazywać. Nie miałem wyobrażenia, że człowiek ten jako Mahdi odegra później tak wielką i znakomitą rolę.
— Proszę? — spytałem go. — No, proszę! Jakiem prawem i na jakiej podstawie śmiesz domagać się tego i to z taką pewnością?
— Ponieważ rozkazuję ja, fakir el Fukara.
— Bardzo ładnie. A ja jestem askari el asaker[11] i robię tylko to, co mnie się podoba.
Fakir el Fukara jest fakirem fakirów, a zatem najprzedniejszy z fakirów, dlatego ja nazwałem siebie żołnierzem żołnierzy, a więc najdoskonalszym z tych żołnierzy. On, zdaje mi się nie oczekiwał takiej odpowiedzi, ponieważ zapytał:
— I ty mnie nie znasz? Nie słyszałeś nigdy o fakirze el Fukara?
To mówiąc, zamienił z czcigodnym fakirem, leżącym na ziemi, przelotne, ale wiele znaczące spojrzenie, co wcale mojej uwagi nie uszło. Znają się więc, pomyślałem i odrzekłem:
— Nie znam cię wcale, lecz moi jeńcy mają ten zaszczyt.
— A ty skąd wiesz o tem?
— Powiedziałeś mi to ty sam.
— Kiedy? Nic o tem nie wiem.
— W tej właśnie chwili. Powiedziały mi to twoje oczy. Uczyniłeś sławnemu Abd Aslowi przyrzeczenie, którego żadną miarą nie dotrzymasz.
— A jednak dotrzymam... Zapytaj swoich jeńców, a powiedzą ci, że jestem potężnym i że, co przyrzekam, IBM tego zawsze dotrzymuję.
— Zapytaj ich wprzód o mnie, a objaśnią cię dokładnie, że w tym momencie ja jestem tym, który rozporządza potęgą. Kto i co ty zacz, jest mi to zupełnie obojętne. Zastępuję tu miejsce reisa effendiny, a więc kedywa, powinno ci to wystarczyć.
— Nie zadowala mnie to wcale, lecz wywiera wręcz przeciwny skutek, niż się spodziewałeś. Zarówno wicekról jak i reis efiendina nie znaczą w moich oczach nic i bynajmniej nie mam zamiaru zwracać się do nich.
Wówczas nie miałem wyobrażenia o jego stosunkach i dopiero później dowiedziałem się, z jakich powodów mógł ten człowiek wyrażać się tak lekceważąco. Był on przez pewien czas w służbie rządowej a potem zrezygnował z posady i wolał się zajmować handlem niewolników. Nie wiedziałem oczywiście jeszcze o tem, lecz mimoto odparłem tonem wyższości i z pobłażliwym uśmiechem:
— A jednak, mimo wszystko, zwrócisz się do niego chociażby w tej chwili nawet, gdy w jego imieniu wydam ci rozkaz.
— Zobaczymy, czy mnie się zechce usłuchać tego rozkazu.
To powiedziawszy, dobył noża i pochylił się nad Abd Aslem.
— A to co znaczy? — krzyknąłem. — Co chcesz ja robić?
— Uwolnić z więzów tego oto mego przyjaciela!
— Ale ja na to nie pozwalam.
— Nie pytam ciebie wcale o to.
Już przytknął ostrze noża do rzemieni, którymi były skrępowane członki jeńca, gdy wtem poskoczyłem ku niemu z tyłu, chwyciłem oburącz za biodra i machnąłem nim tak, że poleciał o parę kroków w trawę. Podniósł się jednak w okamgnieniu, wyciągnął rękę w nóż uzbrojoną i rzucił się ku mnie, miotając słowami wściekle:
— Poważyłeś się tknąć fakira el Fukara! Oto masz za to!...
Nie przyszło mi nawet na myśl, by dobyć rewolweru, żaden też z żołnierzy nie powstał w mej obronie, tylko jeden Ben Nil zerwał się, sięgnął ręką do pasa, lecz został na miejscu. Wszyscy byli pewni, że dam sobie sam radę z napastnikiem bez ich pomocy. I istotnie trafne było ich przypuszczenie. W chwili, gdy przeciwnik zbliżył się do mnie z podniesionem wysoko ramieniem, uderzyłem go z dołu pod pachę zaciśniętą pięścią tak niespodzianie i silnie, że przekopyrtnął się znowu kilka razy po ziemi. Wówczas dobyłem rewolweru i, gdy poraz trzeci zamierzał rzucić się na mnie, jak dziki zwierz, rzekłem spokojnie, lecz stanowczo:
— Jeżeli tylko postąpisz pół kroku, zastrzelę cię!
— Stój, pohamuj się, bo on nie żartuje — wtrącił Abd Asl — to przecie giaur!
Fakir el Fukara na te słowa stanął jak wryty na miejscu, jak skamieniały, niewiadomo czy ze strachu przed luią rewolweru, czy też z oburzenia i grozy na samo wspomnienie, że jestem giaurem.
— Giaur? On nie jest muzułmaninem?
— Nie, lecz chrześcijańskim effendim — odparł stary.
— I ten pies ważył się mnie...
W tym momencie stanął przedemną Ben Nil z podniesionym batem i zapytał:
— Czy chcesz, effendi, abym mu tym oto batem napisał na skórze odpowiedź na jego głupie szczekanie?
— Tym razem jeszcze mu daruję — odrzekłem, — bo wypowiedział to w uniesieniu, jeżeli jednak odważy się choćby na pół słowa, któreby było dla mnie obrazą, sprawię mu taką bastonadę, że będzie ziemię gryzł z bólu i wściekłości.
— Allah! On mi grozi bastonadą! Chrześcijanin! Co za śmiałość, co za bezczelność!...
— No, co do śmiałości — parsknąłem mu śmiechem w twarz — to wobec ciebie i mowy o niej być nie może, nawet gdybyś miał po swej stronie dziesięciu towarzyszy takich jak ty. Jesteś jednak sam jeden, a poza mną stoi dwudziestu żołnierzy.
— Czy oni są muzułmanami?
— Rozumie się.
— W takim razie powinni stanąć po mojej, a nie po twojej stronie. Bo czyż możliwe, żeby muzułmanin patrzył obojętnie na to, jak giaur i poganin grozi prawemu wyznawcy proroka plagą cielesną? Czy też muzułmanin ów rzuci się właśnie na tego samego, który jego współwyznawcę znieważa....
Na to zerwał się ku niemu Ben Nili odpowiedział za mnie:
— Posłuchajno, każdy z nas kocha tego effendiego całem sercem i w jego obronie gotów jest walczyć z każdym, ktoby mu groził. W naszem pojęciu wart on więcej niż dziesięciu, niż nawet stu fakirów el Fukara i zapewniam cię, że nie byłbyś wcale pierwszym z tych, którzy za nieposkromiony język jęczeli pod razami bata, jak potępieńcy. Radzę ci więc, bądź bardzo ostrożny, bo skoro nie zamkniesz gęby, wkrótce skóra może być w robocie i wtedy nie pomogą żadne błagania.
— Chłopcze! — przerwał mu fakir — ty sam raczej trzymaj język za zębami, bo co ty znaczysz razem ze swoją gromadą wobec mnie i moich poddanych, którzy dążą za mną i, jeżeli tylko krzyknę.
— Krzyknij, no, krzyknij! Chcemy słyszeć, czy chociaż jeden głos się odezwie...
— No tak, w tej chwili nie, bo nie mam nikogo ze sobą, ale później mogę was wszystkich zgnieść, jak nędzne robaki zdeptać i zniszczyć!
Wśród żołnierzy dał się zauważyć pomruk niezadowolenia; on jednak nie zważał na to i ciągnął dalej:
— Już przez to samo, że służycie chrześcijaninowi, wypieracie się swego proroka, a to rzecz wielce karygodna. Albo naprzykład, czy macie prawo więzić tych oto wiernych? Jeżeli nawet łowili niewolników, to czyż to grzech? Wskażcie mi, w którym rozdziale koranu zabroniony jest handel niewolnikami.
Mówił to w nadziei, że uda mu się podburzyć przeciw mnie żołnierzy, był może nawet tego pewny. Nie próbowałem przerywać mu tych przekonywujących dowodów jakiemkolwiek zaprzeczeniem. Wyręczył mnie w tem Ben Nil, który zabrawszy głos w imieniu wszystkich, odpowiedział:
— Ty nie wiesz, o co tu idzie i nie znasz wcale sprawy, więc cię objąśnię. Ibn Asl, syn tego starego fakira, napadł na Beni Fassarów, pozabijał mnóstwo ludzi, a młode kobiety i dziewczęta uprowadził z sobą, ażeby je sprzedać w niewolę. My jednak odebraliśmy mu je i odprowadzili do ojczyzny, za co poprzysiągł nam zemstę i wysłał przeciw nam swego ojca na czele tych oto powiązanych jeńców. Zaczaili się oni w tem miejscu i mieli napaść na nas znienacka i wymordować co do nogi z wyjątkiem effendiego, któremu miano odrąbać ręce i wyrwać język. Powiedz więc, kto ma słuszność, my razem z effendim, czy ci, którzy napadają na wiernych i rabują im kobiety? Godzi się to?
— Oczywiście, że nie — odparł fakir.
— A czy Beni Fessarowie są wiernymi, czy giaurami?
— Wiernymi.
— W takim razie Ibn Asl zasłużył na karę śmierci, a ci oto jeńcy są jego wspólnikami i muszą być ukarani, nie mówiąc już o zbójeckich zamiarach, o których wspomniałem.
To wyjaśnienie młodzieńca osiągnęło swój skutek. Fakir el Fukara zwrócił się do starego Abd Asla i zapytał:
— Czy to wszystko prawda, co tu słyszałem?
— Niech nam udowodnią — odrzekł, — że chcieliśmy pomordować tych żołnierzy. To wszystko bezczelne kłamstwo.
— Nie kłam raczej ty — poskromiłem go. — Słyszałem na własne uszy wszystko, leżąc w zaroślach tuż blizko was w chwili, gdy układałeś z dżelabim cały plan.
— Mogłeś się pomylić — wtrącił fakir el Fukara.
— Słyszałem wszystko bardzo dokładnie, a oprócz tego mam inne dowody na potwierdzenie tego, co mówię.
— Jakież to dowody? Muszę je rozważyć.
— Musisz? Cóż to za ton? Któż cię to ustanowił sędzią nademną? Ja muszę tylko to, co mnie się podoba, i mogę ci objawić w tej chwili swoją wolę. Żądam mianowicie, abyś się nie mieszał wcale do tej sprawy. Sparzyłeś sobie już ręce na tem wszystkiem i powinieneś być teraz nieco ostrożniejszym. Oprócz tego, przybyłeś tu i, nie znając mnie wcale, odgrywasz rolę jakiegoś zwierzchnika. Radzę ci jednak, jedź sobie, gdzieś się wybrał, albo przenocuj z nami, co ci lepiej dogadza. Mnie to obojętne, lecz jeżeli jednem słowem wmieszasz się w moje sprawy, przekonam cię natychmiast, że ja tu jestem chwilowo upełnomocnionym władcą.
— A w jaki sposób mnie przekonasz?
— W taki, że cię nie ścierpię i napędzę precz. Ustąp mi się z oczu! Możesz przenocować, gdzie chcesz; obok żołnierzy, tylko nie razem z jeńcami, nie wolno ci zajmować się niczem.
Spojrzał na mnie i wyczytał z oczu, że nie ścierpię dalszego oporu. W twarzy jego jednak czaiła się straszna zaciekłość i złość, grożąca każdej chwili żywiołowym wybuchem. Rozsiodłał wielbłąda i puści go wolno na paszę. Następnie wydobył z torby u siodła kubek na wodę, zawiniątko z pożywieniem i rozłożył się z tem nad samą studnią. Wprzód jednak zaczął wieczorną modlitwę, którą z powodu sprzeczki ze mną nie mógł odmówić we właściwej porze, to jest równocześnie ze zachodem słońca. Tak samo i moi żołnierze zapomnieli byli o mogrebie czyli o przepisanej godzinie modlitwy i teraz dopiero wzięli sobie przykład z pobożnego przybysza.
Rozłożono cztery ogniska. Na przestrzeni między temi ogniskami leżeli jeńcy oświetleni tak, że naj-



  • mniejszy ruch z ich strony nie mógł ujść naszej uwagi. Ponadto żołnierze usadowili się łańcuchem naokoło, a poza nimi również wokrąg leżały wielbłądy, spętane za przednie nogi.

I ja usiadłem tuż przy studni, by spożyć wieczorny posiłek. Przysiedli się do mnie Ben Nil i przewodnik fessarski. Fakir el Fukara znajdował się od nas tak blisko, że mógł dokładnie słyszeć naszą rozmowę. Nie miałem wcale zamiaru kryć się przed nim z czemkolwiek, gdyż inaczej gotówby sobie pomyśleć, że się go boję. Domyślałem się, że Ben Nil skorzysta ze sposobności i przypomni mi swoje żądanie co do starego Abd Asla, i istotnie, skoro tylko skończyłem wieczerzę, ozwał się:
— Nie chciałem ci przeszkadzać, effendi, ale skoro jesteś już gotów, mogę teraz mówić, nieprawdaż? Przyrzekłeś, że wydasz mi starego fakira.
— No tak całkiem pewno, jak ci się zdaje, nie przyrzekałem.
— Słusznie. Miałeś dowiedzieć się czegoś od niego, a potem pozwolić, bym go ukarał, jak na to zasłużył.
— Ale ja jeszcze z nim wcale nie mówiłem i bynajmniej mi się nie spieszy.
— O, nie! Nie uwierzę w to wcale. Tobie bardzo zależy na tym wywiadzie i wiesz nawet dobrze, że mogłoby być zapóźno. Ociągasz się jednak, bo nie życzysz sobie jego śmierci.
— Allah go ukarze!
— No, oczywiście, ale za mojem pośrednictwem.
— Popatrz tylko, toż to siwowłosy i niedołężny starzec. Czyż miałbyś sumienie wbić mu nóż w piersi?
— Ale on miał sumienie zamknąć nas obu w studni, abyśmy tam marnie zginęli. A dziś, czy nie był gotów do wymordowania dwudziestu ludzi? Jeżeli go ułaskawisz, to popełnisz przez to wielki grzech wobec Allaha, który przecież i twoim jest Bogiem.
— To prawda — potwierdził przewodnik — bo i mnie zaglądała już śmierć w oczy z jego powodu tak samo, jak i żołnierzom, mamy więc prawo wszyscy «domagać się krwi tego mordercy.
— Słusznie, słusznie — odezwały się głosy wśród żołnierzy.
— Słyszysz, effendi! — pytał przewodnik — czyż wobec tego będziesz się dalej ociągał z przyzwoleniem na wykonanie przysługującego nam prawa? Jeśli tak, to bądź pewny, że nie będziemy się oglądali na ciebie i zrobimy, co nam się podoba.
Myślałem o tem wprzód, nim to powiedział. Żołnierze pałali wściekłym gniewem ku jeńcom i tylko wzgląd na mnie powstrzymał ich w czasie napadu od rozbestwienia. Z pewnością byliby pozabijali wszystkich na miejscu. Zresztą nie mogłem ich wcale zapewnić, że winowajców spotka w Chartumie zasłużona kara, i jeżeli wbrew mej woli zapragnęli się pomścić, to nie było rady. Gdybym był się starał odwieść ich od zamiaru stanowczą groźbą — wówczas straciliby łatwo dla mnie poważanie. Lepiej więc było poświęcić jednego, niżby w czasie walki zginąć miało więcej, a tym jednym nie był kto inny, tylko stary fakir. Już, już byłem zdecydowany powiedzieć: dobrze, gdy wtem zbliżył się do mnie najstarszy z żołnierzy i zameldował:
— Przychodzę do ciebie, effendi, z pewną prośbą w imieniu wszystkich towarzyszy.
— Słucham cię — odrzekłem.
— Powiedz wpierw, czy byliśmy ci posłuszni i czy jesteś z nas wogóle zadowolony.
— Mogę przed reisem effendiną każdemu z was wystawić jak najlepsze świadectwo.
