W kraju Mahdiego (May, 1911)/Tom I/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł W kraju Mahdiego
Wydawca Wydawnictwo Ilustrowanego Tygodnika »Przez Lądy i Morza«
Data wyd. 1911
Druk Drukarnia Zygmunta Jelenia w Tarnowie
Miejsce wyd. Lwów; Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ IV.
Pod ziemią.

Zabalzamowane krokodyle? Tak jest! Dawni Egipcyanie balzamowali nie tylko zwłoki ludzi, ale także krokodyli, byków, wilków, ibisów, sokołów, nietoperzy i niektórych ryb. Wierzyli oni w pośmiertny ich żywot i starali się zachować ciała, aby dusze, które z nich wyszły, znalazły je po swoim na ziemię powrocie. Ażeby trupy zakonserwować, napełniano jamę brzuszną, piersiową i mózgową masą złożoną przeważnie z pewnego gatunku asfaltu, zwanego „mumiya“. Stąd to pochodzi, że te niezniszczalne zwłoki nazywają się mumiami.
Każdą poszczególną część ciała owijano z osobna płótnem, a potem całe ciało krępowano mnóstwem lnianych bandaży. Zależnie od tego, do jakiej kasty nieboszczyk należał, umieszczano jego ciało w drewnianej, niekiedy nawet podwójnej trumnie albo też układano w kamiennym sarkofagu. Biednych nie chowano w trumnach tylko zakopywano ich w piasku.
Jest kilka rodzajów mumii. Najstarsze znaleziono w Memfis; są one czarne i tak zeschnięte, że rozpadają się łatwo. Mumie tebańskie mają żółtą, matowopołyskującą barwę, a paznokcie ich zabarwione są zapomocą hennahu, który jest do dnia dzisiejszego ulubionym kosmetykiem kobiet wschodnich. Mumia króla Merenre, który panował przed przeszło czterema tysiącami lat, jest najstarszą ze wszystkich znanych. Wiele mumii ma na sobie pierścienie i inne ozdoby, a niekiedy można przy nich znaleźć próbki owoców i zboża.
Cmentarzyska staroegipskie uległy niestety w ciągu ostatnich kilkuset lat w znacznej części zniszczeniu, dzięki pożałowania godnej gospodarce, jaką na nich rozwinęli Arabowie, a także przeróżni powołani i niepowołani badacze europejscy. Już w nowszych czasach sprawili Arabowie wielkie zamieszanie w stosunkach rodzinnych dawnych zabalzamowanych królów i książąt egipskich, wydobywając mumie z trumien i układając je stosami. Już w wiekach średnich handlowano mumiami i, kto chciał, mógł otwierać groby i zabierać nieboszczyków na swoją własność. Dopiero Mehemed Ali położył kres tej gospodarce, wydając rozporządzenie, że dawne cmentarze są własnością rządu i tylko rząd może mumie spieniężać. Szacherki mimoto nie ustały zupełnie i do dnia dzisiejszego wielu Arabów ciągnie zyski z tego zakazanego handlu. Beduini i Fellatanowie włamują się do mauzoleów i rozbijają mumiom czaszki, aby z nich wydobyć kawałek złotej blachy, w które nieboszczyków zaopatrywano, aby mieli czem zapłacić za przewóz przez rzekę umarłych.
W naszych czasach nawet medycyna znalazła pretekst, aby się dobrać do mumii. Dawni alchemicy szukali w nich kamienia mądrości i setki mumii w tym celu zniszczyli. Po nich przyszli fabrykanci eliksirów, zajmujący się przyrządzaniem soków życiowych. Przypisywali oni mianowicie mumiom i pociętym na kawałki resztkom trupów tajemnicze siły lecznicze i głosili, że zapomocą krwi byczej, popiołu ze spalonego trupa, soku euforbii i pyłu z mumii można człowiekowi w sztuczny sposób przywrócić zdrowie i młodość.
Niemieckie i austryackie drogerye sprowadzały mumie przez Livorno i Tryest. Około roku siedmdziesiątego kosztował wiedeński cetnar mumii pięćdziesiąt guldenów. Ponieważ przemycanie tego towaru połączone jest teraz nawet z niebezpieczeństwem życia, podniosła się cena mumii do czterystu, a nawet pięciuset guldenów. Trwały popyt na mumie sprawił, że dziś istnieją już fabryki fałszywych staroegipskich nieboszczyków. Na szczęście poznano się już na wartości leczniczej mumii i zapotrzebowanie ich ograniczyło się w naszych czasach do kilku okolic alpejskich, gdzie „mum“ służy jako lekarstwo przeciw niektórym chorobom zwierzęcym.
Nazajutrz już o wschodzie słońca byłem do wycieczki gotów. Koniuszy i Selim postanowili mi towarzyszyć, a także i gruby marszałek byłby się chętnie do nas przyłączył, gdyby złowróżbne zaćmienie, którego skutków wczoraj doświadczył, nie odwiodło go od tego zamiaru. Tym razem pozostał w domu, gdzie pod osłoną amuletu czuł się dość pewnym.
Dwaj służący zaprowadzili nas nad rzekę, gdzie łódź niewielka stała na kotwicy. Znajdowało się w niej kilka poduszek oraz dostateczna ilość woskowych pochodni. W zapałki zaopatrzyliśmy się obficie. Zabraliśmy na wszelki wypadek powrozy i sznury.
Poranek był cudownie piękny. Wonna nilowa mgła rozchodziła się zwolna, zanim jednak zrzedła zupełnie, zmieniły ją słoneczne promienie w przeźroczystą, złotem tkaną zasłonę. Błękitna rusałka Nilowa owija nią swoje gibkie ciało.
Odbiliśmy od brzegu i wypłynęliśmy na środek rzeki. Fala niosła nas w dół, minęliśmy Mankabat, potem leżący na lewym brzegu Monzalud, wkońcu przybyliśmy do brzegu w Moabdah. Po ostatniem wylewie stała woda dość jeszcze wysoko, po wystającym z niej jednak wale dostaliśmy się suchą nogą do wsi. Leży ona w odległości około pół godziny drogi od Dżebel Abu Fedah, czyli łańcucha gór, obfitujących w jaskinie, służące niegdyś Egipcyanom za cmentarzyska dla świętych krokodyli.
We wsi zapytaliśmy o przewodnika, gdyż bez niego, nie można było się zoryentować w plątaninie jaskiniowych krużganków. Podróżny, któryby tutaj zaufał własnej zdolności oryentacyjnej, naraziłby się na zabłądzenie i nędzną śmierć z uduszenia lub głodu. Sprowadzono nam bardzo rychło człowieka, który oświadczył, że oprowadzi nas po jaskini i że zwiedzenie jej zabierze nam co najwyżej dwie godziny czasu. Kiedy zapytałem go, ile za to żąda, odpowiedział:
— Jest was pięciu, a od osoby należy mi się czterdzieści piastrów, dostanę więc razem piastrów dwieścię.
Za dwie godziny? Z takiem wygórowanem żądaniem nie spotkałem się jeszcze nigdy, chociaż wiem z doświadczenia, że w Egipcie trzeba zawsze przynajmniej do połowy redukować to, czego żądają.