— Dziękuję ci. To powiedz, żeśmy zawsze czynili to wszystko, co nam rozkazywałeś, nawet wówczas, gdy wola twoja była dla nas zupełnie niezrozumiałą. Wiedzieliśmy zawsze z góry, że wszystko, co obmyślasz i przedsiębierzesz, musi być dobre i słuszne i dlatego ceniliśmy cię zawsze i poważali. Mimoto w postępowaniu twojem zauważyliśmy pewien błąd i, jeżeli tylko się nie obrazisz, gotowi jesteśmy zganić cię za to. Jesteś mianowicie jako chrześcijanin bardzo pobłażliwy względem naszych wrogów, a przecie wrogów tych trzeba koniecznie zniszczyć, inaczej oni zniszczą nas! Jeżeli bowiem schwycę dziś swego śmiertelnego wroga i, powodowany litością, puszczę go na wolność, to on napadnie na mnie jutro. Myśmy właśnie dzięki twojej przezorności i sprytowi uszli dziś śmierci i mamy w rękach wszystkich wrogów, ale ty nie chcesz ani słyszeć o tem, abyśmy ich ukarali. Dobrze więc, zgadzamy się na to i tym razem jeszcze nie wypowiadamy ci posłuszeństwa. Jeńców tych dostawimy do Chartumu i oddamy reisowi effendinie, wszelako jeden z nich musi zginąć z naszej ręki, a tym jest nie kto inny, tylko Abd Asl. Domagamy się tego bezwarunkowo. Nie chcielibyśmy powstawać przeciw tobie, lecz jeżeli odrzucisz tę naszą skromną prośbę, to nie jest wykluczone, że w nocy ten lub ów z nas zakradnie się do jeńców i utopi nóż w piersi pierwszego lepszego, jaki mu pod rękę podpadnie, no i oczywiście wielu z tych, których ocalić pragniesz, nie ujrzy światła bożego. Namyśl się więc dobrze...
Wypowiedział to w tonie dosyć energicznym, cóż więc miałem na to odrzec? Czy istotnie jako chrześcijanin byłem obowiązany oszczędzić Abd Aslowi okrutnego losu po to, by wielu innych na tem ucierpiało? Jedyną deską ratunku w tem położeniu była moja przebiegłość. Postanowiłem tedy zdać wszystko na łaskę lub niełaskę poczciwego Ben Nila. Nie powinno się przelewać krwi przynajmniej tak długo, jak długo ja mam coś do rozkazu, a co potem, to już nie odemnie zależy i dlatego odpowiedziałem, zgadzając się pozornie na ich żądanie.
— Sądząc wedle waszych poglądów, mówiłeś całkiem rozumnie, jednakże powiedz sam, czy mogę ja rozporządzać życiem fakira, który wcale do mnie nie należy. Prawo pierwszeństwa w wykonaniu sprawiedliwości na tym winowajcy ma nie kto inny, tylko Ben Nil.
— Słyszeliśmy jednak, że ty wzbraniasz mu tego.
— Bynajmniej. Jeżeli wy się zgodzicie, wolno mu postąpić, jak zechce.
— W takim razie, effendi, jużeśmy się zgodzili na wszystko.
— To znaczy, że oddajecie życie fakira w ręce Ben Nila.
— Tak.
— A zatem jużeśmy się porozumieli. Możesz to oznajmić swoim towarzyszom.
Zołnierz oddalił się zadowolony bardzo z obrotu sprawy, a Ben Nil chwycił mą rękę i ozwał się:
— Dziękuję ci, effendi. Prawu pustyni stanie się zadość i, mam nadzieję, nie powtórzy się straszna zbrodnia, jakiej byliśmy świadkami.
— Idź więc i wbij związanemu i bezbronnemu starcowi nóż w piersi. To bardzo szlachetne i — bohaterskie!
Na te słowa spuścił wzrok ku ziemi. Widać było, że walczy z samym sobą. Po chwili podniósł głowę i zapytał::
— Czy ten starzec należy istotnie do mnie i czy mogę z nim uczynić, co mi się podoba?
— Możesz.
— Dobrze. Wykonam zemstę zaraz.
Zerwał się i dobył noża, gdy wtem przyskoczył ku niemu fakir el Fukara i chwycił go za ramię:
— Stój! To byłby mord, a ja na to wcale nie pozwolę!
Ben Nil odepchnął go od siebie z taką siłą, o jakiej byłbym nigdy nie przypuszczał.
— Milcz! — krzyknął. — Co ty masz tutaj do rozkazywania! Na twoje słowa zważam tyle, co na brzęczenie muchy.
— Milcz ty sam, smarkaczu, bo jeżeli zbierze mnie ku temu ochota, zmiażdżę cię w moich rękach, jak nędznego komara.
— Spróbuj, nie bronię ci tego wcale.
Ben Nil miał już w ręce nóż, który przedtem z za pasa wyciągnął. Fakir el Fukara sięgnął teraz po swój nóż, lecz w tej chwili pospieszyłem ku niemu, wytrąciłem mu broń z ręki i krzyknąłem:
— Precz mi stąd, gdyż inaczej będziesz miał ze mną do czynienia!
— A ty ze mną! — odparł, pieniąc się ze złości.
— Ba! Ale mnie się zdaje, że miałeś już sposobność przekonać się, co znaczysz wobec mnie.
— No, no, poszczęściło ci się przypadkowo i nie mów hop, aż przeskoczysz. Bo czyż możliwe, żebyś miał więcej odwagi i zręczności, niż ja? Ja ci powiadam, że fakir el Fukara nie boi się żadnego nieprzyjaciela, choćby był olbrzymem lub samym dyabłem. Zrozumiałeś?
Odpowiedź na to zamarła mi na ustach, gdyż w tej chwili do uszu naszych doleciał jakiś głos, podobny do dalekiego grzmotu albo też do wycia znajdującej się w pobliżu hyeny, która ze snu się przebudziła. Głos ten nie był mi obcy. Po chwili usłyszałem to samo i nie było najmniejszej wątpliwości, że to nie kto inny się zbliża, tylko jego królewska wysokość, król zwierząt i władca pustyni we własnej osobie.
— Czy i tego nieprzyjaciela się nie boisz? — spytałem fakira, wskazując w stronę, skąd dochodził nas ryk zwierza.
— Powiedziałem, że nie boję się nikogo i niczego.
— I jesteś gotów stanąć przed nim oko w oko?
— Tak — zaśmiał się — ale tylko pod tym warunkiem, że ty mnie do niego zaprowadzisz.
— A więc dobrze, zgadzam się. Proszę za mną! — odpowiedziałem, zaglądając do strzelby, czy nabita.
— Widzę, że z ciebie nielada bohater — zauważył z szyderstwem, — skoro nie wahasz się walczyć z hyeną.
— Z hyeną? Jesteś chyba głuchy i nie słyszałeś głosu jego królewskiej mości.
— Jego królewskiej mości? Masz na myśli lwa?
— Tak jest, lwa.
— Ależ to z pewnością hyena. Ty sam jesteś głuchy albo tak bojaźliwy, że hyenę bierzesz za lwa. Jednakże, gdyby to był istotnie dusiciel trzody, już jabym się z nim zmierzył, aby przekonać cię...
Urwał nagle, bo ryk ozwał się znowu o wiele wyraźniej, niż za pierwszym razem, co oznaczało, że zwierzę do nas się przybliża. Zauważyły to nawet wielbłądy, parskając z trwogi, a przewodnik fesarski krzyknął:
— Allah kerim — Boże ulituj się nad nami! To istotnie lew, olbrzymi lew z El Teitel. Pożre nas wszystkich z kośćmi.
— Tak, tak. On wpadł na nasze ślady i tego oto dzielnego fakira el Fukara i dlatego aż dwa razy ryknął — odrzekłem. — Teraz jednak skradnie się tu po cichu, by wybrać sobie którego z nas na wieczerzę.
— Niechże nas Allah broni przed tym ogoniastym dyabłem!
— A więc boisz się? Cóż jednak w takim razie będzie z naszym zakładem?
— Oh, ten zakład, effendi!...
— Miałeś przecie zamiar czynić to wszystko, co ja.
— Naturalnie, że się nie cofnę — odrzekł, ale flinta wizyjna drżała przytem w jego ręku, jakby ją nawiedziła żółta febra.
— A zatem, chodź naprzeciw!
— Zwaryowałeś, effendi?
— Bynajmniej. Jeżeli wyjdę naprzeciw, to go odszukam i zabiję, gdybym jednak tu został, zginąć musi jeden człowiek.
— Możliwe, ale w każdym razie nie ty ani ja.
— Jednego bezwarunkowo pożre, a kogo, to wszystko jedno.
— O, przepraszam, to wcale nie wszystko jedno, czy lew zje mnie, czy kogo innego. Proszę cię więc i błagam, zostań tu między nami. Jeśli pochowamy się za wielbłądy, to możemy być zupełnie bezpieczni.
— Czyż sądzisz, że lew nie potrafi wydobyć swej ofiary nawet z pośród wielbłądów? Nie zatrzymuj mnie; spieszę naprzeciw wroga, a ten oto dostojny fakir el Fukara będzie mi towarzyszył!
— Mówisz to zupełnie poważnie, effendi? — zapytał fakir.
— Chciałeś przecie sam iść ze mną razem. Inaczej gotów jestem sobie pomyśleć, że posiadam więcej odwagi i siły, niż ty. Chełpić się potrafi każdy tchórz, ale fakir el Fukara powinien przecie...
— Milcz! — przerwał mi żywo — idę!
— Dobrze, chodź! A ty Ben Fesarah?
— Ja... ja... zostanę — odrzekł przewodnik.
— Wiedziałem, że tak będzie. Jesteś dzielny, ale tylko wtedy, gdy idzie na słowa. Pożegnajże się tedy ze swoją flintą wizyjną!
— O, Allah, o Mahomet, o Abu Bekr i Osman! Moja piękna, moja sławna flinta! — jęczał żałośnie.
— Przepadnie, skoro tylko zostaniesz — dorzuciłem z poważną miną.
— Jeżeli tak, no to... to ja... ja pójdę, effendi, ale tylko za tobą, w tyle. Ty pierwszy musisz iść naprzód...
Drżał na całem ciele, ale mimoto stanął za mną, gotów do wyprawy. Tak też postępował dalej, chowając się za mnie, myśląc, że skoro zwierz się pojawi, to ja pierwszy padnę ofiarą. Bawił mię doskonale tem swojem tchórzostwem i chętnie byłbym mu kazał pozostać, by nie zawadzał, ale że zasłużył na tego rodzaju karę, uparłem się. Oprócz tego wywnioskowałem z jego miny, że się zgubi, ledwie ujdziemy kilkanaście kroków.
— Dołożyć więcej drzewa do ogniska, aby płomienie oświetliły znaczniejszą przestrzeń! — rozkazałem i ruszyłem naprzód.
Żołnierze i jeńcy oniemieli z trwogi i żaden ani szepnął. W milczeniu tylko szukali sobie kryjówki, około wielbłądów. Ja jeden z nich wszystkich nie straciłem zimnej krwi. W podróżach swoich, stając wielokrotnie oko w oko z niebezpieczeństwem, nauczyłem się panować nad sobą i metoda ta okazała się znakomitą.
Fakir el Fukara ani się spodziewał, że jego przechwałki pociągną za sobą tak rychły i niebardzo miły skutek. Był zapewne do głębi przekonany, że tu idzie o hyenę, a ponadto obawiał się, abym go nie poczytał za tchórza, co było może jeszcze gorsze dla niego, niż samo niebezpieczeństwo.
Przewodnik ustąpił mu miejsca tuż za mną i sam pozostał na trzeciem miejscu. Nim jednak oddaliliśmy się poza obręb światła, zauważył, że niedaleko poruszyło się coś w zaroślach. Stanął więc nagle jak wryty i przykucnął za jednym jedynym znajdującym się tu krzakiem.
— Tam jest, tam! O Allah miłosierny, o litościwy Allah! Uciekajcie, ratujcie się, a ja zbiorę całą swoją odwagę i zostanę tutaj!
Mieliśmy zatem uciekać, aby lew wpadł nam na karki, podczas gdy „dzielny“ przewodnik siedziałby sobie za krzakiem, jak u Allaha za drzwiami. Iście arabska logika! l ja zauważyłem owo poruszenie, które takiego strachu biedakowi napędziło. Wiedziałem jednak, że to wcale nie lew, dlatego zwróciłem się do tchórza:
— No, no, chodźno tylko dalej, gdyż w przeciwnym razie flinta przepadła! Obowiązałeś się przecie czynić to wszystko, co ja.
— O, nie, nie! Ja tu zostanę i zastrzelę go znienacka, a wy uciekajcie, co wam sił starczy i krzyczcie mocno, żeby się was przestraszył.
Nie ulegało wątpliwości, że z wyrachowania domagał się od nas, abyśmy uciekali. Myślał, że zwrócimy tem na siebie uwagę lwa, którego zresztą wcale tu jeszcze nie było. Gdy odezwał się poraz pierwszy, był z pewnością oddalony o dwie mile angielskie i dlatego to pozwoliłem sobie był na dłuższą ironiczną rozmowę z obydwoma. Obecnie zwierz znajdował się co najmniej o trzy czwarte tej drogi.
Że ryk dał się słyszeć od zachodu, zwróciłem się oczywiście w tym kierunku i, przystanąłem w tem miejscu, gdzie kończył się widnokrąg świetlny od naszych ognisk, i rozglądnąłem się za odpowiednią kryjówką. Było do przewidzenia, że lew będzie omijał krzaki i zarośla, aby nie sprawić hałasu. W tem miejscu było tylko jedno wolne przejście pomiędzy krzakami, przypuszczałem tedy napewno, że zwierz właśnie stamtąd się wysunie. Było to zatem miejsce wymarzone na zasadzkę. Tuż obok nas stały dwa bliźniacze i dość grube drzewa gumowe[12]. Bujne senesowe zarośla zatrzymywały blask od ognisk i rzucały głęboki cień na nasze stanowisko.
— Tu się położymy, — szepnąłem — miejsce to jest najdogodniejsze.
— Dlaczego tu? — spytał fakir, przykucnąwszy koło mnie.
— Ponieważ właśnie o jakie dziesięć kroków stąd pojawi się lew.
— Allah kerim! Dlaczego tak blizko? Musimy się cofnąć co najmniej na jakie pięćdziesiąt lub sześćdziesiąt kroków.
— O, nie. Im bliżej tem lepiej, tem pewniejszy strzał.
— Czyś ty zmysły postradał, effendi?
— Nie, ale posiadam więcej odwagi, niż ty. Słyszę wyraźnie, jak ci zęby dzwonią z trwogi.
— Co ja na to poradzę, skoro szczęka moja jakby się oderwać chciała...
— Czy i ręce ci także drżą?
— Oh, zgadłeś. Mróz Ścina mi krew w żyłach.
— W takim razie nie strzelaj, gdy lew się pojawi, lecz zostaw to mnie! Mógłbyś spudłować, a to powiększyłoby nasze niebezpieczeństwo ogromnie.
— Że też ja, na Allaha, zdecydowałem się na tę wyprawę. Nie jestem trwożliwy, ale nawinąć się na Oczy ludożercy jest rzeczą, mimo wszystko, dosyć zuchwałą i ryzykowną. Nie odzywajmy się już, bo mógłby nas usłyszeć!
— My przecie szeptamy tylko, a zresztą on jeszcze daleko.
Fakir el Fukara popadł w śmiertelną trwogę. Słyszałem najwyraźniej, jak dzwonił zębami, a gdy położyłem mu rękę na ramieniu, by się przekonać, czy też i na całem ciele tak drży, wydał z siebie przeraźliwy okrzyk. Zdawało mu się, że moje palce, to kły straszliwego drapieżcy, który gotów rozszarpać go w kawałki.
Fesarah tymczasem powziął jakieś postanowienie, bo przykucnął za krzakiem i zdradzał w ruchach wielki niepokój. Oddalony był odemnie nie dalej jak czterdzieści kroków, odległość aż do studni wynosiła ledwie drugie tyle; gdyby więc lew tam właśnie się pokazał, mogłem był jeszcze wziąć go na cel. Tak sobie obliczałem, gdy „bohater“ leżał spokojnie za krzakiem i nie ruszał się, aż tu licho go jakieś zniewoliło do podniesienia się w kuczkę, ba, co więcej, widziałem najwyraźniej, jak podniósł swoją „cudowną“ flintę wizyjną do ramienia, a głowę odchylił od kolby jak najdalej, kryjąc się za krzak. Lufa tej wspaniałej broni skierowana była w to miejsce, gdzie poprzednio zauważyliśmy pewne poruszenie. Co jemu przyszło do głowy? Czyżby miał czelność wypalić? Miałżebym krzyknąć ku niemu głośno, by dał pokój, jeśli mu miłe życie? Niestety nawet na to nie było czasu, bo w tej chwili o uszy moje obił się huk jak z moździerza, a równocześnie strzelec, uderzony kolbą w głowę, wywrócił się na ziemię. Myślałem, że już teraz będzie leżał spokojnie, niestety, odgłos strzału własnej flinty tak go podniecił, że zerwał się na równe nogi i, wymachując rękoma na wzór śmig wiatraka, począł krzyczeć jak opętany:
— Hamdulillah!! Chwała i cześć i dzięki Allahowi!.. Mam go, zabiłem, zastrzeliłem, trafiłem w samo serce, patrzcie, padł już nieżywy, tarza się we własnej krwi, ten, ten morderca, pustoszyciel i zjadacz ludzi, zabójca trzód i zwierzyny wszelakiej! Cieszcie się, tryumfujcie! Opiewajcie jego śmierć, jego koniec tak tchórzowski, marny, haniebny! Effendi, pójdź no tu do mnie, a żywo, pokażę ci go, zobaczysz na własne oczy!....
Zachowanie się przewodnika było tego rodzaju, że nie dorównałby mu najbardziej zwaryowany obłąkaniec. Gestykulował rękoma, wierzgał nogami i miotał się na wszystkie strony bez opamiętania. Wywołało to w obozie ruch, żołnierze bowiem, słysząc jego tryumfalne okrzyki, sądzili, że lew zabity; nie przybiegł jednak nikt. Co do mnie, to wszystkiego innego mogłem się spodziewać, tylko nie tego waryactwa ze strony „bohatera“, podszytego mocno tchórzem. Co mu się przywidziało? Do czego, czy do kogo strzelał? Że nie do lwa, szyję dałbym za to. W tej chwili bowiem poczułem w powietrzu mocno odurzający odór, właściwy dzikim zwierzętom z rodzaju kotów. Osobniki, hodowane w menażeryach i ogrodach zoologicznych i w połowie oswojone, ani w dwudziestej części tak nie śmierdzą, jak te, które żyją na wolności.
— Pójdźmy zobaczyć, efiendi, on go naprawdę zastrzelił — szepnął fakir el Fukara.
— Głupota, nic więcej. Zwierz zbliża się z przeciwnej zupełnie strony. Zwietrzyłem go już; skrada się prosto do nas.
— O miłościwy Allah! Nie wypuszczaj z pod swej opieki wiernych, ratuj nas! Ale ty, effendi, mylisz się bardzo. Fesarah jest zwycięzcą i ja spieszę do niego.
To mówiąc, zerwał się i uciekł. Gidybym nawet chciał, nie mógłbym go był zatrzymać, bo nie było na to jednej chwili czasu do stracenia.
Lew się pojawił we własnej swojej istocie. Wysunął się chytrze z głębi lasu i przystanął nagle, zobaczywszy jasno oświetloną przestrzeń. Płomienie z naszych ognisk obozowych strzelały wysoko w górę, dzięki czemu widno było jak w dzień i mogłem ze swego ukrycia przypatrzyć się dostatecznie czworonogiej bestyi. Okaz był istotnie wspaniały; wysoki więcej niż na metr, a długi na jakie półtrzecia metra, nadzwyczaj silny i potężny, z bardzo długą, gęstą, czarną grzywą. Złożyłem się w pozycyi leżącej, lecz nie mogłem wypalić, bo zwierz przybrał postawę wcale dla celu niekorzystną, a zmarnować wystrzał, to rzecz wielce ryzykowna. Zresztą nie było czasu na długie namysły, bo lew zauważył uciekającego fakira i złożył się do skoku za nim. W tej chwili wydałem z siebie okrzyk tak silnie, jak tylko mogłem, by zwrócić uwagę rabusia na siebie. Gdyby bowiem „raczył łaskawie“ skierować się ku mnie, miałbym doskonały cel, ale jego królewska wysokość nie raczyła nawet zauważyć mojej uprzejmości, zaszczycając jedynie fakira el Fukara swoimi względami. Jeden potężny skok, drugi, trzeci... Zobaczono go aż w obozie, gdzie powstał piekielny lament; krzyczał również Fesarah, jakby go na rożnie pieczono. Zastanowiło to fakira, obejrzał się, a spostrzegłszy grożące mu niebezpieczeństwo zdrętwiał i padł na kolana, próbując bez skutku dobyć z siebie głos. Jeszcze trzy skoki, a zwierz chwyci go w ostre swoje pazury....
Wszystko to było dziełem jednej chwili, ale zdołałem wyzyskać nawet tak krótki czas znakomicie. Nie wypuszczając wcale dubeltówki z prawej ręki, dobyłem lewą rewolwer i, puściwszy się za drapieżcą, dałem sześć strzałów raz poraz w powietrze, naśladując przytem wycie. To pomogło. Lew teraz mnie zauważył i rzucił się w moją stronę. W okamgnieniu przykucnąłem do ziemi i złożyłem się... Odetchnąłem w tej chwili, będąc pewnym, że tamci dwaj są ocaleni. Lew bowiem rzuca się przedewszystkiem na tego, kto weń mierzy. Stanęliśmy więc naprzeciw siebie do rozstrzygającej walki i nawet w tym momencie nie straciłem zimnej krwi. Jeden z nas zginie — to prawda i, gdyby los padł na mnie — wszystko jedno. Kiedyś przecie Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.2.djvu/69 człowiek tak czy owak zginąć musi, a czy to prędzej czy później... Zwierz tymczasem mierzył wzrokiem przestrzeń, dzielącą go ode mnie. Za jednym susem nie mógł mnie dosięgnąć, ku temu trzeba było dwu, jeżeli go trafię w chwili, gdy po pierwszym skoku dotknie ziemi, to wygrana po mojej stronie, jeżeli zaś nie — to na drugi strzał zabraknie czasu.
Była to chwila iście piekielnej męki. Rozjuszony kot nie wydał z siebie żadnego głosu, co świadczyło o jego niezwykłej pewności siebie. Oto już rozpostarł przednie łapy szeroko, wzniósł je do góry, odbił się tylnemi i w chwili, gdy w oddaleniu dwunastu kroków przedemną wrył się pazurami w grunt — wypaliłem. Wstrząsł się cały i odbił w tył, jakby go kto pchnął silnie z przodu, i to było dla mnie znakiem, że kula nie chybiła, ale naprężona siła woli zwierzęcia i energia mięśni działały w dalszym ciągu. Potężne cielsko wzniosło się znowu w powietrze, kierując się prosto na mnie tak, że poczułbym był z pewnością na ciele ostre pazury, gdyby mi było brakło przytomności umysłu. W momencie, gdy zwierz sięgnął w skoku najwyższego punktu, wypaliłem poraz drugi, wypuściłem strzelbę z rąk i szarpnąłem się gwałtownie na bok, wyciągając równocześnie nóż z za pasa. Obrona ta jednak była na szczęście już zbyteczna. Zwierz leżał na grzbiecie, wierzgając nogami na jedną i drugą stronę w śmiertelnych skurczach, poczem przeciągnął się straszliwie, buchnął pianą z otwartej szeroko paszczy i — koniec. Był nieżywy i bez szczegółowych badań i dochodzeń wiedziałem już w tej chwili z całego przebiegu, że obie kule nie chybiły ani na jotę, a mianowicie, pierwsza przez oko dostała się do mózgu, druga z dołu trafiła w samo serce. Mimoto nie miałem odwagi przystąpić bliżej, ponieważ zdarzało się wiele razy, że pozornie zabity lew, z kilkoma kulami w czaszce, zrywał się nagle, jak wściekły. Podjąłem więc z ziemi dubeltówkę, naładowałem nanowo i końcem luf poruszyłem nieboszczyka. Gdyby istotnie był się obudził, to nimby się jeszcze rzucił, dostałby dwie kule. Zwierz jednak nie dawał żadnego znaku życia.
Wszystko stało się tak niezmiernie szybko, że fakir el Fukara ciągle jeszcze klęczał na ziemi, a Fesarah stał opodal nieruchomy jak słup soli i darł się w niebogłosy. Zołnierze natomiast uciszyli się zupełnie, bo nic im już nie groziło. Pospieszyłem teraz do fakira, chwyciłem go za ramię, chcąc go podnieść i rzekłem:
— Ty jeszcze klęczysz i modlisz się? Ludożerca już nie żyje.
— Nie ży... ży. ży, ję?! — powtórzył ostatnie moje słowa bezwiednie.
— Z pewnością nie żyje i nie masz się już czego obawiać.
— Hamdulillah!
Wypowiedział jeszcze ten jeden wyraz, poczem wstał i, nie interesując się bynajmniej lwem, nie pytając O nic, czmychnął w las, aż się za nim pokurzyło.
Chciał zapewne okazać mi w ten sposób wdzięczność za uratowanie mu życia. Ciekawy objaw, ale mniejsza o to. Fesarah słyszał moje słowa, otrząsł się trochę z śmiertelnej trwogi i zapytał:
— Czy naprawdę już nie żyje?
— Z wszelką pewnością.
— I można go zobaczyć i dotknąć się go?
— Można.
— W takim razie zawołam żołnierzy, niech się przekonają o naszym tryumfie, niech sławią naszą waleczność!
Nie mogłem się powstrzymać od śmiechu na te słowa. Mówił o „naszym“ tryumfie, „naszej“ waleczności... i byłem bardzo ciekaw zobaczyć lwa, którego on tak „walecznie“ położył, ale przedewszystkiem trzeba było przypatrzyć się bliżej mojej zdobyczy. Towarzysze obozowi jednak nie spieszyli się bardzo, nie biegli na miejsce zwycięstwa z okrzykami radości, lecz posuwali się z niedowierzaniem i obawą, zachowując się nadzwyczaj ostrożnie i cicho.
Zwierz odznaczał się tak olbrzymimi rozmiarami, że aczkolwiek bez życia, napełniał obecnych śmiertelną grozą. Musiałem użyć całej swojej powagi, nim udało mi się przekonać żołnierzy, że niema żadnego niebezpieczeństwa. Ostatecznie kilku odważniejszych zdecydowało się chwycić pokonanego drapieżcę za głowę i obrócić go na drugi bok. Dopiero gdy w ten sposób przekonano się, że niema już wogóle żadnego niebezpieczeństwa, odzyskali wszyscy swobodę i nagle powstał niesłychany zgiełk i hałas. Z całej gromady wyróżnił się oczywiście przewodnik, odgrywając rolę mowcy. Wyskoczył on na cielsko lwa jak na trybunę i począł wrzeszczeć:
— Niech będzie uwielbiony Allah i jego wielki prorok! Dzień dzisiejszy jest dniem tryumfu i sławy. Nieprawdaż, towarzysze?
— Tak jest! Sława! Cześć! Tryumf! — krzyczeli żołnierze, zbiegłszy się tu wszyscy. Jeden tylko Ben Nil czuł się w obowiązku strzeżenia jeńców, pozostał więc w obozie.
— Słyszeliście — ciągnął dalej przewodnik — o lwie z el Teitel, który stale każdego tygodnia pożerał jednego wyznawcę proroka, aż oto nareszcie kraj wolny jest od tej plagi dzięki dwom bohaterom, którym należy się wdzięczność za to i sława przedewszystkiem z waszej strony, przyjaciele!
— Tak jest, prawda! — brzmiała odpowiedź.
Mówiąc o dwu bohaterach, miał z pewnością na myśli mnie i siebie. Nie oponowałem wcale, czekając, aż się wygada.
— We wnętrznościach tego oto króla pustyni, — krzyczał — tego pana z grubą głową, spoczęły wiecznym snem setki prawych wyznawców proroka, a może nieraz żarłok połknął nawet i niewiernego, co go zapewne przyprawiło o ciężką niestrawność. Dziś przybył on nad tę studnię uprawiać dalej zbrodnicze swoje rzemiosło, ale na szczęście wyczerpała się cierpliwość najsławniejszych bohaterów Afryki, którzy, zapaieni słusznym gniewem oburzenia, rzucili się na potwora i odnieśli zwycięstwo. Ty, effendi, jesteś jednym z tych bohaterów, a drugim jestem ja we własnej swojej osobie. Wy zaś świadkowie tego czynu nieśmiertelnej sławy wznieście teraz okrzyk: Niech żyją zwycięzcy!
— Niech żyją! Cześć im i sława! — krzyknęli obecni z całej piersi.
— Dusiciel ludzi i zwierząt nie przybył tu sam, lecz przyprowadził ze sobą bezbożnego towarzysza swoich haniebnych zbrodni. I ten właśnie towarzysz niecnota, którego duszę przeklętą powinien był Allah wcielić raczej w kulawego, parszywego psa, ten zbrodzień miał czelność stanąć ze mną oko w oko. Ogarnął mnie niepowstrzymany zapał do walki... chwyciłem swoją flintę wizyjną, dałem strzał i dusza bestyi powędrowała na samo dno piekła, a ścierwo leży tam w krzaku, opromienione jasnością mojej bohaterskiej sławy. Nim jednak pokażę wam tego potwora, abyście mieli sposobność przekląć go i nasycić się zemstą, winniście wpierw uczcić zwycięzcę trzykrotnym okrzykiem.
Ządaniu temu stało się natychmiast zadość, poczem upojony szczęściem „zwycięzca“ raczył także zauważyć i moją osobę, zwracając się ze słowami:
— Żem więc położył koniec żywemu grobowi tylu wiernych wyznawców proroka, należy mi się słusznie zegarek i luneta, bo godnie na to zasłużyłem, czyniąc to wszystko, co effendi. Uśmierciłem czworonogiego potwora, którego głos silniejszy był niż grzmoty, ba, nawet ja prędzej niż effendi dokonałem swego czynu. Tu, pod memi stopami mam w tej chwili olbrzyma we własnej jego skórze, która powinna była być żywcem jeszcze z niego ściągnięta. Effendi zużył aż dwie kule do uśmiercenia tej bestyi, podczas gdy mnie do zwycięstwa wystarczyła tylko jedna. Mimoto i temu zwycięzcy należy się nagroda i na jego cześć wznieście okrzyk: Niech żyje! Sława mu i cześć!
— Niech żyje! — krzyczeli gromko wszyscy.
— A teraz, kiedy uczciliśmy już należycie bohaterów i zwycięzców, przychodzi kolej na zwyciężonych. Mamy prawo szydzić, naigrawać się, sponiewierać ich, do syta. Bijcie więc tego mordercę rodu ludzkiego, kłujcie go, wyrywajcie mu sierść, targajcie za uszy, za ogon, plujcie nań, obrzućcie go stekiem obelg, które mu się słusznie należą, i przekleństwami, aby jego podła dusza runęła w otchłań wiecznej hańby i tam skamieniała! Rzućcie się nań, podrzyjcie skórę w kawałki, rozszarpcie ścierwo, aby drugi podobny złoczyńca miał odstraszający przykład i nie ważył się rzucać na wyznawców proroka, lecz aby się zadowolił mięsem kóz i baranów! Skończyłem!
Zstąpił z tej szczególnej trybuny wśród wiwatów i okrzyków. Żołnierze, podnieceni jego mową, rzucili się, jak opętani, na cielsko i byliby je roznieśli, gdybym ich był nie powstrzymał. Zależało mi bowiem na okazałej skórze zwierzęcia. Nie było to jednak łatwe da wykonania. Musiałem zebrać wszystkie siły, by ich przekrzyczeć.
— Stójcie, przezacni wierni! Dusiciel z El Teitel ma już dość za swoje, teraz powinniśmy odszukać sławnego lwa, któremu położył koniec nasz dzielny Ben Fesarah! Jestem ogromnie ciekaw zobaczyć teraz tę drugą pokonaną bestyę!
— Nie dziwię się wcale tej ciekawości — przerwał przewodnik, — gdyż mój lew o połowę większy od twego. Wyobraź sobie, że głową sięgał powyżej krzaka, za którym się czaił. Wygrałem tedy zakład i mam nadzieję, że dotrzymasz przyrzeczenia. Gdybym był ja przegrał, nie wahałbym się ani na chwilę z oddaniem ci swej drogocennej pamiątki. Teraz ja stanę na waszem czele, towarzysze. Uformujcie pochód tryumfalny na miejsce walki, gdzie sława moja dosięgła ostatecznych granic i gdzie wygrałem wspaniały zakład!