— Pięknie! — odrzekłem. — Słyszałem już, ile żądasz, a teraz dowiesz się, ile ci dam. Do jaskini idzie nas tylko trzech, a ponieważ płacę po dziesięć piastrów od osoby, dam ci przeto razem trzydzieści piastrów. Jeśli będę z ciebie zadowolony, otrzymasz na końcu dziesięć piastrów bakszyszu.
Kwota ta równała się mniej więcej ośmiu markom, a była dla egipskiego nicponia za dwie godziny bynajmniej nietrudnego zajęcia, chyba dostateczną zapłatą. On jednak udał obrażonego i zawołał:
— Panie, jak możesz proponować mi coś takiego? Ta grota jest niezdrowa i ja poświęcam życie, oprowadzając obcych. Jeśli zaś pójdziecie sami, na pewne nie będziecie już oglądali światła dziennego.
— Zabaczymy je, chociaż się wyrzekniemy twego towarzystwa, bo znajdziemy sobie innego przewodnika.
— Nie znajdziecie, bo ja jestem tutaj jedynym przewodnikiem.
— Nie kłam! Każdy mieszkaniec Moabdah był w tej grocie i może nas poprowadzić. Zaraz ci to udowodnię.
Kazałem parobkom sprowadzić innych ludzi, których żądania nie byłyby tak wygórowane. Kiedy jednak zaledwie kilka kroków odeszli, zawołał na nich, żeby się wrócili i zaczął się ze mną targować, żądając stopięćdziesiąt piastrów, potem sto, potem ośmdziesiąt i t. d. aż mu wreszcie powtórzyłem to, co mówiłem przedtem.
— Dam ci trzydzieści piastrów, a potem jeszcze dziesięć, jako bakszysz, lecz i to tylko wtedy, jeśli będziemy z ciebie zadowoleni.
— A więc muszę się zgodzić, niech ci jednak Allah za to zapłaci, że mnożysz troski biedaka. Gdybym był takim panem, jak ty, dałbym przewodnikowi nie trzydzieści piastrów, ale dziesięć razy tyle.
— Ponieważ nim jednak nie jesteś, więc pozwolisz, abym sam pomyślał o zapłacie i jej wysokości.
— Panie, masz twarde serce, a mowa twoja brzmi tak, jakby kto dwa kamienie tłukł o siebie. Chodźcie, poprowadzę was.
Poszedł naprzód a my za nim. Szliśmy przez niewielką wieś i dostaliśmy się wkrótce do stóp stromego wzgórza, za którem ciągnie się pustynia aż do Morza Czerwonego. Tam leżało cmentarzysko z kopulastym grobowcem fakira. Przy jego stopniach klęczał jakiś człowiek na modlitewnym dywanie. Rysy jego twarzy były dziwnie szlachetne, a śnieżysta broda, sięgająca mu aż do pasa, budziła uczucie uszanowania.
Przewodnik stanął, by się pokłonić głęboko temu patryarsze i skrzyżowawszy ręce na piersiach, powiedział:
— Niech cię Allah błogosławi i zsyła ci łaskę i życie, o Mukkadasie[1]. Niech droga twoja prowadzi do raju!
Starzec podniósł się, przystąpił do nas powoli, rzucił na nas badawcze spojrzenie i odrzekł witającemu:
— Dziękuję ci, mój synu. Niech i twoja droga prowadzi do wieczystego mieszkania proroka! Idziesz do jaskini?
— Tak. Mam ją pokazać tym cudzoziemcom.
— Pokaż im, niech poznają, jak znikome wszystko to, co ziemskie. Można wprawdzie ciało utrwalić na lat tysiące, wcześniej jednak, czy później musi się ono rozpaść, ażeby ziemia stała się ziemią, a proch prochem. Tylko sam Allah jest wieczny, a duchowi ludzkiemu pozwolił jedynie brać udział w swej nieskończoności.
Odwrócił się, lecz jakby tknięty jakąś nagłą myślą, powtórnie utkwił we mnie swoje bystre oczy, przystąpił bliżej i rzekł:
— Cóż to za twarz! Co to za rysy i oczy! Jakie myśli mieszkają pod tem czołem! Chciałbym je zgłębić, a potem spojrzeć w twoją przyszłość. A może ty nie wierzysz, że Allah pozwala niekiedy śmiertelnikowi widzieć jasno przyszłość?
Na pytanie to, do mnie zwrócone, odrzekłem:
— Bóg jeden wie, co się w przyszłości stanie.
— Tak, ale może on także wypadki przyszłe odsłonić przed oczyma którego ze swoich wiernych. Nie mogę się oprzeć pociągającemu wyrazowi twej twarzy; wpływa na mnie w podobny sposób, jak słońce na słonecznik. Podaj mi rękę! Zobaczymy, czy w liniach jej odnajdę potwierdzenie tego, co czytam w twarzy.
A zatem miałem przed sobą chiromantę. Trudno uwierzyć w taki humbug, jak chiromancya, a jednak ten czcigodny patryarcha nie wyglądał bynajmniej na oszusta i szarlatana. Co miałem czynić? Czy zmartwić go albo nawet obrazić odmową? Uprzedził moje postanowienie i chwyciwszy mnie za rękę, zbliżył mą dłoń do oczu. Rzucił okiem na linie i po chwili powiedział:
— Ta ręka potwierdza wszystko, co twarz powiedziała. Przyszłość twoja leży przede mną otworem, jako dom, do którego wchodzę, by się przypatrzyć komnatom. Czy wątpisz jeszcze?
— Tak.
— W takim razie opowiem ci kilka wypadków przeszłości i nieco z teraźniejszości, ażebyś potem nie wątpił w to, co ci odkryję z przyszłości. Nosisz szaty wiernego i mówisz językiem muzułmanów, nie jesteś jednak wyznawcą proroka, lecz chrześcijaninem.
Skinąłem twierdząco głową a on mówił dalej:
— Widzę statek z wielu żaglami. Reis jego jest mieczem sprawiedliwości, a ty jesteś jego przyjacielem. Wy uszczęśliwicie wielu ludzi i zyskacie sławę na ziemi. Czy znasz takiego reisa?
— Tak, — odrzekłem, mając na myśli reisa effendinę.
— Powiedziałem ci prawdę i mógłbym teraz pokazać ci przysłość, ponieważ jednak wątpiłeś, będę milczał i powiem tylko niektóre rzeczy, bo to uchroni cię od wielkiego nieszczęścia a może nawet od śmierci. Oko mej duszy dostrzega syna zemsty, który godzi na twoje życie. Był on już kilka razy blizko ciebie, lecz Allah cię obronił. Jeśli ci miłe życie, radzę ci, abyś dalej nie jechał. Teraz pełnia; zostań do najbliższej zmiany księżyca tutaj, gdzie jesteś! Oto, co ci chciałem powiedzieć. Wierz mi lub nie; mnie to ani zasmuci ani ucieszy, ale tobie przyniesie błogosławieństwo albo nieszczęście, zależnie od tego, jak postąpisz. Niech cię Allah prowadzi!
Odwrócił się, poszedł za swój dywan i ukląkł na nim, by znów pogrążyć się w modlitwie. Nie żądał wynagrodzenia a jego zachowanie się wskazywało, że nicby odemnie nie przyjął. To też nie przeszkadzałem mu w modlitwie i poszedłem z towarzyszami za przewodnikiem, który prowadził nas dalej.
Osobliwe spotkanie. Wiedział, że jestem chrześcijaninem, a jego wzmianka o emirze była również prawdziwa. Ostrzegł mię wreszcie przed „Synem zemsty“, co mogło się odnosić do muzabira. Słowem, wszystko co mówił, zgadzało się z prawdą, i muszę przyznać, że chociaż nie jestem skłonny do wiary w rzetelność podobnych jasnowidzeń, starzec ten sprawił na mnie niezwykłe wrażenie. Podczas dalszej drogi wypytywałem się przewodnika o bliższe szczegóły, odnoszące się do fakira, a on mi odpowiedział:
— To święty, który rzeczywiście umie patrzyć w przyszłość. Wędruje on z miejsca na miejsce i kaznodziejstwo jest jego pracą, a modlitwa pożywieniem. Ciało jego mieszka na ziemi, lecz duch należy już do tamtego świata.
Słowa przewodnika miały akcent szczerości a także starzec nie wydawał mi się oszustem. Cóż miałem myśleć o całej tej sprawie? Postanowiłem odłożyć ją na razie ad acta i zabrać się do niej przy najbliższej sposobności. Teraz musiałem całą uwagę poświęcić jaskini krokodylej i drodze wiodącej do niej.
Droga ta nie była wcale wygodna. Pięła się ona na płaskowzgórze pokryte, połyskującymi zdaleka, przeźroczystymi romboidami, załamującymi kilkakrotnie promienie słoneczne. Tu i ówdzie zasłany był teren olbrzymiemi kulami kamiennemi, leżącemi obok siebie i na sobie. Cała okolica wyglądała dzięki temu, jak pobojowisko, na którem starły się z sobą siły gigantów uzbrojonych w olbrzymie armaty.
Na tem płaskowzgórzu wznosił się pagórek, w którym zauważyłem wielki, zdala widoczny otwór. Wyschłe resztki mumii, armaty i kości leżały dokoła i to mię naprowadziło na domysł, że się znajdujemy u wejścia do słynnej jaskini. Przewodnik potwierdził to moje przypuszczenie; byliśmy zatem na miejscu. Koniuszy postarał się o trzy ubrania, złożone z płóciennej bluzy i spodni. Szat, które mieliśmy teraz na sobie, nie mogliśmy zatrzymać, gdyż w grocie musiałyby uledz zupełnemu zniszczeniu.
Przewodnik wszedł do pionowego lochu, głębokiego około na dwa metry, a następnie pomógł zejść mnie, koniuszemu i Selimowi. Parobcy, którzy pozostali przed wejściem, spuścili nam na sznurze płócienne ubranie i resztę potrzebnych rzeczy. Gięsty mrok nas otoczył,
Selim, „największy bohater wszystkich płemion“, zamilkł nagle na widok ciasnego otworu. Po drodze rozmawiał głośno z parobkami i opowiadał im, że zwiedził przeszło sto jaskiń, w których leżeli umarli. Kiedy ten gadatliwy człowiek przestał opowiadać i stał przy mnie spokojnie, zdawało mi się, że słyszę jego westchnienia.
Zapaliliśmy pochodnie, w które nas zaopatrzono

Tom XIV.
Fakir wróżący.


u wejścia do jaskini. W ich świetle zauważyliśmy, że wydrążenie było na dole większe, niż na górze, a w stronie północnej kończyło się długim, ciasnym otworem, stanowiącym przejście w głąb podziemia. Przewodnik poszedł naprzód. Selim radził mi iść za przewodnikiem, sam zaś chciał zamykać ten pochód. Nie dowierzałem jednak długiemu Urianowi. Bardzo łatwo mógł ze strachu zostać daleko w tyle za nami, a gdyby potem nie znalazł drogi z powrotem, naraziłby się na niebezpieczeństwo. Musiał więc wleźć do dziury przedemną, ja zaś szedłem za nim.
Czołgaliśmy się na rękach i nogach przez wązki kurytarz. Powietrze, które nas otoczyło, było duszne i tak cuchnące, że nos i płuca wciągały je z odrazą. Doznałem trwogi i przygnębienia, nad którem tylko z trudem zapanowałem. Im dalej posuwaliśmy się, tem powietrze było gęstrze i nieznośniejsze.
— Allah il Allah! — doleciało mnie z tyłu westchnienie koniuszego. — Wczoraj uważaliśmy Tell es Sirr za wejście do piekła; jakżeż ono było przyjemne wobec dzisiejszego! Jest to chyba wejście do najgłębszego piekła piekieł. Po co tutaj leźć, skoro na dworze mamy jasny dzień i orzeźwiające powietrze?
Po kilkudziesięciu krokach weszliśmy w sztolnię jeszcze niższą. Nie mogliśmy się już posuwać naprzód na rękach i nogach, ale musieliśmy się czołgać na brzuchu. W czasie tej przeprawy dał się słyszeć jęczący głos Selima:
— To okropne, od tego włosy powstają mi na głowie; już nie wytrzymam dłużej!
Coś mu na to przewodnik odpowiedział, słów jego jednak nie zrozumiałem, gdyż zamiast nich tylko dudnienie głuche do uszu moich doszło. Dosłyszałem natomiast gniewną replikę Selima:
— Ty mi nie rozkazuj! Płacą ci, więc masz milczeć i słuchać! Ja się nie boję, pójdę nawet z dyabłem w zawody, ale ten zaduch działa na mój nos zabójczo; gdyby się zaś te czarne ściany zapadły, zmiażdżyłyby mię, jak miażdży rybę paszcza krokodyla. Ja już dalej nie idę i wracam. Życie milsze mi jest od śmierci, a zapach cybucha więcej cenię, aniżeli tę woń piekielną. Wracam, puszczajcie mnie!
Zawołał to takim głosem, jak gdyby się już na dobre dusił. Próbowałem go uspokoić, lecz daremnie; ryczał formalnie z wściekłości i trwogi. Nie pozostało nam nic innego, jak spełnić jego wolę. Ponieważ jednak przejście było ciasne i obok nas prześlizgnąć się nie mógł, musieliśmy się z koniuszym cofnąć do groty na początku kurytarza. Przewodnikowi poleciliśmy, żeby się z miejsca nie ruszał i na nas zaczekał. Ponieważ musieliśmy się czołgać wstecz, utrudniało nam to drogę w dwójnasób. Kiedyśmy wreszcie wydostali się na wolniejsze miejsce, gdzie Selim mógł zaczerpnąć lepszego, choć nie całkiem czystego powietrza, zawołał z głębokiem westchnieniem:
— Dzięki Allahowi! Jeszcze kilka minut, a byłbym się udusił i stałbym się podobnym do mumii krokodyla. Nie, nie, żadna siła nie byłaby mię w stanie zmusić, abym poszedł dalej, choćby krok jeden.
— Czy to jest odwaga, o której tak wiele przed tem mówiłeś? — zapytałem.
— Nie mów o odwadze, effendi! — fuknął na mnie. — Postaw mnie przed prawdziwym nieprzyjacielem a dokażę cudów waleczności, lecz nie żądaj jednak odemnie, abym bez koniecznej przyczyny napawał smrodem swoje powonienie, które tak bardzo zapach umiłowało. Czyż człowiek na to otrzymał czułość nosa, ażeby ją przy pierwszej lepszej sposobności na szwank narażał? Mów, co chcesz, ja tu zostanę!