Co do wyniku tego zakładu, to bynajmniej głowa mnie o to nie bolała. Byłem z góry przekonany, że wygrałem ja i że „uwieńczony sławą” i nagrodą Fesarah znalazł się wobec nieuniknionego i bardzo przykrego blamażu. Wiedziałem bowiem doskonale, co to był za lew, którego głowa ciągle sterczała z krzaka. Wszystkie wielbłądy znajdowały się w obozie, a tylko fakir el Fukara puścił swego wolno na paszę. Wygłodzone stworzenie obgryzało najspokojniej w świecie młode gałązki krzaka, no i jeden z dwu „bohaterów“ wziął je za co innego i albo je zabił albo, co gorsza, postrzelił.
Pochód ruszył po cichu naprzód. Musiano bowiem zachować wielką ostrożność, bo nikt nie wiedział, czy drugi lew jest nieżywy, czy też tylko zraniony. Im bliżej było tego strasznego miejsca, tem ostrożniej przewodnik postępował i zdradzał bardzo wymowną chęć ucieczki. Powstrzymał się jednak i stanął niby w celu pomówienia ze mną:
— Czy ty, effendi, wierzysz niezłomnie w moje zdolności do bohaterskich czynów?
— Najzupełniej, ponieważ zastrzeliłeś największe i najsławniejsze zwierzę pustyni. Niestety obawiam się tylko, czy spotka cię za to wdzięczność fakira el Fukara.
— Ale cóż znowu; ja wcale na jego wdzięczność nie liczę, wszak twój lew zagrażał jego życiu, a nie mój, z czego wynika, że powinien on wyrazić wdzięczność jedynie tobie, effendi. Mój lew groził żołnierzom i jeńcom w obozie, wobec czego winni mi wdzięczność wszyscy, a tobie tylko jeden fakir i nawet ci tego nie zazdroszczę. Mniejsza jednak o to. Bądź łaskaw, effendi, stanąć teraz na czele żołnierzy, bo ty masz bystrzejszy wzrok, niż ja.
— Mylisz się, mój kochany, mnie czasem wzrok nie dopisuje do tego stopnia, że trudno mi odróżnić lwa od wielbłąda. Łatwo sobie wyobrazisz, jak wielka nieprzyjemność spotkałaby cię, gdyby właśnie w tej tak ważnej chwili zawiódł mnie wzrok i coś podobnego mi się wydało. Zresztą ty jesteś tu zwycięzcą i wyłącznie na tobie cięży obowiązek przewodniczenia.
Mówiłem tonem tak przekonywującym, że biedak musiał usłuchać. Stąpał naprzód ostrożnie, jak po jajach, z których ani jednego zgnieść niewolno; Świadczyło to, że „dzielny zwycięzca“ stracił w zupełności nietylko odwagę, lecz i władzę w nogach, bo uszedłszy jakie sześć kroków, stanął nagle i ani rusz dalej. Rękę tylko przed siebie wyciągnął i ozwał się do mnie głosem zupełnie zdławionym:
— Allah kerim! Otóż i on! Wystawił dwie nogi z krzaka i wierzga niemi. Co robić, effendi?
— Naprzód iść, tylko naprzód!
— Ba, ale on jeszcze żyje i gotów mnie użreć albo nawet zjeść.
— Jeżeli tak, to nie pozostaje ci nic innego, jak tylko podejść ostrożnie i wpakować weń jeszcze jedną kulę! Wprawdzie przyniesie to pewną ujmę twej sławie, bo nie będziesz już mógł powiedzieć, żeś spotrzebował jedną tylko kulę, a nie dwie, jak ja to uczyniłem, ale trudna rada.
— No, wiesz, co do tej sławy, to ja znowu nie jestem tak bardzo zachłanny, jak sobie wyobrażasz i, żeby ci dać tego dowód, proszę cię właśnie wyręcz mnie. Co ci to szkodzi? Widzisz, ja rozporządzam tylko jedną kulą, podczas gdy ty masz nabitą dubeltówkę i o wiele łatwiej uporasz się z tym potworem. Nie odmawiaj mi więc, effendi, bardzo cię o to proszę i ustępuję swego miejsca!
— Dziękuję ci za dowód życzliwości i zaufania, mój drogi, niestety skromność moja nie pozwala mi z tego korzystać.
— To bardzo ładnie z twojej strony, effendi, ale... o Allah! On znowu wierzgnął nogami i mruczy coś. Nie słyszysz? Widocznie jest zły. Puśćcie mnie! Puśćcie!
Skoczył, jak oparzony i schował się w tyle za plecami ostatniego żołnierza. Domniemany lew istotnie dawał pewne oznaki życia i wydobywał z siebie głos, nie był to jednak groźny pomruk rozjuszonego dzikiego zwierza, lecz jęk zranionego wielbłąda. Nawet żołnierze cofnęli się z przestrachem w tył, pozostawiając mnie samego na przodzie. Zwróciłem się tedy do przewodnika, mówiąc:
— Dobrze, jestem skłonny wyręczyć cię w tem trudnem zadaniu i wybawić was wszystkich, ale pod tym tylko warunkiem, że podejdę z tamtej strony i wypłoszę go tak, aby poszedł prosto na ciebie. Będziesz miał wspaniały, popisowy cel!
Postąpiłem parę kroków, jakbym istotnie chciał wykonać ten zamiar, gdy nagle przewodnik krzyknął rozpaczliwym głosem:
— Na Allaha, daj pokój, nie rób tego! Ja o czemś podobnem ani słyszeć nie chcę.
— A zatem, jak widzę, boisz się. No, dobrze, przekonam cię teraz, jak wielkie grozi ci niebezpieczeństwo. Popatrz tylko dobrze, czy to są tylne łapy lwa, czy też nogi wielbłąda?
Ostatni wyraz zaakcentowałem tak wymownie, że wszyscy odgadli, co mam na myśli.
— Ależ to nieprawda, — zaprzeczył Fesarah — powiedziałeś sam przed chwilą, że czasem nie potrafisz odróżnić lwa od wielbłąda!
— A ty wielbłąda od lwa, o czem cię zaraz przekonam. Zwierzę, które postrzeliłeś, było istotnie większe od mego lwa, ale niestety nawet do niego nie podobne. Nie jest to bowiem żaden lew, tylko biedny, Bogu ducha winien wielbłąd fakira el Fukara. Chodźcie przekonać się o tem!
Podszedłem do krzaka i poodginałem gałęzie tak, że wszyscy mogli zobaczyć. Było to istotnie wielbłądzisko, postrzelone w prawą tylną nogę. W tej chwili żołnierze odzyskali na nowo odwagę i przybiegli szybko do mnie, wybuchając niepowstrzymanym śmiechem,
— Co za lew, jaki groźny potwór! — wykrzyknął jeden z nich. — Gdyby nie Fesarah, byłby nas wszystkich połknął odrazu. Fesarah odwrócił od nas straszne niebezpieczeństwo, uratował nam wszystkim życie i dlatego zasłużył sobie na miano najdzielniejszego pogromcy lwów w całym kraju. A zatem, koledzy, wznieśmy okrzyk na jego cześć! Niech żyje wielki bohater, Fesarah!
— Niech żyje! — powtórzyli żołnierze, śmiejąc się do rozpuku.
Ten jednak, na którego cześć wznoszono tak entuzyastyczne okrzyki, był o tyle skromnym, że uchylił się czemprędzej od dalszych owacyi i uciekł w krzaki.
Wielbłąd nie mógł wstać, bo miał jedną nogę zgruchotaną powyżej kolana i trzeba go było dobić. W tej chwili właśnie wylazł z krzaków jego właściciel, fakir el Fukara, przystąpił do mnie, uścisnął mi rękę i zaczął mówić tak głośno, żeby go wszyscy słyszeli:
— Przebacz mi, effendi, że oddaliłem się od ciebie, nie wyraziwszy ci serdecznej podzięki! Była to dla mnie najstraszniejsza chwila w życiu. Podjąłem się bowiem zadania, które przechodzi moje siły. Drżałem na całem ciele, jak w febrze, i dusza moja była już na ramieniu. Drapieżca upatrzył sobie mnie na pożarcie i, gdyby nie ty, stałbym w tej chwili przed obliczem Allaha. Przerażenie moje w krytycznym momencie było tak straszne, że straciłem mowę i dlatego musiałem się usunąć na osobność, by zwolna przyjść do siebie i przedewszystkiem w spokoju pomodlić się i złożyć Allahowi dzięki za ocalenie. Teraz odzyskałem już mowę i przychodzę wyrazić ci, effendi, nieskończoną wdzięczność. Jesteś od dziś moim przyjacielem i bratem. Byłem dla ciebie wrogo usposobiony, ale to już należy do bezpowrotnej przeszłości i pragnę gorąco okazać ci w jakikolwiek sposób dowody na potwierdzenie tych słów. Czy zechcesz mi przebaczyć, effendi?
— Z całą gotowością — odparłem, ściskając mu rękę.
— Wobec tego powiedz mi, czem mogę ci się przysłużyć, w jaki sposób okazać ci wdzięczność i przypodobać ci się, jak serdeczny druh i przyjaciel?
— Ale ja nie żądam od ciebie żadnych oznak wdzięczności. Mnie szło tylko o jedną rzecz. Ty nie miałeś pojęcia, co znaczy spotkanie z królem zwierząt, a jak wy go nazywacie, panem z grubą głową; naraziłem cię więc na tę przyjemność i to mnie zupełnie zadowala. Radbym tylko wiedzieć, czy miałbyś chęć kiedykolwiek jeszcze stanąć naprzeciw takiego potwora?
— Przenigdy! Od jego wzroku krew ścina się w żyłach; ma się uczucie, jakoby ciało z człowieka opadło, a pozostały tylko kości.
— Tak jest, bojaźliwość i trwoga wywoływa w duszy podobne uczucia. Na szczęście ja nie straciłem zimnej krwi, lecz gdybym był poddał się i ja trwodze, wówczas źle byłoby z nami wszystkimi.
— Otóż to, effendi. Nie może mi się wprost w głowie pomieścić, jak śmiałeś postąpić w ten sposób. Lew rzuca się na mnie, a ty, widząc to, starasz się zwrócić jego uwagę na siebie i pomimo, że zachowałem się wobec ciebie bardzo wrogo, wystawiasz na niebezpieczeństwo własne życie. Czy wasza religia nakazuje postępować w ten sposób?
— Nie. Prawy chrześcijanin przebacza nawet najzapalczywszemu wrogowi, ponieważ Chrystus, Syn Boży, nakazał nam nawet kochać nieprzyjaciół. Żebym jednak miał dać się pożreć dzikiemu zwierzowi dlatego jedynie, aby ocalić życie muzułmanina, tego nasza religia bynajmniej nie wymaga. Ja w tym wypadku postąpiłem sobie nietyle jako chrześcijanin, ile jako człowiek, jako strzelec i myśliwy, którego nawet tego rodzaju żarłoczny drapieżca nie mógł wytrącić z równowagi. A zatem zabiłem lwa jako myśliwy, a jako chrześcijanin jestem skłonny pogodzić się z tobą w zupełności. Oto wszystko, co miałem powiedzieć na twoje zapytanie.
— Mnie się zdaje, że to wszystko jedno, z jakiego stanowiska uratowałeś mi życie, z pobudek chrześcijańskich, czy też ogólno-ludzkich; tak czy owak, tobie zawdzięczam ocalenie i proszę cię, abyś mnie objaśnił, czem i jak mogę naprawić swój błąd bodaj w setnej części.
— Ależ tu i mowy niema o jakimś błędzie z twej strony. Jabym był zastrzelił zwierza nie w ten, to w inny sposób. Ze skierowałem go w swoją stronę w chwili, gdy zamierzał się na ciebie, to było to tylko dziełem przypadku, który ciebie do niczego nie zobowiązuje. Mnie zależało przedewszystkiem na tem, aby zwierz przybrał jak najdogodniejszą dla mego celu postawę. Zresztą ja sobie zabiorę skórę lwa i ta nagroda wystarczy mi najzupełniej.
— Mogę cię pojąć dostatecznie tylko wówczas, gdybym przypuścił, że jedynie z pobudek dumy odrzucasz podziękę człowieka, który cię obraził. Musisz jednak wiedzieć, że i ja posiadam poczucie honoru, które mi wzbrania cofnąć się zupełnie. Namyślę się i mam nadzieję, że znajdę sposobność wyświadczenia ci przysługi, do przyjęcia której będziesz wręcz zmuszony. Ty wcale nie wiesz, komu uratowałeś życie. Później, gdy dowiesz się coś więcej o mnie, przekonasz się, że obowiązany ci jest cały islam, cały Wschód.... Ale oto, zdaje mi się, mój wielbłąd. Co się z nim stało?
— Fesarah go postrzelił, myśląc, że to lew.
— A to durny osioł! Trwoga go oślepiła. Czy zwierzę ciężko ranione?
— O, ciężko, nie może nawet wstać i, jeżeli pozwolisz, uwolnię je od cierpienia jednym celnym wystrzałem.
— Po jakiego licha chcesz marnować tak drogocenny na pustyni proch i ołów? Zostawmy bydlę w spokoju, zginie samo bez twej pomocy.
— Byłoby to okrucieństwem. Zwierzę jest tak samo bożem stworzeniem, jak człowiek.
— Rób, jak ci się podoba, nic nie mam przeciwko temu! Ale co ja pocznę teraz bez zwierzęcia na pustyni? Miałżebym wędrować dalej pieszo?
— Głupstwo, podaruję ci wielbłąda, bo mamy ich dość. Zdobyliśmy je przecie dzisiejszego wieczora. Teraz trzeba zawlec lwa do obozu, bo chciałbym zdjąć zeń skórę.
Z litości dobiłem męczące się stworzenie, a żołnierze zawlekli lwie cielsko w pobliże jednego z ognisk, gdzie następnie zdjąłem zeń szaro-żółty „frak“, jak wyraził się Ben Nil. Przez cały ten czas mówiono tylko o lwie, o niczem więcej. Niebawem zbliżył się i Fesarah z miną wielce upokorzoną. Naigrawał się z niego, kto żył, ale biedak nie miał wcale ochoty bronić się lub usprawiedliwiać i było to z jego strony rzeczą bardzo rozsądną. W milczeniu zbliżył się do mnie i położył na boku swoją sławną flintę wizyjną.
— Tam leży! Oddać ci jej w ręce nie mogę, bo byłoby to grzechem wobec moich pradziadów i praszczurów. jeżeli istotnie nie masz w sercu iskierki litości, to ją sobie zabierz!
— Oczywiście, że zabiorę, wszak jest moją prawną i dobrze zasłużoną własnością.
Biedak liczył jeszcze na moją wspaniałomyślność, lecz gdy spostrzegł, że zabrałem strzelbinę, założył ręce na głowę i począł lamentować:
— O Allah, o niezgłębiony smutku mej duszy, o boleści okropna! Oto jestem pozbawiony drogocennego skarbu, który był chlubą i sławą całych pokoleń moich bohaterskich przodków. Straciłem już przedmiot moich snów i marzeń, okryłem się hańbą, która mi nie dozwoli wrócić w ojczyste progi. Gdzie tylko stąpię, wytykać mnie będą palcami i naigrawać się: oto jest człowiek, który przegrał drogocenny skarb całego swego szczepu, zbezcześcił imię swoich przodków, hańba mu i przekleństwo! Nie pozostaje mi więc nic innego, jak tylko we łzach się rozpłynąć. Serce moje tonie w odmęcie smutku, a dusza nurza się w morzu boleści. O Allah, Allah, Allah!
Mnie się ani śniło zabierać mu flintę, a zatrzymałem ją tylko chwilowo, by go ukarać za jego niebywałą chełpliwość i próżność, co wcale nie było dla niego wielką krzywdą. Napłakawszy się dowoli, wyciągnął się na ziemi jak długi, owinął głowę w kapuzę i umilkł. Natomiast tem swobodniej zaczęli się zachowywać żołnierze, którym nie brakło ochoty do ustawicznych zachwytów nad odniesionem zwycięstwem. Jedno i to samo powtarzali bez ustanku, wymyślając zabitemu zwierzowi od ostatnich nicponiów i gałganów. A czynili to w iście oryentalny sposób i, gdyby mnie kto chciał ocenić wedle ich mniemania, to niewątpliwie ogłoszonoby mnie bohaterem, jakiego jeszcze na świecie nie było i nigdy nie będzie.