— Selim ma słuszność — potwierdził koniuszy. — Głowa mię boli, przytem doznaję uczucia, jak gdybym miał pięć albo sześć głów, oczy mię bolą od dymu pochodni a płuca mam już skrępowane. Co mnie obchodzą krokodyle umarłych! Jeśli pozwolisz, zaczekam tutaj z Selimem, dopóki nie wrócisz.
— Więc i ty chcesz mnie opuścić?
— Opuścić? Nie! Wszak zostaniemy w jaskini. Uszedłszy taki kawałek drogi, zaspokoiłem swoją ciekawość i nie mam ochoty wnikać w dalsze jej tajemnice.
— A więc zostańcie tutaj; pójdę sam.
Zastałem przewodnika na tem samem miejscu, gdzieśmy go zostawili. Gdy się dowiedział, że już tylko ze mną pójdzie dalej, ucieszył się bardzo, gdyż jeden podróżnik sprawiał mu mniej trudu i zachodów, aniżeli trzej. Z umówionej kwoty nic oczywiście przez to nie tracił.
Czołgaliśmy się dalej. Chodnik zwężał się coraz to bardziej a podłoga jego pokryta była kryształkami krzemienia, które przecinały ubranie i kaleczyły ręce. Po jakimś czasie natrafiliśmy na szczelinę tak wązką, że zdołaliśmy się z trudnością tylko przez nią przecisnąć, aby się dostać do szerokiej i wysoko sklepionej komnaty. Była ona pełna głazów, między którymi znajdowały się szczeliny i rozpadliny, opadające pionowo w głąb. Jeden krok fałszywy, a możnaby tutaj przepaść bez ratunku. Na powale i ścianach wisiały nietoperze, jeden tuż obok drugiego. Przestraszone światłem pochodni, zaczęły latać po całej grocie i koło naszych głów, nie dotykając nas jednak wcale. Było ich takie mnóstwo, że lot ich ogłuszał nas formalnie, jak szum wezbranej rzeki.
Przeszedłszy ponad niebezpiecznemi szczelinami, dostaliśmy się znowu w wązki kurytarz, obwieszony również nietoperzami. Wydzieliny ich pokrywały obiicie podłogę, po której leźliśmy na raczkach, a cuchnący zaduch był tutaj tak przenikliwy, że już niewiele brakowało, bym przewodnika wezwał do powrotu. llość nietoperzy zwiększała się coraz bardziej, a kurytarz stale się zwężał. Nie mogąc nas ominąć, uderzały o nasze głowy i twarze i wpadały w płomienie pochodni, gasząc je co chwila. Trzeba więc było zapalać je na nowo; zalewie jednak błysnął płomień zapałki, gasił go przelatujący nietoperz. Mimo to dążyliśmy coraz dalej i dalej, aż znowu dostaliśmy się do groty na tyle wysokiej, żeśmy się mogli wyprostować. Były i tu głębokie w ziemi szczeliny, rozgałęziające się w rozmaitych kierunkach. Dotychczas widziałem tylko pył i odłamki mumii, tu zaś zobaczyłem po raz pierwszy zupełnie cało zachowane zwłoki. Był to trup krokodyla długości około ośmiu łokci.
Przeszliśmy przez niego i weszliśmy znowu w otwór, który był wylotem chodnika, wiodącego do obszernej sali. Tu znalazłem to, czego szukałem. Mumie nie były w całości zachowane, były to przeważnie same ułamki, którymi możnaby zapełnić kilka wagonów kolejowych. Widziałem i całe ciała, ale bez rąk i nóg, połowy korpusów, całe i porozbijane członki nietylko krokodyli, lecz także i innych zwierząt a nawet ludzi. Nie ulega wątpliwości, że tutaj właśnie odbywano formalne targi na ten towar.
Przeszukałem te szczątki, lecz nie znalazłem nic wartościowego; nie robiłem też żadnych zakupów, bo taka mumia byłaby mi w podróży prawdziwą zawadą. Zresztą grzebanie w tych resztkach nie było rzeczą przyjemną z powodu całych chmur pyłu mumiowego, które się tutaj unosiły, okropnego gorąca i nieznośnego zaduchu.
Ściany tej sali. podobnie jak wszystkich innych, były pokryte jakąś czarną lepką powłoką, z pod której prześwietlała tu i ówdzie połyskliwa skała krzemienia. Powłoka ta powstaje ze smoły mumiowej, nietężejącej nigdy z powodu gorąca i ona to rozsiewa ową woń przejmującą.
Kiedym grzebał w gruzach, przypatrywał mi się z boku przewodnik. Zapytałem go, czy to już wszystko, co można w grocie zobaczyć. Odpowiedział twierdząco.
— To być nie może — odrzekłem. W komorach i grotach, których mi nie pokazałeś, jest mumii daleko więcej, niż tutaj. Chociaż jaskini tej nie zbadano jeszcze dokładnie, obliczono, że znajduje się tutaj kilkaset tysięcy mumii.
— Powiadomiono cię fałszywie.
— O nie! Byli to ludzie, których sprawozdaniom można zaufać. Mumie ludzkie były uporządkowane wedle trumien, które leżały w krzyż jedna na drugiej. O mumiach krokodyli zaś wiem, że były między niemi nawet dziesięciometrowe. Mniejsze, wynoszące po pół metra i mniej, leżały w tobołkach, liczących po dwadzieścia lub piętnaście sztuk; powiązane były gałęziami: lub liśćmi palmowymi. W podobne toboły składano także jaja krokodyle, węże najrozmaitszej wielkości, żaby, jaszczurki, jaskółki i różne inne ptaki. Muszą tu być wielkie sale, od góry aż do dołu zapchane mumiami tak, że ledwie można znaleźć przejście między niemi. Gdzież są te sale i gdzie to ogromne mnóstwo trupów?
Na to przystąpił do mnie, położył mi rękę na ramieniu i zapytał:
— Chcesz kupić mumię?
— Nie.
— Po cóż więc wchodzisz do tej jaskini?
— Z czysto ludzkiej ciekawości.
— Pytasz więc o wszystko, chociaż ofiarowałeś mi tylko trzydzieści piastrów i żądasz za to odsłonięcia wszystkich tajemnic. Co cię obchodzi ta jaskinia i mumie, mające się tu jeszcze, twojem zdaniem, znajdować. Jesteś Frankiem i nie masz powodu mnie zdradzić, więc nie gniewam się za twoją oszczędność, a nawet coś ci powiem. Mnie nie potrzeba twoich trzydziestu piastrów, gdyż jestem bogatszy, niż sądzisz. Święty fakir rozmawiał z tobą przyjaźnie i pozwolił ci spojrzeć w przyszłość, czego dla nikogo nigdy nie czynił. Musisz więc być człowiekiem, którego Allah miłuje i dlatego będziesz miał pamiątkę z jaskini. Zaczekaj tu małą chwilę, wrócę niebawem,
Zniknął z pochodnią w jakimś otworze, a mnie zostawił samego. Pochodnia wypaliła mi się do końca, więc zapaliłem nową. Usiadłem na jakiejś mumii, pozbawionej głowy i nóg i rozmaite myśli zajęły mię w tej chwili samotności. Sam jeden żyjący wśród tylu, odłamów trupów, głęboko we wnętrzu ziemi! Kim był ten człowiek, na którego ciele teraz siedziałem? On żył kiedyś, kochał, miał nadzieje i cierpiał. Może stał kiedyś przy boku faraona... teraz po czterech tysiącach lat służył Europejczykowi za stołek.
Czas płynął wolno, minuta po minucie, a przewodnik nie wracał. Czyżby mnie oszukał, udając przychylnego? Czy chciał się może w ten sposób zemścić na mnie za moją oszczędność i zostawił mnie tutaj, ażebym, nie znając drogi, nędznie zginął? Ktoś inny byłby w tym wypadku może zwątpił o sobie, ja jednak miałem jeszcze całą pochodnię i spodziewałem się, że w wydzielinach nietoperzy odnajdę ślady moich nóg i przy ich pomocy zdołam się wydostać na wolne powietrze. Ta myśl mnie uspokoiła. Nieufność moja nie była uzasadniona, gdyż wkrótce dziura, w której przewodnik zniknął, zajaśniała światłem i ukazał się przewodnik, trzymając w jednej ręce pochodnię, a w drugiej małą paczkę, owiniętą w najdelikatniejszą tkaninę mumiową. Wsunął mi ją w rękę i rzekł:
— Oto pamiątka, którą ci przyniosłem. To tylko mała część mumii, lecz przypomni ci mnie tak samo, jak gdybym cię całym trupem obdarzył.
— A więc ty mi tego nie sprzedajesz, tylko dajesz bezpłatnie? — spytałem.
— Tak, robię ci z tego podarunek.
— Czy wolno mi wiedzieć, dlaczego? Bo chyba nie tylko dlatego, że święty fakir rozmawiał ze mną uprzejmie.
— Nie. Powód leży w tem, żeś mi się spodobał. Słyszałem po drodze, co mówili o tobie dwaj parobcy, idący za mną. To, co usłyszałem, przekonało mnie, że świadomie nie dałeś mi tyle, ile żądałem, bo się znasz na tych sprawach. Weź sobie śmiało tę pamiątkę do domu; ja nie wyrządzam sobie tem żadnej szkody. Ażebyś wiedział, co to jest, dodałem do tego zawiniątka kartkę z wyjaśnieniami, gdyż hieroglify, odnoszące się do tej mumii, zostały już odczytane.
— Przyjmuję, nie patrząc, co ta paczka zawiera i dziękuję ci szczerze. Udaję się do Chartumu i spodziewam się, że cię odwiedzę, jadąc z powrotem. Może wówczas łatwiej mi będzie dać ci jaki dowód wdzięczności.
— Wdzięczność twoja na nic mi niepotrzebna, w każdym razie jednak powitam cię mile. Ale teraz wracajmy! Grotę już mniej więcej poznałeś, więcej ci nie potrzeba. Powiem ci tylko tyle, że w tej okolicy znajdują się skarby w mumiach takie, o których rząd, zabraniający kopać, niema pojęcia. Chodź za mną. Droga z powrotem będzie krótsza, niż była w tym kierunku.
Teraz przekonałem się dopiero naprawdę, jak powikłane były kurytarze w jaskini; dostaliśmy się bowiem do wyjścia w czasie trzy razy krótszym, niż ten, który zużyliśmy, aby przez szeregi ciasnych sztolni dostać się do sali ostatniej. Do wnętrza prowadził nas przewodnik w ten sposób, że omijaliśmy komory, których nie może zobaczyć człowiek niewtajemniczony. Koniuszy siedział z Selimem w jamie wchodowej. Nie wyszli na powietrze dlatego, żeby się parobcy nie dowiedzieli, że stchórzyli i jaskini nie widzieli. Prosili mię bowiem, abym milczał i nic nikomu o tem nie mówił, zwłaszcza parobkom.
Wydostaliśmy się na górę i mogę rzec, że nigdy jeszcze nie wydało mi się światło dzienne tak jasnem i zachwycającem, ani powietrze tak czystem i orzeźwiającem, jak teraz, kiedy wyszedłem z ciemnych i ciasnych kurytarzy, cuchnących smołą mumiową. Poszliśmy do wsi. Świętego fakira nie było już w tem miejscu, w którem ze mną rozmawiał. Spotkaliśmy go nad rzeką, jak siedział pogrążony w rozmyślaniach w pobliżu naszej łodzi. Zdawało się, że nie zauważył nas wcale. Przewodnik odprowadził nas aż tutaj, a kiedy chciałem mu zapłacić umówioną kwotę, wyciągnął przed siebie obie ręce i powiedział:
— Czy chcesz obrazić moją duszę i serce zasmucić? Każdy piaster, otrzymany od ciebie, musiałby zmniejszyć moją dla ciebie przyjaźń. Zatrzymaj sobie pieniądze i wspominaj o mnie tak chętnie, jak ja będę o tobie wspominał, a kiedy wrócisz z południa, nie zapomnij mnie odwiedzić. Widok twego oblicza będzie dla mnie wielką radością.
Podał mi rękę i odszedł. To nieprzyjęcie zapłaty wydało się moim towarzyszom czemś tak nadzwyczajnem, że koniuszy nie mógł się wstrzymać i zauważył:
— Allah czyni cuda! Ten człowiek żądał najpierw dziesięć razy więcej, niż mu się należało, a teraz nie chce nic przyjąć. Co za powód może mieć do takiej czci względem nas, że nie śmie zmniejszyć zawartości naszych kiesek?
— Jaki ma powód do tej czci? — zapytał Selim. — Nie wiesz tego?
— Nie wiem i nawet wydaje mi się to dziwnem.
— Powiem ci zatem. Wtargnęliśmy do wnętrza ziemi z taką odwagą, jak nikt przed nami. Zbadaliśmy cuchnące wnętrze groty, nie ulękliśmy się ogromnych trudów tej przeprawy i wróciliśmy, zyskawszy w jego oczach sławę niezwykłej odwagi. Oto, czem zdobyliśmy podziw przewodnika; przekonał się, jak dzielnymi i odważnymi synami proroka jesteśmy i nie śmie żądać od nas zapłaty, gdyż byłoby to z jego strony grzechem nie do darowania.
Z tą przemową zwrócił się do parobków, którzy mieli sławę jego roznieść w Sijut. Był to istotnie nieoceniony blagier. Koniuszy nie wiedział, jak ma postąpić wobec tej bezczelności i milczał, ja zaś nie uważałem za stosowne wyrywać się z jakąkolwiek uwagą.
Kiedyśmy siedli do łodzi i chcjeli odbić od brzegu, podniósł się fakir z ziemi, zbliżył się do nas i zwrócił się do mnie z pytaniem:
— Effendi, zdaje mi się, że zamierzacie płynąć w górę rzeki.?
— Tak, płyniemy w górę do Sijut.
— To pozwólcie, że wsiądę także i popłynę z wami.