Dopiero około północy zdawało się, że zabrakło tematu, i wówczas to przypomniał mi Ben Nil moją obietnicę, żądając stanowczo ukarania starego fakira Abd Asla. Wypadek z lwem przerwał mu był całą sprawę i teraz dopiero, gdy zapanował nareszcie chwilowy spokój, trzeba było ostatecznie z tem skończyć. Fakir el Fukara, usłyszawszy żądanie Ben Nila, przystąpił do mnie i ozwał się tonem prawdziwego przygnębienia:
— Niedawno, effendi, wystąpiłem tu w obronie życia człowieka, którego mieliście skazać na śmierć, a który należy do grona moich przyjaciół. My się znamy o wiele bliżej, niż ci się zdaje, przekonuję się jednak, że jestem za słaby wobec was, i moja obrona na nicby mu się nie przydała. Zresztą wierzę już teraz, że dałbyś sobie radę z dziesięcioma takimi, jak ja, fakirami, winienem ci też wdzięczność za ocalenie życia i dlatego nie będę działał wbrew twej woli. Nie mieszam się więc wcale do tej sprawy, jak sobie wyraźnie to zastrzegłeś, ale nie mogąc patrzeć obojętnie na mękę i śmierć przyjaciela, oddalę się stąd na tak długo, dopóki nie będziecie z tem gotowi.
To mówiąc, odszedł poza obręb obozu i usiadł na ziemi, obrócony do nas plecyma. Ben Nil stał tak samo, jak przedtem, z nożem w ręku i zapytał:
— A zatem nie masz nic przeciw temu, effendi, abym się zemścił.
— Powiedziałem ci już, że jeżeli jesteś w możności zakłuć bezbronnego starca, to spróbuj, nie przeszkadzam.
— Już ja wiem, do czego obowiązuje mnie mój honor, i przekonam cię, że będę postępował tak, jak on tego wymaga.
— O cóż więc idzie? Oddałem starca w twoje ręce i rób, co chcesz, ale tylko ty sam. Innym niewolno go ani tknąć, bo wiadomo ci, że i żołnierze mają pretensye. Raz jeszcze powtarzam, że ty jedynie jesteś uprawniony do osądzenia winowajcy. Nim jednak przedsięweźmiesz cokolwiek, muszę go wybadać, jak ci o tem dobrze wiadomo.
Zbliżyliśmy się obaj do Abd Asla, który słyszał całą tę naszą rozmowę i wiedział, co mu grozi. Rysy jego twarzy były tak skamieniałe i nieruchome, że niepodobna było wywnioskować, jakiego jest usposobienia i czy wogóle boi się, czy też nie.
— Wiesz już, co cię czeka — oznajmiłem mu. — Uczyń tedy rachunek sumienia i pojednaj się z Allahem!
— Kto mnie zabije, ten będzie mordercą — syknął, jak rozdrażniona żmija.
— A, możesz sobie myśleć i mówić, co ci się żywnie podoba, to cię wcale nie uratuje. Za kilka chwil przejdziesz przez es sired, most śmierci, i dlatego radzę ci, byś uporządkował sprawy swego sumienia, a może Allah będzie dla ciebie łaskawy.
— Ja nie potrzebuję żadnej łaski. Tępić niewiernych razem z ich poddanymi nie jest żadnym grzechem, lecz zasługą, za którą Allah sowicie wynagradza.
— Ha, skoro wedle twoich poglądów śmierć pod nożem jest łaską, to co ja na to poradzę. Ty zresztą nastawałeś nie tylko na moje życie jako chrześcijanina, ale miałeś zamiar mordować tych oto wiernych muzułmanów, a dalej wiesz dobrze, że reisowi effendinie grozi wielkie niebezpieczeństwo i z tego przed Allahem w żaden sposób się nie wyłgasz. Wymagam więc od ciebie, abyś się pozbył tej winy, a uczynić to możesz bardzo łatwo, gdy wyjawisz przedemną, co grozi reisowi effendinie.
— Pluję na ciebie i na śmierć! — odparł, wykrzywiając twarz szyderczo. — Dni moje policzone są przed Allahem i bez jego woli nie ukrócisz mi życia ani na minutę. Jeżeli Allahowi się podobało, abym tu w tej chwili umarł, to ty na to nic nie poradzisz i wcale nie mam chęci wyjawić ci tego, czego się domagasz.
— A jeżeli ja cię zmuszę.
— Spróbuj! Mogę cię zresztą tylko o tem zapewnić, że reis effendina znajduje się w poważnem niebezpieczeństwie i jest zgubiony, a z nim wszyscy, którzy go otaczają. Czy ci to nie wystarcza?
— Już on potrafi uchylić się od niebezpieczeństwa, jak i my to dziś właśnie zrobili.
— O, nie. Wszelki ratunek jest wykluczony. On razem ze swoimi ludźmi zginie nędznie za to, że powystrzelał naszych towarzyszy u studni Wadi el Berd. Oczywiście, gdybyś wiedział co mu grozi, spieszyłbyś natychmiast z pomocą, bo ty jesteś bezczelnym szatanem, który lubuje się wyłącznie w niebezpieczeństwach i żyćby nie mógł bez nich. No, ale na szczęście nie dowiesz się niczego odemnie.
— A gdybym ja naprzykład kazał cię tak długo rózgami siec, aż raczysz przemówić?
— Możesz. — Będę milczał jak grób.
— Ba, ale bat otwiera usta nawet najbardziej zaciekłym zuchwalcom.
— Przypuśćmy, że pod wpływem chłosty powiedziałbym cokolwiek, czyż w takim razie będziesz pewny o prawdziwości tego?
— Mnie się zdaje, że zdołam osądzić, czy mówisz prawdę, czy też łżesz, ale mimoto nie myślę wcale dać cię oćwiczyć. Byłoby to dla mnie wstydem, gdybym w ten sposób chciał wydobyć tajemnicę z ust starca, stojącego nad grobem.
— Nie obrażaj mnie i nie lżyj! Nie jestem kaleką i, gdybym nie znajdował się w twoich rękach jako ubezwładniony jeniec, łatwobym cię przekonał o mojej sile. Możecie mnie zabić, psy, ale będę milczał.
— Dobrze, życzeniu jego stanie się zadość — wtrącił Ben Nil. — Jesteśmy o tyle roztropni i mądrzy, że możemy się dowiedzieć bez pomocy tego starego zbója, co grozi reisowi effendinie. A zatem poniosą cię zaraz dyabli do piekła.
Młodzieniec przykląkł przed nim, obnażył mu pierś i przytknął do niej koniec noża. Abd Asl nie spodziewał się widocznie, że stanie się to wszystko tak nagle i z zupełną powagą, krzyknął więc, śmiertelnie przerażony:
— Wstrzymaj się! Pamiętaj, że jestem świętym fakirem, na którego nikomu porwać się niewolno! Allah za ten mord i świętokradztwo skazałby cię na wieczne męki w piekle.
— O, ty chcesz być świętym, ty? — przerwał mu Ben Nil. — Jesteś przecie potworem podlejszym tysiąc razy niż ten lew, którego dzisiaj śmierć spotkała, a zresztą jakżeby Allah mścił się na mnie za twoją śmierć, skoro sam powiedziałeś przed chwilą, że tylko za Jego rozkazem możesz zginąć? Jeżeli więc zakłuję cię teraz na śmierć, to stanie się to z Jego woli. A zatem marsz do piekła, gdzie z utęsknieniem oczekują cię miliony szatanów!
To rzekłszy, pocisnął lekko nóż tak, żeby tylko zadrasnął skórę. Stary obrócił się na bok i jęczał, dając dowód śmiertelnej, a starannie maskowanej dotąd trwogi.
— Nie! Nie! Ja nie chcę, ja nie mogę zginąć! Zlituj się nademną!
— A widzisz, stary tchórzu, jak się boisz. Teraz dopiero okazujesz strach, gdy śmierć nad karkiem — mówił Ben Nil.
— Łaski! łaski, miłosierdzia!
— Możliwe, że daruję ci życie, ale wprzód objaśnisz nas dokładnie, co grozi reisowi effendinie.
— Powiem, wszystko powiem, tylko mnie nie zabijaj!
— Mów więc, a prędko, bo inaczej...
— Będzie otruty w Chartumie.
— Kto się tego podjął?
Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.2.djvu/87 — Podjął się... ten, no ten, muzabir.
— A więc ten kuglarz, który dwa razy godził na życie naszego effendiego? W jaki sposób on to zrobi?
— Przekupił farrana[13] i da mu truciznę, aby ją wrzucił do ciasta, gdy będzie dla reisa effendiny sporządzał kizrah[14].
— Przysięgasz, że to wszystko prawda?
— Przysięgam na Allaha, na proroka i na życie i nauki wszystkich kalifów, że nie kłamię.
— No, widzisz teraz, jak szybko dowiedzieliśmy się od ciebie to, czego nie chciałeś powiedzieć. Wyślemy więc natychmiast kuryera, by ostrzegł w czas dowódcę. Obawa przed śmiercią zmusiła cię do wyjawienia zbrodniczych zamiarów i teraz, gdy już wiem wszystko, mogę cię zapewnić, że strach był zupełnie zbyteczny z twej strony. Ja wcale nie miałem i nie mam zamiaru plamić swego honoru zabójstwem. Jesteś niedołężnym i starym tchórzem, a do tego posiadasz podłą duszę. Znęcanie się więc nad tobą przynosiłoby ujmę mojej czci. Sprawę załatwimy w inny sposób; chcę walczyć, ale nie z tobą, bo jestem młody i silny, lecz z twoim zastępcą. Wskaż któregokolwiek z jeńców, a rozwiążę go natychmiast, dam mu nóż i niech staje ze mną do prawidłowej walki, a Allah rozstrzygnie. jeżeli zastępca twój zwycięży mnie, jesteś uratowany, gdy zaś ja go położę, czeka i ciebie śmierć, bo on będzie walczył w twojem imieniu za ciebie. Effendi, — zwrócił się do mnie — mam nadzieję, że zgodzisz się na to wszystko.
Przyznam, że nie oczekiwałem takiego obrotu sprawy. Młodzieniec okazał się szlachetnym w całem znaczeniu tego słowa, ale — jaki może być wynik pojedynku? Ben Nil był odważny i, jak na swoje lata, dość silny i sprytny, czy jednak można było przewidzieć z góry, że zwycięży? Rozumie się samo przez się, że stary wybierze najdzielniejszego wojownika, mimoto nie mogłem odmówić przyzwolenia na tego rodzaju załatwienie sprawy. Ben Nil mógł tak postąpić, jak uważał za stosowne, zwróciłem mu tylko mimochodem uwagę na grożące mu niebezpieczeństwo, lecz uspokoił mnie, mówiąc:
— Nie trwoż się o mnie, effendi, już ja wiem dobrze, co robię! Ty zresztą nie widziałeś mnie jeszcze w podobnej walce i oczywiście nie dowierzasz mi, lecz bądź spokojny; nie stracę przytomności umysłu nawet na jeden moment i nie poddam się uczuciu trwogi.
— Pomyśl, że do zapasów stanie najsilniejszy człowiek z nich wszystkich!
— Tem lepiej. Wolę przecie walczyć z dzielnym przeciwnikiem, niż z cherlakiem. Zgadzasz się więc?
— Zgadzam, tylko spisz się dzielnie, nie wyrywaj się zawcześnie i nie patrz na nóż, tylko w oczy przeciwnika! Staraj się ponadto przybierać zawsze taką postawę, aby przeciwnik był obrócony do światła przodem, a ty przeciwnie!
Nie spodziewaliśmy się, że stary wybierze na swego obrońcę... dżelabiego, gdyż między jeńcami byli silniejsi i więcej sprytni i dzielniejsi od niego, ale z drugiej strony nasuwała się myśl, że dżelabi zapewne odznacza się doskonałym sprytem i doświadczeniem w pojedynku, a może nawet uplanowano jaki podstęp? Leżeli obaj ze starym przez cały czas razem i mogli ze sobą prowadzić potajemnie rozmowę i obmyśleć Bóg wie jakie plany. Na wszelki wypadek postanowiłem być w pogotowiu.
Uwolniony z więzów dżelabi począł się wyciągać i rozprostowywać członki, które były dłuższy czas skrępowane i pocierpły mu zapewne. Najbardziej fikał nogami, chcąc im przywrócić sprawność i zdolność.
— Tu masz nóż, — ozwał się do niego Ben Nil — rozbierz się ze wszystkiego prócz spodni, będziemy walczyć ohnażeni do połowy!
— Po co to? — zapytał. — Możemy zostać tak, jak jesteśmy.
— Nie, tak będzie, jak powiedziałem.
Dżelabi nie chciał zgodzić się na to, lecz wkońcu ustąpił. Ten jego upór obudził we mnie podejrzenie. Przecie o wiele wygodniej byłoby walczyć bez krępującego ubrania. Widocznie nosił się z zamiarem ucieczki. Ben Nil tymczasem mówił:
— Jeżeli mnie zabijesz, życie Abd Asla uratowane. Gdybyś jednak poległ, skonać musi natychmiast pod moim nożem starzec, a zatem rozważ dobrze: masz walczyć w obronie życia dwóch ludzi. Jesteś gotów?
— Gotów, możemy zacząć.
Stanęli naprzeciw siebie, wewnątrz koła utworzonego z ciekawych żołnierzy, a chociaż nie było ułożonych żadnych reguł, ostrzegłem dżelabiego krótko i węzłowato:
— Uważaj na swoje nogi!
— To zbyteczne, — roześmiał się — życie ma swoją siedzibę w sercu i przeciwnik z pewnością tam będzie mierzył, a nie w nogi.
Nie zauważył wcale, że miałem przy sobie karabin systemu Henry, gotowy każdej chwili do strzału.
— Zaczynamy, raz, dwa trzy! — krzyknął Ben Nil. — Zbliż się!
Ale dżelabi nie miał odwagi zaczynać. Zwlekał też i Ben Nil. Obaj przeciwnicy, patrząc sobie bystro w oczy, poczęli się kręcić po całej arenie, wtem nagle dżelabi rzucił się jak tygrys na Ben Nila, który uchylił się błyskawicznie w bok przed grożącym mu ciosem. Był to jednak ze strony dżelabiego sprytny wybieg, gdyż w krytycznej tej chwili szarpnął się w bok, przeskoczył przez głowy dwu z siedzących w tem miejscu żołnierzy i puścił się w gwałtownych skokach w las, omijając leżące wielbłądy. Tak więc domysły moje się sprawdziły. W mgnieniu oka wziąłem uciekiniera na cel, gdy już, już byłby znikł w zaroślach. Padł strzał. Przebiegły dżelabi wyciągnął się na ziemi jak długi, spróbował następnie wstać, lecz nie udało mu się. Celowałem w nogę i dobrze trafiłem. Na tem właśnie mi zależało, by go tylko skaleczyć, a nie zabić, ku czemu miałem bardzo ważny powód.
Ben Nil z kilkoma żołnierzami pobiegł ku niemu, ja nie ruszałem się z miejsca. Przywlekli go zbroczonego krwią, nie oszczędzając go przytem wcale.
— Śmiałeś się z mego ostrzeżenia, abyś uważał na nogi, — rzekłem, gdy go tuż koło mnie na ziemi ułożono — a teraz masz za swoje. Myślałeś, że uda ci się podstęp, ale daremne trudy. Sprawa z obcym effendim nie taka łatwa.
Oglądnąłem i obandażowałem ranę. Kula przeszyła goleń nawylot, nie było więc wielkiego niebezpieczeństwa.
— Musimy teraz psa podwójnie skrępować i mieć na niego baczne oko — zauważył Ben Nil.
— Bynajmniej, — odpowiedziałem — wnet pojawi się u niego z powodu rany gorączka. Gdybyśmy go tu zostawili, nie dałby nam spać, majacząc i jęcząc. Przywiążcie go tam do tego drzewa kaialowego[15] tak silnie, by nie mógł nawet głową ruszyć, a tymczasem może Abd Asl przeznaczyć innego człowieka do walki z tobą!