Wszedł i usiadł naprzeciw mnie, nie czekając na zaproszenie. Nie bardzo mnie to ździwiło, gdyż fakir jest człowiekiem, który wyrzeka się wszelkiej światowej tandety, by żyć tylko dla Boga. To też uważają go za ubogiego i w dodatku za Świętego, i żaden dobry mahometanin niczego mu nie odmówi. Było więc rzeczą jasną, dlaczego nie czekał odpowiedzi na swoją prośbę. Przyjąłem go zresztą na łódź chętnie, gdyż wrażenie, jakie na mnie wywarł, było korzystne. Obecność jego nie przeszkadzała mi też wcale. Usiadł, pochylił korpus naprzód, patrzył nieustannie w ziemię i przepuszczał kulki różańca przez palce, ruszając przytem wargami. Zatopił się znów cały w Allahu.
Rozmowy nie wszczynałem. Czułem jeszcze w piersiach powiętrze jaskini, a posępne obrazy, które widziałem, tkwiły w moim mózgu i nastrajały mnie do milczenia. Wydobyłem z kieszeni dar przewodnika i odwinąłem osłonę. Cóż się pokazało? Ręka, prawa ręka kobieca, odcięta jak nożem tuż za przegubem. Była mała i delikatnej budowy, jak ręka dwunastoletniej dziewczynki, ale uwzględniając tutejsze stosunki, doszedłem do przekonania, że właścicielka jej musiała mieć lat przynajmniej siedmnaście. Barwę miała ciemnocytrynową z lekkim połyskiem bronzu. Pałce były lekko pozginane, jak u ręki, która podaje coś albo odbiera. Dłoń i grzbiet ręki miały dobrze zachowane złocenia. Pierwsze przedstawiało Skarabeusza, świętego chrząszcza Egipcyan, symbol słońca i stworzenia świata. Na drugiem wyobrażony był Święty wąż, Urdus. Ponieważ tylko królowie i członkowie rodzin królewskich mogli się tym znakiem posługiwać, przypuszczałem, że to ręka księżniczki, a może nawet córki faraona.
Opakowanie zawierało małą kartkę, napisaną w arabskim języku: „To jest prawa ręka Duat nefret, córki Amenemheta III“. Jeśli te słowa zawierały prawdę, otrzymałem cenny upominek, gdyż ten Amenemhet III. był najsłynniejszym władcą z dwunastej dynastyi faraonów. A więc ręka, którą teraz posiadałem, miała być ręką córki słynnego władcy! Żył on mniej więcej dwa tysiące lat przed przyjściem Chrystusa na świat, a zatem tą ręka dziewczęca zastygła około cztery tysiące lat temu. A jednak jak cudownie się zachowała! Miała ona całą pełnię form młodocianych, a zabarwienie paznokci henną było jak gdyby świeże zupełnie. Gdyby nie miała twardości mumii, możnaby pomyśleć, że odjęto ją dopiero przed chwilą młodej dziewczynie z plemienia Fellah.
Chciałem rękę zawinąć napowrót, kiedy stary fakir sięgnął po nią, by się jej z blizka przypatrzyć. Podczas kiedy oko jego na niej spoczywało, kiwał nieustannie głową, a potem oddał mi ją i rzekł:
— To ręka z haremu jakiegoś dostojnego pana. Czem ona mogła darzyć: miłością, czy nienawiścią? A co mogła otrzymywać: szczęście, czy nieszczęście? Teraz już nic nie daje i niczego nie bierze. Zabierzesz ją do siebie, by ją przechować, lecz ona przecież w proch się rozleci, bo wszystko, wszystko musi przeminąć i tylko Allah zostanie takim, jakim jest. Czy poszukujesz tu takich szczątków?
— Nie. Ale ich widok wielce mnie zajmuje.
— Cóż widziałeś w jaskini? Trupy krokodyli i wężów, oraz kilka szczątków ciał ludzkich. To nic. Ja znam grobowce, w których leżą zwłoki królów i królowych obok siebie, a nikt z Europejczyków ich nie znajdzie.
— Czy prócz ciebie nikt ich już nie zna?
— Nie. Odkrył je przodek moich przodków, a wiadomość o tem przechodziła z pokolenia w pokolenie. Jam jest ostatni z mojego rodu i kiedy odejdę do Allaha, nie będzie już nikogo, znającego tajemnicę.
— Nikomu jej nie wyjawisz?
— Nie. Gdyby się ktoś o tem dowiedział, przyszliby Europejczycy i ograbiliby trumny z ich cennej zawartości, gdyż oprócz zwłok znajdują się w nich rozmaite złote przedmioty, których pożądają Frankowie. Jest tam wiele, bardzo wiele trumien, znacznie więcej, niż dwieście, a na każdej z nich wymalowana figura z chustą na głowie i z sierpem lub krzywym nożem w ręku.
Były to szczegóły niezmiernie interesujące. Do insygniów królów staroegipskich należał chopesz, to jest miecz w kształcie sierpa, który zarówno, jak pastorał i harap, był szczególnym atrybutem władcy. Czyżby trumny, o których mówił starzec, zawierały zwłoki królewskie? Faraonowie, o ile mi wiadomo, przystrajali swe głowy chustkami, wiązanemi w charakterystyczny, ściśle określony sposób.
— To królowie i królowe, książęta i księżniczki leżą tam pochowani — rzekł. — A na ścianach są figury i znaki, które Frankowie nazywają hieroglifami. Można tam całymi dniami wysiadywać, patrzyć i czytać, a mimoto wszystkiego się nie zbada.
Ten człowiek powiedział to tak obojętnie! A jednak chodziło tu o grobowce królewskie, pomniki i hieroglify pierwszorzędnej wartości. On jeden znał tajemnicę i nie chciał jej zdradzić, a jednak jaką korzyść przyniosłoby nauce takie odkrycie. Starałem się wszelkiemi siłami prowadzić dalej rozmowę na ten sam temat, w nadziei, że może mi się uda skłonić go do jakich bliższych wyjaśnień. Wywijał mi się, lecz chwytałem go na nowo i tak się ta rozmowa ciągnęła jakiś czas. Musiał zauważyć, jak żywo zająłem się tą sprawą; przerwał rozmowę, zadumał się, przypatrywał mi się przez chwilę, jakby chciał zbadać moje wnętrze, poczem zbliżył swoją głowę do mojej i zapytał po cichu:
— Czy mówisz prawdę, twierdząc, że nie szukasz starożytności?
— Tak.
— A jednak wypytujesz mi się tak pilnie o wszystko.
— To tylko z żądzy wiedzy. Dałbym za to wiele, bardzo wiele, gdybym mógł raz zobaczyć te trumny.
— I jakiż miałbyś z tego pożytek?
— Zaraz ci to wyjaśnię. Lubiłem zwiedzać obce kraje, aby się uczyć języków ludów, które w nich mieszkają. Mówię także językami narodów już nieistniejących. Mam nawet w domu kilka dzieł o mowie i piśmie tych, którzy leżą w grobowcach, jako mumie. Zadałem sobie wiele trudu, by zrozumieć treść tych książek i nie wiem, czy mi się to udało. Gdybym mógł zobaczyć twoje trumny z mumiami, przekonałbym się naocznie, czy nauczyłem się czego, czy nie. W pierwszym wypadku uradowałbym się bardzo.
Musiałem się wyrażać w ten sposób, gdyż inaczej nie byłby mnie zrozumiał. Pokiwał swą starczą głową w jedną i w drugą stronę, zdawało się przez chwilę, że walczy z sobą, wkońcu szepnął znowu tak cicho, że tylko ja mogłem go zrozumieć:
— Effendi, patrzyłem w twoją przeszłość i przyszłość, znam cię i wiem, że można ci zaniać, i dlatego ułatwię ci tę radość, do której tak bardzo tęsknisz, pod warunkiem jednak, że aż do mojej śmierci nie powierzysz nikomu tajemnicy.
— A potem będę mógł to uczynić?
— Potem — tak, ale nie rychłej. Jesteś chrześcijaninem, lecz wiem, że Allah ciebie miłuje. Dlatego bądź dziedzicem tego, co ja taiłem i nosiłem w sobie, a po mojej śmierci, możesz zrobić z tą tajemnicą, co ci się podoba. Pozostawiam ci pod tym względem najzupełniejszą swobodę.
— A kiedy spełnisz moje życzenie?
— Jutro, gdyż dziś nie mam czasu. Mam odmówić modły ofiarne. Na kilka minut przyjdę jednak do ciebie, by ci potrzebnych wiadomości udzielić. Gdzie cię mam szukać?
— W pałacu baszy. Jestem gościem koniuszego, który w tej chwili siedzi obok ciebie na ławce. Mogę liczyć na pewno, że przyjdziesz?
— Przyjdę. Nie mówmy już teraz o tem!
Zapadł znowu w poprzednie zamyślenie, a ja poszedłem za jego przykładem. Myślałem nad przyczyną okazanego mi zaufania. Nie miałem w sobie nic takiego, coby go mogło skłonić do wyjawienia mi tajemnicy, żadnej też nie mogło mu to przynieść korzyści. Długo mozoliłem się nad rozwiązaniem zagadki, aż wkońcu zrodziło się w mojej duszy podejrzenie, że ten starzec żywi jakieś niedobre dla mnie zamiary. Ale dlaczego? Wszakże mu nic złego nie wyrządziłem. Odrzuciłem tę myśl czemprędzej; zachowywał się przecież względem mnie tak przychylnie, a czcigodne jego oblicze nie miało ani jednego rysu, pozwalającego domyślać się podstępu i chytrości.
Kiedyśmy wylądowali na przedmieściu w Sijut, rzucił na pożegnanie słów kilka i zaraz zniknął między ogrodami. Podążyliśmy ku pałacowi, gdzie na nas czekano z obiadem. Byłbym chętnie przeszedł się jeszcze po mieście, musiałem jednak zostać w domu i czekać na fakira. Przyszedł wkrótce po modlitwie popołudniowej, która według naszego sposobu liczenia przypada na godzinę trzecią. Przyjąłem go w moim pokoju, gdzie stosunkowo największą mogliśmy mieć swobodę. Wstrzymał mię, kiedym chciał zawołać na służącego, aby mu podał fajkę i kawę i zaraz mi powód swej wstrzemięźliwości wyjaśnił:
— Każdemu wiernemu wolno palić, gdyż Allah jest wyrozumiały na ludzkie słabości, ale człowiek głęboko wierzący, wstrzymuje się od tytoniu. Woda Nilowa najzupełniej zaspokaja moje pragnienie, nie rozumiem więc, dlaczego miałbym pić kawę. Odżywiam się postem i modlitwą. Czy są i pośród chrześcijan tacy ludzie?
— Tak, mieliśmy i mamy wielu pobożnych mężów, którzy się wyrzekli uciech i rozkoszy świata, aby Bogu wyłącznie się oddać.
— Chwała im, gdyż im bardziej oddala się dusza od ziemi, tem bardziej zbliża się do nieba. Ale nie przyszedłem tu, aby rozważać razem z tobą rzeczy niebieskie, ale żeby pomówić o grobach królewskich. Czy cię jeszcze nie odeszła ochota, aby te groby zobaczyć?
— Zupełnie nie. Nie mam powodu wyrzekać się tego pragnienia.
— Więc przygotuj się jutro na godzinę jedenastą przed południem. Czekam na ciebie przed bramą.
— Dokąd pojedziemy?
— Mamy tylko godzinę drogi pieszo.
— To tak blizko, a mimoto jesteś jedynym, który zna te grobowce?
— Tak, jedynym, a właściwości tego miejsca są takie, iż nikomu nie przyjdzie nawet na myśl, żeby się tam mogły dawne grobowce znajdować.
— Powiedzże mi jeszcze, jak się mam do tej drogi przygotować.
— Weź z sobą tylko sznur i pochodnię, jakich używałeś dziś w grocie Moabdah.
— Tylko jednę?
— Tak, jedna wystarczy, nie mam jednak nic przeciw temu, abyś wziął ich więcej.
— Jaki długi ma być ten sznur?
— Taki, żeby trzej mężczyźni, wchodzący po kolei do głębi, mogli się do niego przywiązać. To zabezpieczenie jest konieczne, ażeby jeden w razie upadku mógł być zatrzymany przez drugich.
— Trzej? Więc bierzesz jeszcze kogoś ze sobą?
— Nie. Nie ja, lecz ty to uczynisz. Przyda ci się służący.
— Sądziłem, że tylko mnie jednemu powierzysz tę tajemnicę.
— Potrzeba nam pomocy osoby trzeciej i dlatego, chcąc ci dotrzymać przyrzeczenia, wyjawię ją jeszcze jednemu człowiekowi prócz ciebie. Każę mu przysiądz, że słowa jednego nikomu o tem nie powie. Ty przecież masz służącego?
— Nie mam.
— Uważałem tego długiego człowieka, który był z tobą w Moabdah, za twego służącego.
— To służący mojego przyjaciela, nie mój.
— To tak samo, jakby był twoim. Nie mógłbyś go teraz zawołać? Chcę z nim pomówić.
Posłałem po Selima, który też wkrótce przyszedł. Fakir zmierzył go badawczym wzrokiem i zapytał:
— Jakie twoje imię?
— Co? Nie znasz mnie jeszcze? — brzmiała dumna odpowiedź. — Nazwisko moje znają we wszystkich wsiach i namiotach, a długość jego równa się całemu Nilowi. Kto całego mojego imienia nie chce wymawiać, coby mu dużo czasu zabrało, ten nazywa mnie krótko Selimem.
— Dobrze! A zatem powiedzże mi Selimie, czy jesteś odważny?
— Odważny? Jak lew albo raczej, jak dziesięć lwów, jak sto, jak tysiąc lwów. Jestem najmężniejszym wojownikiem mojego szczepu i pójdę w zawody z bohaterami całego świata.
— Mimoto jednak wystawię cię na próbę.
— Uczyń to. Jeszcze nie urodził się człowiek, którego męstwo można z mojem porównać.
— Byłeś w jaskini Moabdah, więc się podobnych podziemi nie obawiasz,
— Wcale nie. Nie bałbym się nawet piekła razem ze wszystkimi dyabłami.
— Bardzo mi to na rękę, bo zwiedzisz z nami drugą taką jaskinę.
— Więc chodź prędzej i pokaż mi ją! Jestem gotów dotrzeć aż do jej krańców.
— Cierpliwości! Pójdziemy tam dopiero jutro, nikomu jednak słowa nie wolno ci o tem powiedzieć. Czy możesz mi przysiądz, że będziesz milczał?