Rozkaz ten nie bardzo się podobał żołnierzom, ale mimoto wykonali go bez szemrania, wiedzieli bowiem, że ilekroć coś przedsięwezmę, choćby to na pozór wydawało się ryzykowne, zawsze osiągam swój cel. Przekonał ich też doskonale wypadek z uciekinierem, że nielada kto zdoła mnie wyprowadzić w pole.
Ucieczka dżelabiego była łatwa do wytłómaczenia. Chciał on wyszukać rabusia niewolników Ibn Asla i zawiadomić go, że napad na nas się nie udał i że wszyscy znajdują się w niewoli, a staremu Aslowi grozi śmierć. Plan jednak chybił zupełnie i stary omal się nie wściekł ze złości i rozpaczy. Poznać to można było z jego oczu. Panował jednak, jak mógł, nad sobą. Do ponownej zaś walki wyznaczył innego ze swoich wojowników, z którym trzeba się było dobrze liczyć, bo i tęgi był i zapalczywy, a fakir wybrał poprzednio dżelabiego zapewnie tylko ze względu na jego zdolność w szybkiem bieganiu.
Nowy przeciwnik Ben Nila był tęgim i barczystym mężczyzną w pełni sił. Szczególnie rozwinięte miał piersi. Twarz jego była ciemnobrunatna, niemal murzyńska. Ben Nil nie zdradzał ani cienia obawy lub niepokoju. Stali naprzeciw siebie jak wryci, mierząc się wzrokiem przez dłuższą chwilę. Nagle czarny zapaśnik rzucił się na Ben Nila jak tygrys, mierząc weń ostrzem noża. Zdawało mu się zapewne, że wytrąci w ten sposób przeciwnika z równowagi, lecz się pomylił. Ben Nil uchylił się w okamgnieniu, wywinął się poza nim w poprzek z niesłychaną zwinnością i wbił czarnemu nóż w plecy po samą rękojeść. Pokonany zapaśnik runął na ziemię odrazu. Pchnięcie, jak się potem okazało, było wymierzone z tyłu w samo serce.
— Afarim, maszallah alaik — brawo, brawo! — wykrzykiwali żołnierze radośnie. — To było wspaniałe, niesłychane! Położył go za jednym zamachem — nasz dzielny i waleczny Ben Nil!
A on, nie zważając na to, zwrócił się w mą stronę.
— Widzisz więc, effendi, że zbytecznie obawiałeś się o mnie. Gdyby przeciwnik był dwa razy jeszcze silniejszy, byłbym go niezawodnie pokonał. Mam bowiem bystry wzrok, silną rękę i serce bez trwogi. Czyż tedy nie słusznie roszczę sobie pretensye do Abd Asla?
— Nie zaprzeczam — odpowiedziałem, żywiąc w głębi ducha wielką ciekawość, co on z nim zrobi.
Na wypadek, gdyby go istotnie zamierzał pozbawić życia, musiałbym go prosić o odroczenie. On tymczasem pochylił się nad zwłokami czarnego i wydobył nóż z plec, a ocierając żelazo z krwi, potrząsł głową i zauważył:
— Masz słuszność, effendi, twierdząc, że odebrać komuś życie, jest rzeczą wielce odpowiedzialną. Ta krew wzbudza we mnie odrazę.... Sądzisz, że reis effendina ukarze sam tego starego?
— Rozumie się, że jak najsurowiej go ukarze.
— W takim razie mogę mu darować życie. Ten czarny walczył za niego i zginął, to mnie zadowala. Zgadzasz się na to, effendi?
— Ależ całą duszą. Słowa, które od ciebie słyszę, napełniają mnie prawdziwą radością. Postanowienie to przynosi ci więcej zaszczytu, niżbyś go miał, zabijając niedołężnego starca.
— Mimoto żądam, aby mu wymierzono zasłu żoną karę.
— Bądź spokojny, już ja się sam o to postaram. Żeby zaś nie uciekł nam przed czasem, trzeba go zaprowadzić tam do dżelabiego i przywiązać tak samo do drzewa.
Żołnierze wykonali w mig ten rozkaz, a Ben Nil zauważył nie bez zdziwienia:
— Poco kazałeś przywiązać ich obu zdala od nas? Mogliby przecie czmychnąć...
— Słuszna jest twoja obawa i trzeba ich będzie napowrót tu przyprowadzić, wprzód jednak musimy się dowiedzieć, co przedsięwzięto przeciw reisowi effendinie.
— Jakto? Słyszałeś przecie...
— Ależ ta cała historya z trucizną i piekarzem była wierutnem kłamstwem. Idź, proszę cię, tam do nich i uważaj, co robią! Ja skradnę się z tyłu aż pod drzewo i tam się zaczaję, a ty wrócisz do obozu. Wówczas sądząc, że ich nikt nie słyszy, będą ze sobą rozmawiali swobodnie i ja oczywiście dowiem się wszystkiego.
Ben Nil zastosował się do mego rozkazu natychmiast, ja zaś zarządziłem dalej, aby żołnierze wszczęli ruch w obozie i udawali radość ze zwycięstwa nad czarnym. Było mi to potrzebne w tym celu, by się wymknąć niepostrzeżenie. Obaj jeńcy bowiem byli tak do drzewa przywiązani, że mieli widok na cały obóz.
Wszystko to poszło bardzo zręcznie. Za chwilę okrążyłem znacznie obóz, przedzierając się przez zarośla i krzaki i usadowiłem się za drzewem w ten sposób, że mnie nie mogli spostrzec. Ben Nil, widząc mnie oczywiście, bo patrzył w tę stronę, przeszedł się kilkakrotnie, jakby dla zabicia czasu z nudów, i następnie oddalił się w głąb lasu. Skutek był znakomity. Dżelabi natychmiast zaczął:
— Słuchaj no, co będzie! Musimy się naradzić, nim on wróci.
— Nic nie będzie — mruknął niechętnie fakir.
— Ależ my musimy koniecznie obmyśleć jakieś środki ratunku.
— Nie widzę niestety żadnego. Allah niech strąci na samo dno piekła tego po siedmkroć bezecnego effendiego! Gdyby ci się była udała ucieczka, byłbyś był już dotarł do dżezireh[16] Hassania i zawiadomił mego syna o wszystkiem. Wówczas syn byłby popłynął w dół Nilu, zostawiwszy okręt koło Makai albo Kateny, zdążyłby był na czas przybyć z ratunkiem. Niestety teraz już zapóźno!
— Czyż niema już innego sposobu? A fakir el Fukara? Przecie on miewał z nami bardzo korzystne interesy i powinien być nam teraz pomocnym. Kto wie, czy jego pojawienie się nie jest dla nas deską ratunku. Przypuszczam, że on uczyni wszystko, co będzie w jego mocy.
— Mylisz się zupełnie. Ten pies chrześcijański uratował mu życie i przez to pozyskał jego życzliwość.
— A ja sądzę, że on mimo wszystko będzie po naszej stronie. Gdyby tak, dajmy na to, wiedział, że syn twój znajduje się koło dżezireh, wysłałby niezawodnie wiadomość. Musisz więc porozumieć się z nim koniecznie.
— Ba, ale czy na to oni pozwolą! Zresztą ten effendi jest ciągle przy nas i, choćbym powiedział co, to on usłyszy.
— Niechby usłyszał, Możesz wypowiedzieć kilka słów w narzeczu Szyluków, którego effendi z pewnością nie zna.
— Wiesz, to niezła myśl i spróbuję na wszelki wypadek porozumieć się w ten sposób z fakirem el Fukara. Gdyby się to udało, byłby możliwy ratunek, ale z drugiej strony reis effendina wymknie się memu synowi z pułapki.
— Nie rozumiem.
— Syn, mój zwabił reisa effendinę w kierunku dżezireh, a sam zaczaił się ze swymi ludźmi po drodze w gęstym lesie senesowym, by go napaść znienacka. Gdyby więc był udał się nam dzisiejszy napad tutaj, a synowi tam, bylibyśmy się pozbyli raz na zawsze dwu dyabłów, którzy przeszkadzają nam w naszym handlu. Niestety, Allah zrządził inaczej.
— Jeżeli istotnie nie zdołamy się uratować, to jak sądzisz, co nas czeka w Chartumie?
— Zeby znowu coś bardzo złego o tem i mowy niema. Przedewszystkiem reisa efiendiny nie będzie już na świecie, a inni sędziowie, chociażby bardzo surowi, niekoniecznie będą wierzyć naszemu oskarżycielowi, zwłaszcza, że to Frank i chrześcijanin. Możliwe, że nas puszczą na wolność natychmiast.
Mówili jeszcze dłużej ze sobą, ale nie było w tem już nic ciekawego. Usunąłem się więc z powrotem i, żeby więźniowie niczego nie zauważyli, kazałem żołnierzom tak jak przedtem udać zamieszanie.
Ledwie usiadłem, przybył do mnie Ben Nil z zawiadomieniem, że Abd Asl chce rozmówić się ze mną.
Oczywiście nie rmogłem odmówić temu żądaniu.
— Oddałeś mnie w ręce swego Ben Nila — ozwał się stary, gdy przybyłem na miejsce, — a ten darował mi życie. Cóż więc stanie się teraz ze mną?
— Nie przeczę, że Ben Nil darował ci życie, i z naszej strony nic ci wcale nie grozi. Co zaś będzie później, rozstrzygnie reis effendina.
— Jakto? Chcesz nas dostawić do Chartumu?
— Tak, a dlaczego o to pytasz?
— Dlaczego? Przecie to dla mnie rzecz niesłychanie ważna, bo skoro tylko oddasz mnie w ręce



Pe reisa effendiny, będę zgubiony! Ty jesteś szlachetny i nie uszło to wcale mojej uwagi, ile zadałeś sobie trudu, aby uratować mi życie, ale reis effendina jest srogi i nieugięty. Bez miłosierdzia każe mnie natychmiast rozstrzelać albo, co gorsza jeszcze, powiesić.
— A to jest bardzo możliwe — potwierdziłem.
— Przyznajesz sam i istotnie niema dla mnie innej rady, jak tylko przygotować się godnie na śmierć. Ty musisz oczywiście dopomóc mi w tem, bo tak chrześcijańska wiara nakazuje swoim wiernym. Od tego przygotowania się na śmierć zależy cała wieczność człowieka.
— Masz słuszność. Kto bez skruchy, bez żalu i bez dobrych uczynków, a tylko z grzechami na sumieniu umiera, ten jest na wieki potępiony.
— Otóż ja żałuję i pragnę odpokutować szczególnie jeden grzech, który na sumieniu mi cięży. Ty nie jesteś człowiekiem zemsty i mam nadzieję, że dopomożesz mi w mojem postanowieniu.
— Ależ najchętniej — odrzekłem, ciekaw ogromnie, co on obmyślał, by mnie wprowadzić w błąd. I wziął się ku temu zgrabnie. Przedewszystkiem udał wielką skruchę i pokorę i zaczął mówić miękkim, płaczliwym tonem:
— Na sumieniu mojem cięży straszny grzech i chętniebym go się pozbył, ale wiem z góry, że reis effendina nie da mi czasu do naprawy tego błędu, zwracam się więc już teraz z pewną prośbą do ciebie. Na moje szczęście znajduje się tu fakir el Fukara, jeden jedyny człowiek, który zna stosunki, jak tego sprawa wymaga, i jest też jednym jedynym, który może mi być tu pomocny. Pozwól więc pomówić mi z nim słów parę!
— Hm — rzekłem, zastanawiając się. — Żądasz odemnie rzeczy niemożliwej.
— Ależ bynajmniej. Idzie o wymianę paru słów.
— Czy mniej, czy więcej słów, to wszystko jedno, wiesz zresztą sam, jak mało ci dowierzam.
— Możesz być obecny przytem i słyszeć wszystko.
— To niema nic do rzeczy, zwłaszcza, że ty chcesz mnie oszukać i dać fakirowi pewne wskazówki, dotyczące twego uwolnienia się z naszych rąk.
— Ależ to niemożliwe, skoro ty będziesz słyszał wszystko.
— Przeciwnie, bardzo nawet możliwe. Wystarczy, gdy zestawisz takie wyrazy, których ja nie rozumiem, ale on, wtajemniczony w sprawę, pojmie odrazu twoją myśl.
— Takim znowu mistrzem słowa nie jestem, effendi. Daj się więc ubłagać! Jesteś przecie chrześcijaninem.
— Teraz to powołujesz się na moją religię, a przedtem znieważałeś ją. Muzułmanin na mojem miejscu oczywiście nie dałby się uprosić.
— Ale ty, effendi, nie odmówisz prośbie skruszonego człowieka. Będę mówił tak powoli i wyraźnie, żebyś każde słowo mógł zważyć w myśli, jak na wadze. Pomyśl, że to będzie niejako testament człowieka, stojącego przed obliczem śmierci. To, o co cię proszę, jest zresztą tak błahe, proste i jasne. Ty zaś odznaczasz się surowością i nieustraszoną odwagą, ale okrutnikiem nie jesteś. Czyżbyś, aż teraz chciał zasłużyć sobie na to ostatnie miano? Co się tyczy mądrości, chytrości i daru spostrzegawczego, to nikt nie może iść z tobą w porównanie. Czy sądzisz, że właśnie dziś, w tej chwili przymioty owe odmówią ci posłuszeństwa? Gdybym obmyślał coś skrytego, poznałbyś to był o wiele wcześniej.
Wyczytałem z jego oczu, że uważał, jakoby mnie przekonał temi słowami. Odpowiedziałem mu jednak:
— Zbyteczne są te przekonywujące pochwały i słowa, ponieważ ja sam siebie znam najlepiej i wiem, jakie posiadam przymioty. Mimo wszystko jestem niezbicie przekonany, że ani tobie ani fakirowi el Fukara nie uda się nigdy mnie oszukać, bo jesteście na to za głupi. Życzenie twoje spełnię, ponieważ uważam, że niema w tem dla mnie bezwarunkowo nic niebezpiecznego.
— Dziękuję ci, effendi, — rzekł spokojnie i skromnie — pomimo, żeś mnie do głupich zaliczył. Nie mylisz się. W rozmowie naszej nie będzie żadnego niebezpieczeństwa dla ciebie, ponieważ wszystko usłyszysz, wszystko.
— Nie, nie usłyszę ani słowa, nie będę nawet obecny podczas waszej rozmowy.
— A więc mogę bez świadków i bez nadzoru z nim pomówić? — zapytał, nie mogąc całkiem opanować ukrytej radości.
— Powiedziałem ci to raz i nie widzę powodu do powtórzenia tego. Jeżeli chcesz, mogę usunąć nawet dżelabiego, a teraz wracam do obozu i przyślę ci natychmiast fakira el Fukara, abyś się z nim rozmówił. Sądzę, że dziesięć minut wystarczy na to w zupełności.
— Aż za wiele, effendi.
— Widzisz więc, jak jestem względny, i szczerze ci radzę, abyś nie nadużył mej dobroci, bo z pewnością nie wyszłoby ci to na zdrowie, uważaj!
— Nie troszcz się o to, effendi! Moje zamiary są uczciwe, dobroć twoja zresztą tak mnie w tej chwili wzruszyła, że chociażby był nawet knuł cokolwiek tajemnego przeciwko tobie, odstąpiłbym od tego stanowczo.
— Jeżeli tak jest istotnie, to cieszy mnie twoja uczciwość. Ale, ale czy słyszałeś o pobożnym i sławnym marabucie, któremu duch przyniósł dwanaście języków kruczych i tyleż orlich uszu?
— Słyszałem. On zjadł je i od tej chwili mówił wszystkimi językami ludzkimi i zwierzęcymi i słyszał wszystko, co tylko jego nieprzyjaciele radzili przeciw niemu, chociażby aż na drugim końcu świata.
— Wiedz tedy o tem, że i ja zjadłem takie języki i uszy, i uważaj; ja słyszę wszystko!
Słuch mój jednak, bez żadnych zaczarowanych sposobów, był w ustawicznem niebezpieczeństwie w czasie podróży tak wydoskonalony, że istotnie oddawał mi niesłychane usługi. I w tej chwili, gdy oddaliłem się od obu jeńców, dosłyszałem najwyraźniej szept starego:
— Co za szczęście! Uda się nam wszystko!...
Fakir el Fukara był niemało zdziwiony, gdy mu oznajmiłem, że stary chce z nim mówić i że ja pozwalam, by rozmowa ta odbyła się bez świadków. Udał się on czemprędzej na miejsce i usiadł koło obu jeńców. Żołnierze byli bardzo zdziwieni tem wszystkiem, a Ben Nil począł mi przedstawiać całą niedorzeczność mego kroku; uspokoiłem go jednak twierdzeniem, że wiem bardzo dobrze, co czynię.
Po upływie dziesięciu minut fakir el Fukara wstał i zwrócił się z powrotem. Niebardzo dawno zapewniał mnie o swej bezgranicznej wdzięczności i radbym się był przekonać, czy robił to szczerze. Jeżeli istotnie czuł dla mnie życzliwość za uratowanie życia, to powinien był odkryć przedemną natychmiast spisek starego. Nie dbając wszakże na razie o to, obmyśliłem inną rzecz. Szło o to, aby przekonać starego, że wiem wszystko i w tym celu wyminąłem z daleka fakira el Fukara i podążyłem prosto pod drzewo.
— No i cóż, czy fakir el Fukara spełni twą prośbę? — zapytałem.
— Tak, effendi. Przyrzekł mi uroczyście, że naprawi w mojem imieniu ów błąd, którego sam już naprawić nie mogę. Jestem ci niezmiernie wdzięczny.
— Łżej ci teraz na sercu?
— Oh, tak mi błogo, tak lekko, jak jeszcze nigdy.
— Wierzę i znam powody ku temu.
— Znasz powody? A to w jaki sposób, skoro pojęcia nie masz o czynie, o którym była mowa?
— Mylisz się pod tym względem. Powiedziałem ci przecie jak najwyraźniej, że i ja spożyłem uszy młodych orląt. Idzie tu istotnie o pewien czyn, ale nie z dziedziny przeszłości, lecz o taki, który dopiero fakir el Fukara przedsięweźmie.
— Effendi, co ty mówisz? Nie rozumiem...
— No, no, nie udawaj niewinnego. Powiedziałem <i z góry, że jesteście za głupi na to, by mnie oszukać. Uknuliście spisek przeciw mnie.
— To nieprawda! Jaki spisek? Nie wiem o niczem!
— Fakir el Fukara ma was ocalić w ten sposób, że sprowadzi tu twego syna Ibn Asla.
— Ależ o tem nie było żadnej mowy, effendi, ani też przez myśl nawet mi nie przeszło. Fakir wcale nie wie, gdzie syn mój znajduje się obecnie.
— Ty mu to powiedziałeś.
— Nie! Nie mówiliśmy o nim ani słowa.
— Czy nie mówiliście również o reisie effendinie?
— Nie!
— Przypomnij sobie jednak zaczarowane uszy... Powiedziałeś fakirowi, jakie niebezpieczeństwo grozi reisowi effendinie.
— Nie jemu, lecz tobie mówiłem, że mają go otruć w Chartumie.
— Tak jest, przysiągłeś nawet na to i popełniłeś krzywoprzysięstwo, za które Allah bardzo surowo karze.
— Przysięgałem na prawdę.
— Co ty mówisz? A w jakimże celu powiedziałeś fakirowi el Fukara, że reis effendina będzie wciągnięty w zasadzkę w lasach senesowych koło dżezireh Hassania?
— Allah! — krzyknął stary, zdumiony do tego stopnia, jakby nagle piorun trzasł z jasnego nieba.
— A widzisz, jak cię to przestraszyło. Syn twój znajduje się obecnie koło wyspy Hassania, a fakir el Fukara ma bezzwłocznie udać się do niego i zawiadomić o wszystkiem.
— Nic o tem... nie... nie... wiem — stękał jak konający.
— Że nic nie wiesz, mniejsza o to, — odparłem z uśmiechem — główna rzecz w tem, że mnie jest wszystko wiadome. Ja zresztą słyszałem jeszcze więcej. Syn twój ma na czele swoich ludzi popłynąć w dół Nilu aż do Kateny i stąd wyprawić się na step, by na nas napaść i uwolnić jeńców. No i cóż? Uszy orląt oddają mi przysługę, nieprawdaż?
— Jesteś dyabłem, nie, najgorszym z dyabłów! — krzyknął z nietajoną złością. — Nie słyszałeś niczego, jestem tego pewny, ale wiesz wszystko, boś zawarł przymierze z piekłem.
— A dlaczego nie z Allahem? Jesteś przecie skończonym łotrem, wobec czego potęga, która mnie wspiera w walce z tobą, musi być dobra i sprawiedliwa. Dyabli nie daliby zrobić krzywdy temu, kto dla nich pracuje na ziemi, no, ale mniejsza z tem. Spisek odkryłem i staraniem mojem będzie udaremnić go natychmiast. Twemu synowi złożę osobiście wizytę bez względu na to, czy sobie tego życzy, czy też nie, i biada mu, jeżeli reisowi effendinie chociażby włos z głowy spadnie. Teraz każę was obu odprowadzić napowrót do ogniska, by wam się tu nie przykrzyło samym, zresztą może tu za chłodno.
Skoro ich przyprowadzono z powrotem do obozu, opatrzyłem raz jeszcze ranę dżelabiemu, która na szczęście nie była niebezpieczna, o co się tak obawiałem, bo w tych okolicach nawet nieznaczne draśnięcie mogłoby przybrać zgoła nieoczekiwane niebezpieczeństwo. Uporałem się z tem szybko i byłem bardzo ciekaw zachowania się fakira el Fukara. Gdyby mi powiedział całą prawdę, w takim razie wszystko dobrze. Jeżeli zaś nie, trzeba będzie uczynić wszystko, aby mu przeszkodzić w wykonaniu planu.
Siedział on znowu na boku sam i zadumany. Gdy żołnierze pokładli się spać, skinął na mnie, bym się do niego zbliżył.
— Usiądź koło mnie, — rzekł, gdym podszedł ku niemu — chciałbym pomówić z tobą w pewnej ważnej sprawie!
Usiadłem, będąc pewnym, że zdradzi plany starego, niestety już z pierwszych jego słów wywnioskowałem, że mu się to ani śniło.
— Jesteś chrześcijaninem, nieprawdaż?
— Tak.
— I znasz dokładnie kitab el mukaddas[17]?
— Badałem tę księgę z wielkiem zamiłowaniem.
— W takim razie wiesz niezawodnie, jakie objaśnienia poczynili wasi uczeni badacze?
— Oczywiście.
— Powiedz mi więc, czy wy uznajecie Mahometa prorokiem?
— Wedle naukowych wyników nie był on żadnym prorokiem, ale najzwyczajniejszym w świecie człowiekiem.
— Czy wy nie uznajecie żadnych proroków?
— O, nie! Za proroków uważamy tych świątobliwych mężów, którzy obdarzeni łaską Boga, zesłani zostali między lud, aby go odwracać od złego, a prowadzić ku dobremu.
— Mahomet przecież czynił to wszystko.
— Przepraszam. Błędną jest droga, którą on wskazał swoim wyznawcom.
— A zatem i jego naukę uważacie za mylną i niedorzeczną?
— Co do tego, to trudnoby mi było odpowiedzieć krótkiem słowem „tak“. On pomieszał rozmaite pojęcia, złe i dobre, w jedną całość. Spotykając się z chrześcijanami, izraelitami i poganami, brał od nich to, co mu się podobało, i stworzył zlepek dogmatów i przepisów, które o tyle są dobre, o ile pochodzą z chrześcijanizmu, reszta to same niedorzeczności. A że nawet najczystsza prawda, wpleciona w błędne koło kłamstwa i głupoty, traci swą wartość, zatem koran, mimo kilku ustępów, zgadzających się z religią chrześcijańską, jest jednem wielkiem kłamstwem.
— A mimoto moglibyśmy wam zarzucić jeden niezmiernie wielki błąd: potępiacie koran, nie znając go wcale.
— Mylisz się i twierdzenie twoje zbiję jednym jedynym dowodem. Czy mianowicie istnieje choćby jeden mahometański medresse[18], w którymby wasi studenci uczyli się naszej biblii?
— Rozumie się, że nie, bo młodzieży naszej nie wolno zajmować się nauką, dotyczącą jakichkolwiek innych religii, poczytanoby im to za grzech śmiertelny.
— Ale w naszych uniwersytetach pracują uczeni i bardzo sławni ludzie i badają razem z uczniami koran i rozumieją go, kto wie, czy nie lepiej, niż wasi profesorowie. Wy nie macie pojęcia o naszej biblii, a mimoto nazywacie nas giaurami, my zaś znamy wasz koran dokładnie i możemy na tej podstawie wyrobić sobie nieomylny pogląd na cały islam.
— Czy i ty byłeś uczniem takich sławnych badaczy?
— Owszem, uczęszczałem na wykłady jednego z najbardziej poważanych badaczy. Przetłómaczył on dzieła uczonych, jak Abu Pfeda, Beidhawi, Samachszari i inni, sto przypowieści Alego. Pod jego kierunkiem poznałem waszą mowę i koran sunnę, i objaśnienia, dodane przez waszych nauczycieli religii. Mogę tedy udzielić ci wyczerpujących wyjaśnień na każde zapytanie, dotyczące islamu.
— Cud nad cudami! Chrześcijanin chce objaśniać koran i inne święte księgi mnie, fakirowi el Fukara! Czy słyszał kto kiedy o czemś podobnem i czy ty, effendi, nie tylko w czynach, ale w słowach chcesz być koniecznie zuchwałym?
— O zuchwałości i mowy tu być nie może. Wywody swoje opieram na podstawach pewnych i naukowo dowiedzionych. Możesz się o tem przekonać, jeśli chcesz.
— Nie, nie chcę i nie mogę dysputować z chrześcijaninem o islamie. Zresztą wiem z góry, że nie dałbyś się nawrócić! Mnie zależy jedynie na kilku pytaniach, na które odpowiedzieć mi musisz. Nawet bowiem najmędrszy z mędrców nie jest w możności wydać stanowczego sądu o naszej wierze. Dzieło to nie jest jeszcze gotowe; rozpoczął je Mahomet, a skończy kto inny.
— Kto?
— A więc zapytujesz i dajesz tem dowód, że twoja znajomość koranu i objaśnień do niego było tylko przechwałką.
— Przepraszam, mądry fakirze, wcale nie dlatego pytałem. Wiem bowiem, masz na myśli Ma’ddijjego waszego Parakleta[19], którego wielu z was oczekuje.
Wyraz ten należy pisać Ma’ddijj, nie Mahdi. Pochodzi on z arabskiego czasownika „hahdaja“ — prowadzić i znaczy tyle, co pośrednik, pomocnik i przewodnik ludzi ku prawdzie i doskonałości. Ja jednak w dalszym ciągu dla jednostajności będę używał wyrazu Mahdi.
— O! Słyszałeś i o tem, że Mahdi zejdzie na ziemię?
— Słyszałem i czytałem. Koran jednak o nim nigdzie nie wspomina, niema też żadnej wzmianki w komentarzach. Mahdi żyje tylko w ustnej tradycyi ludu, ale to nic nie znaczy.
— I ja do ustnego podania nie przywiązuję żadnej wagi. Allah ześle na ziemię proroka i zadaniem jego będzie dokończenie dzieła, które rozpoczął Mahomet. Prorok ten nawróci niewiernych, a jeśli nawrócić się nie dadzą, zniszczy ich i wytępi, a potem dobra tej ziemi rozda pomiędzy nowych wyznawców Allaha wedle zasług i pobożności.
— Są to marzenia i nadzieje więcej świeckie niż religijne. Gdybym ja był muzułmaninem, trzymałbym się koranu, którego nauka nie każe bynajmniej spodziewać się jakiegokolwiek proroka.
— Niby dlaczego? To, że koran o Mahdim nie wspomina, nie daje jeszcze podstawy do mniemania, jakoby przyjście wielkiego proroka było wykluczone.
— Mylisz się pod tym względem zupełnie. Mahomet przecie sam powiedział, że jest ostatnim prorokiem zesłanym z nieba. Nauka jego jest zamknięta w sobie jako całość i nie może być ani uzupełnioną ani zmienioną. Zaznaczył zresztą Mahomet i to, że po nim przyjdzie na świat jeden jedyny Iza Ben Marryam[20], w dniu ostatecznym sądzić żywych i umarłych. Zstąpi on nad meczetem Ommijadów w Damaszku. Pominąwszy zresztą to, że Mahomet w tym wypadku stawia Zbawiciela świata wyżej o całe niebo od siebie, stwierdza on jak najwyraźniej, że oczekiwanie Mahdiego jest niedorzecznością.
— Mówisz to, jako niewierny.
— Bynajmniej, lecz jak znawca islamu, który w tym wypadku przejął na siebie poglądy muzułmanina. Gdyby dziś pojawił się na świecie Mahdi i chciał wszystkich opornych niewiernych wytępić i zniszczyć, byłoby to ogromnie śmieszne. Istnieje przecie więcej niż tysiąc milionów ludzi, którzy nie są mahometanami, zresztą weźmy w rachubę choćby tylko samych chrzeŚcijan. W jaki sposób ów Mahdi zabrałby się do tego olbrzymiego dzieła zniszczenia całych narodów?
— Ogniem i mieczem!
— A no, niechby przyszedł taki waryat! Tylko, że on wcale nie przyjdzie, a zwłaszcza nie dotrze do nas. Czy bowiem możliwe jest, aby małe źródełko pustynne udało się stąd nad Nil i połknęło tę olbrzymią rzekę? Czy mogłoby ono przedrzeć się przez pustynię i skaliste łańcuchy gór, które je od Nilu oddzielają? Mnie się zdaje, że gdyby tylko wyszło poza obręb oazy, zginęłoby marnie w rozżarzonym piasku.
— Allah rozszerzy jego fale i wzmocni siły do tego stopnia, że potęgą swoją przewyższy Nil tysiąckrotnie.
— Bóg jest wszechmogący, to prawda, ale On wcale nie dopuści, aby dla zachcianek marnego muzułmanina morze powstało na tej pustyni, któreby mogło zatopić góry i wyżyny.
— Wy nas nie znacie. Nikt nie będzie zdolny oprzeć się nam, gdy zbrojni zalejemy nawałą wasze kraje!
— Ba! Ale ten wasz strumień wyschnie daleko jeszcze od naszych granic. Bo czy wy znacie nasze kraje? Gdzie one leżą? Znacie nasze narody, urządzenia, armie? Marna pchła chciałaby się zmierzyć z hipopotamem lub krokodylem! I nie jestże to ubolewania godna głupota?! Toż gdybyście nawet rozmnożyli się w setki tysięcy, to ani pojęcia nie masz, jakbyśmy was szybko ujarzmili.
— Na Allaha! Nie widziałeś zapewne jeszcze nigdy walczącego muzułmanina. Mybyśmy was zdruzgotali w mgnieniu oka.
— Ale o jedno mgnienie oka przedtem wyginęlibyście co do nogi od kul naszych armat i karabinów. I nim jeszcze zaczniesz mówić o zdruzgotaniu, udaj się w nasze kraje i policz te miliony wojowników, stojące pod bronią, gotowe do ognia każdej chwili! Przypatrz się, co to za ludzie i czy dziesięciu z was może się zmierzyć z jednym tylko naszym żołnierzem! Nie! doprawdy śmiech mnie zbiera. Masz tyle pojęcia o rzeczy, co ryba o trąbie powietrznej na pustyni. Pytasz mnie nawet, czy widziałem walczącego muzułmanina. — Ależ owszem widziałem, walczyłem nawet z nimi sam i dziwi mnie to, że stawiasz mi podobne pytanie. Weź pod uwagę przykład, jaki obecnie masz pod ręką, a mianowicie — mnie! Chciano mnie tu koniecznie uśmiercić, i co? Czyż wszyscy ci bohaterowie nie wpadli we własne swoje sieci? Jestem jedynym chrześcijaninem w pośród was. Powiedział ci zresztą sam Abd Asl, że należy się obawiać mnie samego więcej, niż wszystkich żołnierzy razem, którzy się tu znajdują. Chcieli mnie złapać. I co się stało? Nie oni mnie, lecz ja ich, w liczbie sześćdziesięciu mam w swem ręku i w dodatku tu, w ich własnym kraju, gdzie znają dobrze stosunki. Może więc przyjść twój Mahdi i spróbować szczęścia. My z swej strony nie będziemy się nawet bronić; odpowiemy jedynie śmiechem i tego śmiechu tak się przelęknie, że na łeb na szyję czmychnie razem ze swoimi bohaterami.
— No, no, pozwałasz sobie za wiele, effendi, ale gdybyś go ujrzał na własne oczy, oniemiałbyś ze strachu i trwogi.
— Czy posiada on tak straszliwe oblicze?
— O tak, nie masz pojęcia, jaki on straszny.
— A ty masz o tem pojęcie?... Widocznie znasz go osobiście, co?
— Właśnie dłatego, że nie wierzysz w przyjście Mahdiego i naigrawasz się z całej tej sprawy, odpowiem ci tak: znam go osobiście.
— A więc on już jest na tym świecie?
— Tak. Jest na tym świecie i właśnie, otrzymał od Allaha mądrość i moc do rozpoczęcia wielkiego dzieła. Niebawem podbije on świat i rozniesie między niewiernych śmierć i spustoszenie.
— Wiesz co? Możebyś był łaskaw udzielić mu pewnej rady ode mnie.
— Jakiej?
— Bardzo życzliwej rady, a mianowicie, żeby w ciszy i pokoju pasł sobie trzodę albo uprawiał rolę i na miłość Allaha wyrzekł się mrzonek o jakiemś posłannictwie. Biedaka opętała mania wielkości i głupota, co nie tylko on sam, ale i jego zwolennicy, jeśliby jakich znalazł, przepłacą życiem.
— Mylisz się. Posłannictwo jego pochodzi od Allaha i on musi spełnić rozkaz, dany mu z niebios.
— W takim razie mogę z góry przewidzieć, co go czeka. Przedewszystkiem zbuntuje się przeciw wicekrólowi i możliwe, że uda mu się wzniecić powstanie. Chartum jest dość daleko oddalony od Kairu i, nim kedyw zbierze wojsko, mógłby Mahdi zająć okolice nad oboma górnemi ramionami Nilu, ale tylko na krótki czas, bo niebawem zmuszony będzie poddać się bez pardonu.
— O, co do tego, to nie. On gardzi kedywem i ujarzmi go natychmiast, jak niewolnika, a potem zajmie Mekkę i pomaszeruje wprost na Stambuł. Zdetronizuje sułtana i obwoła się tu właściwym panem i władcą wszystkich wiernych.
— Ani mowy o tem niema! Nie masz najmniejszego wyobrażenia o stosunkach, z którymi on musiałby się liczyć, nie znasz przeszkód, na któreby się natknął. Tu, nad górnym Nilem, mógłby się bawić przez pewien czas w wojnę, ale skoroby wychylił tylko nos poza Nubię, dostałby takiego weń szczutka, że...
— Od kogo? przerwał mi żywo.
— Od mocarstw, które nie pozwolą wcale na detronizacyę wicekróla lub sułtana. Czyż myślisz, że na świecie niema takich ludzi, którzy, jak ten twój Mahdi, niechętnie widzą sułtana na tronie w Stambule? Weźmy choćby takiego cara rosyjskiego, który ma wielką chętkę na Stambuł, a zwłaszcza na Dardanelle. I wcale mu niedaleko, bo jego kraje graniczą bezpośrednio z Turcyą i rozporządza milionową armią, a mimoto ani się kusi zabrać Stambuł i wierz mi, że nie czyni tego z obawy przed mahometanami, ale dlatego, iż nie zgodziłyby się na to inne chrześcijańskie mocarstwa w Europie. Czyż wtedy mógłby Mahdi dokonać tego, na co nawet wielki car się nie odważy? Powiedz więc temu człowiekowi, że jego plany są dziecinne i niedorzeczne! Nawet po stronie kedywa stoją mocarstwa, które nie dozwolą nikomu odebrać mu władzy. Mahdi mógłby dotrzeć najdalej do Assuanu, ale tam już natknąłby się na europejskie, a więc chrześcijańskie karabiny i armaty, które garstkę jego rozfanatyzowanych zwolenników rozniosłyby w puch odrazu.
— A coby było, gdyby tak, dajmy na to, w armii kedywa znalazł się ktoś przychylny Mahdiemu?
— Masz na myśli kogoś z wyższych oficerów, któryby wszczął powstanie w Kairze równocześnie z wystąpieniem zbrojnem Mahdiego w Chartumie?
— Tak.
— Otóż powiem ci, że gdyby nawet udało się owemu oficerowi pozyskać garstkę zwolenników, krótka byłaby jego uciecha, ponieważ armie europejskie wylądowałyby w krótkim czasie i zgniotły powstanie w samym zawiązku.
— A jeżeli on nie dopuści do wylądowania?
— W jaki sposób? Przecie wojska europejskie lądują pod osłoną armat okrętowych.
— On zniszczy okręty.
— Czem? Jak? Przecie to nie drewniane barki nilowe, lecz olbrzymy, opancerzone stalą, od których kule się odbijają. Ich kule armatnie sięgłyby aż do Kairu i cały kraj zrównałyby z ziemią za jeden dzień. Jeżeli jednak Mahdi miałby zamiar opanować Sudan i wszystkich murzynów nawrócić na islam, to ostatecznie możliwe jest, żeby mu się to udało, bo tu zna ludzi i stosunki, ale pozatem niech się nie porywa do wykonania jakichkolwiek planów zaborczych ku Północy. Madhi, który śni o podbiciu całego świata, musiałby nietylko skupić w swych rękach o wiele większą potęgę kultury, niż ją posiada współczesna Europa. Czy jednak możliwe jest, żeby taki nadczłowiek znalazł się między wami?
— Jest taki człowiek, który dziesięciokrotnie przewyższa wszystkich Europejczyków razem wziętych! — odparł zarozumiale.
— Z odpowiedzi twojej wnioskuję, że za takiego uważasz się ty sam.
— Mniejsza o to, kogo mam na myśli, dosyć, gdy powiem, że Allah udzielił mu ducha mądrości, potęgi i wszystkich wogóle przymiotów, jakie niezbędne są dla człowieka, mającego spełnić święte i wielkie posłannictwo. Niebawem rozejdzie się po całym świecie wieść o jego chwale i mocy, a wszyscy królowie, cesarze i książęta wyślą do niego swych posłów z darami i prośbą błagalną o pokój. Na to mogę ci przysiąc.
— E, co do waszej wogóle przysięgi, to przekonałem się wiele razy, a nawet i dzisiejszego jeszcze dnia, co ona warta, jeśli ją składa muzułmanin. Czy to już wszystko, o czem chciałeś mówić ze mną?
— Wszystko. Chciałem poznać twoje poglądy jako uczonego chrześcijanina na zesłanie Madhiego.
— I dowiedziałeś się. Radbym jednak zapytać cię jeszcze o pewną rzecz, a mianowicie, o czem to rozmawiałeś z Abd Aslem?
— O pewnym wielkim błędzie, który on popełnił. Prosił mnie, abym błąd ten naprawił w jego imieniu.
— I przyrzekłeś?
— Tak, effendi.
— Pytanie jednak, czy będziesz w możności odpowiedzieć temu zadaniu.
— Mogę. Otrzymałem wszystkie potrzebne wskazówki.
— Czy nie chciałbyś i mnie wtajemniczyć w tę sprawę?
— Daruj, effendi, ale to była spowiedź umierającego starca, zresztą sam zdobyłeś się na tyle delikatności, że usunąłeś się, by nic nie słyszeć. Czyżbyś teraz żałował tego?
— No, nie, ale obawiam się, że okoliczność ta może niepowinna być dla mnie obojętną.
— Ona ciebie bezwarunkowo nie dotyczy.
— Tak? Nie planowaliście nic przeciwko mnie?
— Jak śmiesz nawet o to pytać! Uratowałeś mi życie i jestem ci winien wdzięczność, wierzaj mi, że gdyby tylko groziło ci cokolwiek, nie omieszkałbym zawiadomić cię o tem.
— On przecie jest twoim przyjacielem.
— Wdzięczność moja dla ciebie przewyższa wielokrotnie ową znajomość; możesz mi zaufać.
— Ufam zazwyczaj tylko tym, których doskonale znam, ciebie jednak spotkałem dziś poraz pierwszy.
— Szczerze żałuję, że nie możesz w tej chwili poznać mnie bliżej. Wypocząłem już dostatecznie i chciałbym się udać w dalszą drogę do Chartumu; proszę cię więc, wybierz dla mnie wielbłąda!
— Chętnie to uczynię, ale dopiero rano.
— Teraz nie? Przyrzekłeś mi przecie...
— Naturalnie i przyrzeczenia dotrzymam.
— W takim razie obojętne ci jest, czy darujesz mi wielbłąda teraz, czy później.
— Sądzę, że i tobie również.
— O, nie, ja muszę odjechać zaraz.
— A ja jestem przekonany, że odjedziesz aż rano.
— Mówię ci jednak, że...
— A ja ci mówię, — przerwałem ostro — że wszystko to, co mówisz, jest mi zupełnie obojętne. Wiem tylko to, że zostaniesz tutaj do rana i odjedziesz dopiero razem z nami.
— Ależ, co tobie się stało, effendi? Już ja wiem, co robię i co mam robić. Albo czyżbym nie był już panem swej woli?
Wstałem i on równocześnie zerwał się, patrząc na mnie dość groźnie.
— Nie puszczę cię.
— Jakiem prawem.
— Prawem przemocy. Jestem władcą i panem nad tą studnią i nic się tu nie może stać bez mego pozwolenia.:
Fakir miał strzelbę przy sobie, ja zaś pamiętałem o wszystkiem prócz tego, że on nagle może umknąć. A że karabin swój zostawiłem przy ognisku, mógł znakomity uczony myśleć spokojnie i bez obawy o ucieczce.
— Obiecałeś mi dać wielbłąda, abym mógł przedsięwziąć dalszą podróż, — rzekł tonem stanowczości — zdaję się więc na twoje słowo.
— Otrzymasz wielbłąda i pojedziesz, lecz kiedy, o tem nie było żadnej wzmianki. Pojedziemy wszyscy raniutko.
— Mnie jednak tak się bardzo spieszy, że bezwarunkowo czekać na was nie mogę.
— Czemuż nie powiedziałeś mi tego wcześniej? Zdawało mi się, że ci wcale niespieszno, a zresztą my pojedziemy bardzo szybko i wcale nie stracisz na czasie, gdy zaczekasz na nas.
— Ależ, effendi, dla mnie zbyteczne jest towarzystwo i jakakolwiek ochrona; podróżując sam jeden, będę się czuł o wiele bezpieczniejszym, niż razem z chrześcijanynem, którego obecność mogłaby mnie właśnie narazić na niebezpieczeństwa.
— Mam przecie żołnierzy, a zresztą obstaję stanowczo przytem, że nie odjedziesz wcześniej od nas.
— Jakiem prawem obchodzisz się ze mną, jak z jeńcem, radbym wiedzieć!
— Prawem obrony własnego życia; okoliczności właśnie tak się złożyły, że nie mogę postąpić inaczej.
— Czyżby mój wcześniejszy odjazd był połączony z niebezpieczeństwem dla ciebie?
— Tak.
— Allah ’l Allah! Posądzasz o to mnie, Mahdiego, przed którym w prochu czołgać się będą miliony.
— Ach, tak! Puściłeś nareszcie barwę. Więc to ty jesteś tym wybranym, z którym Allah osobiście rozmawiał! To ty strącisz z tronu kedywa i sułtana! Ty? Ty zdobędziesz ziemię i wytępisz chrześcijan? Ty uzupełnisz posłannictwo proroka i mieczem islamu sięgniesz z jednego końca świata na drugi?
W czasie tych pytań mierzyłem go wzrokiem od stóp do głowy, a na słowo „ty“ kładłem wyraźny nacisk, poczem dodałem:
— Otwarcie mówiąc, ty nie wyglądasz nawet na takiego człowieka, któryby umiał dowodzić choćby dziesięcioma żołnierzami, a chciałbyś podbić całą kulę ziemską?
— Nie drwij, bo ci to nie wyjdzie na dobre! Jestem obdarzony duchem proroczym i znam wszystkie sprawy, wiem, co się już stało i co się stanie w przyszłości, i widzę naprzód, jak ogromne tłumy wszystkich na świecie śmiertelników gromadzących się koło mnie.
— A zatem wiesz wszystko, co było, i możesz przewidzieć również przyszłość? Mam więc tak samo silny wzrok, jak i ty — wiemy bowiem obaj w tej chwili, że nie do Chartumu chcesz się udać, lecz do dżezireh Hassania, w celu wyszukania Ibn Asla. Czy wiesz jednak i o tem, że ja będę tam wcześniej, niż ty? Wdzięczność twoja dla mnie jest istotnie wielka i właśnie, chcąc ci się odpłacić za nią, nie puszczę cię od siebie. Zostaniesz z nami i...
Nie mogłem dokończyć, gdyż fakir odwrócił się nagle i począł zmykać. Puściłem się za nim w tej chwili i dogoniłem, chwytając go za lewe ramię, gdy tymczasem on, mając w prawej ręce strzelbę, chciał mnie uderzyć kolbą w pierś. Nim mu się jednak to udało, powaliłem go na ziemię i przycisnąłem mu piersi kolanami tak silnie, że ledwie mógł szeptem kląć i obrzucić mnie obelżywymi wyrazami, które bynajmniej z przyszłym Mahdim nie licowały.
Zołnierze niemało się zdziwili na wiadomość o tem, że ja tak nagle odkryłem w fakirze el Fukara nowego wroga, i kiedy im oznajmiłem, że on właśnie miał zamiar wydać nas w ręce Ibn Asla, zdradzali nietajoną chęć pomścić się na niewdzięczniku.
Wobec tego, że odkryłem tak ważne tajemne knowania, musiałem oczywiście zmienić pierwotny cel podróży. Wypadało teraz za wszelką cenę iść z pomocą reisowi effendinie, a przedewszystkiem ostrzec go przed grożącem niebezpieczeństwem, jeżeli, rozumie się, jeszcze nie jest zapóźno. Wyruszyć trzeba było w tej chwili, a że transport jeńców nastręczał wiele trudności, postanowiłem pojechać sam naprzód i to natychmiast, nie kładąc się choćby tylko na chwilowy spoczynek.
Podróż sam na sam nie należała do zbytnich przyjemności, ale kogoż było wziąć ze sobą? Żołnierza? Bynajmniej! Sytuacya była bardzo naprężona i kto wie, na jakie niebezpieczeństwo mogłem się natknąć. Koniecznem więc było uzbroić się w odwagę, stanowczość, nie gardząc nawet podstępem, wobec czego pożądany był taki towarzysz, na którym mógłbym w każdym wypadku polegać. Bardzo chętnie byłbym powierzył dowództwo nad karawaną Ben Nilowi, bo byłem pewny, że wywiązałby się z zadania znakomicie, ale był on przedewszystkiem mnie potrzebny. Wolałbym, żeby wszyscy jeńcy uciekli, niżby miało spotkać nieszczęście reisa effendinę. Dlatego rozkazałem Ben Nilowi, by był gotów do drogi ze mną, a dowództwo oddałem w ręce najstarszego z żołnierzy, który ponadto miał doskonałego pomocnika w osobie Fesara. Mieli oni obaj doprowadzić cały transport do wsi Hegazi w pobliżu Hassanii i tam oczekiwać mego przybycia. Przewodnikowi oddałem ową sławną flintę wizyjną, co go napełniło niesłychaną radością.
— Effendi, — mówił ze łzami w oczach — serce twoje pełne jest łaski i miłosierdzia, od którego i moje serce topnieje. Zaufaj mi i nie troszcz się o nic, już ja zdołam doprowadzić żołnierzy razem z jeńcami do Hegazi! Jedź więc spokojnie, a Allah niech cię błogosławi i strzeże!




  1. Wielbłąd-wierzchowiec.
  2. Zielony step.
  3. Handlarz.
  4. Egipscy żołnierze.
  5. Turban, zawój na głowę.
  6. Lis.
  7. Pluskwa.
  8. Tygodniowy drapieżca.
  9. Polujący na lwy.
  10. Żołnierz egipski.
  11. Asaker jest liczbą mnogą od „askari“.
  12. Acacia gummifera.
  13. Piekarz.
  14. Chlebek z prosa murzyńskiego.
  15. Boswellia papyrifera.
  16. Wyspa.
  17. Święta księga — biblia.
  18. Uniwersytet.
  19. Pocieszyciel, Duch święty.
  20. Jezus, syn Maryi.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.