— Oczywiście!
— W takim razie ten effendi powie ci resztę. Jestem już gotów i muszę odejść. Jutro o czasie oznaczonym będę stał przed bramą. Tymczasem milczenie! Jeśli was zapytają, dokąd iść chcecie, powiedzcie, że chcecie miasto oglądnąć.
— Ja nic nie powiem — rzekł Selim. — Jestem najdostojniejszym mężem mojego szczepu i nikomu nie pozwalam się nagabywać. Idę, by chronić mego effendiego. Nigdzie on się bezemnie obejść nie może, pójdę z nim zatem i do tej drugiej jaskini. ldź więc i bądź dobrej myśli. Na mnie możesz liczyć zupełnie.
Przy tych słowach wykonał taki majestatyczny ruch ręką, jak król, żegnający biednego, nizko postawionego poddanego. Gdy fakir odszedł, zwrócił się Selim do mnie:
— Posiadanie przyjaciela, godnego zaufania, jest największą pociechą w biedzie i najsłodszem ukojeniem dla słabego. Jestem twoim przyjacielem i poświęcę się za ciebie, ażeby cię uchronić od niebezpieczeństw, których źródło w przeszłości, i od nieprzyjemności dni przyszłych. Pod mą opieką żyć możesz spokojnie, pod mą osłoną znajdziesz spokój ze strony wszystkich nieprzyjaciół ciała i duszy. Gdy wyciągnę rękę nad tobą, nic ci nie zrobią ludy całego świata, a dopóki spoczywa na tobie oko mojej miłości, świecić ci będzie tysiąc słońc i miliony gwiazd dobrobytu. Jestem obrońcą wszystkich obrońców i bronionych. Władza moja jest jako...
— Jako nic, zupełne nic — przerwałem mu. — Milcz już raz i daj pokój tym kłamstwom! Czyż nie czujesz, że się ośmieszasz?
— Ośmieszam? — rzekł z oburzeniem. — Effendi, tego nie spodziewałem się po tobie. Lekceważysz moją życzliwość i rozbijasz zgodność serc naszych. Przywiązałem się do ciebie wszystkiemi czynnościami mego ziemskiego bytu i poję cię zaletami wielkości, użyczonemi mi przez Allaha. Ty, zamiast mi być wdzięcznym, mówisz o kłamstwach i o śmieszności! To mię zasmuca aż do kości i burzy równowagę całej mojej opłakanej i biednej istoty.
Kiedy to mówił, łzy stanęły mu w oczach. Czyżby ten szczególny człowiek kochał mnie rzeczywiście tak silnie? Czy samochwalstwo stało się tak dalece jego drugą naturą, że się go już nie mógł pozbyć, ani pojąć, że prawił głupstwa? Przypomniałem mu więc po przyjacielsku dzień wczorajszy:
— Czyż nie pamiętasz, co było wczoraj? Przypomnij sobie, co mi wyznałeś, kiedy ci oddawałem twoich sto piastrów?
— No i cóż ci wyznałem? Nie wiem o niczem — odrzekł tonem prawdy i najgłębszego przekonania.
— Wyznałeś mi, że nie potrafisz być moim obrońcą,
— Panie, nie martw mnie znowu! Powiedziałem to, bo chciałem ci być posłusznym i jestem ubogim człowiekiem, którego kieska ginie z wycieńczenia, jak jaskółka, kiedy much w powietrzu znaleźć nie może. Tylko dlatego przeszły takie słowa przez otwór ust moich. W duszy jednak musiałeś przyznać, że tylko z największym trudem zdołałem powtórzyć twoje własne słowa, jestem bowiem rzeczywiście człowiekiem, który postanowił sobie bronić cię wiernie od wszelakich niebezpieczeństw. Zapytaj mego przyjaciela! On ci poświadczy, że otaczam cię miłością ojcowską i ciągle myślę o tobie.
— Jakiego przyjaciela?
— Tego, z którym tutaj przybyłem i z którym mieszkałem u ogrodnika, zanim ciebie spotkałem. Wyrządziłem mu wielką przykrość tem, że go opuściłem, by przenieść się do ciebie, gdyż wysiadł w Sijut jedynie z miłości ku mnie. Musieliśmy czółnem dostać się na brzeg, gdyż statek nie zatrzymuje się tutaj. I on także pragnął ciebie zobaczyć, gdyż opowiedziałem mu o tobie wiele pochlebnych rzeczy.
— A dlaczegóż dotąd u mnie się nie pokazał?
— Bo nie śmiał ci się naprzykrzać. Ty jesteś dostojnym i uczonym panem, a on tylko biednym handlarzem. Ale mimoto ucieszyłaby cię i zabawiła jego obecność, gdyż ma tak zręczną rękę i umie takie mnóstwo sztuczek, że mógłby napewno pójść w zawody z najlepszym muzabirem.
Te słowa ranie uderzyły. Zapytałem o statek, którym przyjechali obydwaj i dowiedziałem się ku memu zdziwieniu, że to ten sam, na którego pokładzie widziałem Kuglarza. Kazałem sobie tę osobę dokładnie opisać i otrzymałem odpowiedzi, które mię najzupełniej przekonały, że kuglarz, mój niedoszły zabójca, i przyjaciel Selima to jedna i ta sama osoba.
A więc ten człowiek znajdował się tu w Sijut. Wobec tego należało mi się mieć na baczności, nie można było bowiem wątpić, że nie spuści mnie z oczu i wszystkiego spróbuje, by przecież wkońcu wykonać nieudały zamach.
— A więc ty rozmawiałeś o mnie z tym handlarzem? — spytałem. — Czy dowiadywał się o moich stosunkach i o celu podróży?
— Tak i to bardzo dokładnie.
— I powiedziałeś mu, że w Sijut czekam na Murada Nassyra?
— Oczywiście! Czemu nie miałbym powiedzieć?
— Powinieneś był milczeć, gdyż on wiedział o tem już przedtem.
— Nie, effendi. On wogóle nic o tobie nie wiedział.
— Na pokładzie tej Dahabieh, którą płynąłem, słyszał, że mam zamiar wylądować w Sijut. Tylko dlatego ci nie powiedział, że mnie zna, gdyż miałeś być tem okiem, przy pomocy którego chciał mnie obserwować.
— Mylisz się. Gdyby tak było, niewątpliwieby mnie o tem powiadomił, bo to człowiek bardzo szczery i miły. Jestem największym znawcą ludzi, jakiego szczep mój wydał, i w sądzie o ludziach nigdy się nie mylę.
— W tym jednak wypadku nietylko się zawiodłeś, ale poprostu sromotnie cię oszukano. Opowiedziałem ci, w jaki sposób na Dahabieh godzono na moje życie; otóż ten szczery i miły przyjaciel jest właśnie owym kuglarzem, który zabrał mi portfel.
— Allah ’l Allah! — zawołał przerażony. — To nie może być!
— A jednak jest to szczera prawda. On przyjechał do Sijut, by czekać tutaj na mnie. Przypadek sprowadził was razem, on zaś wyzyskał tę okoliczność, ażeby przy twojej pomocy z oczu mnie nie stracić, podczas gdy on sam był dla mnie niewidzialny. Powiedziałeś mu oczywiście, że spotkałeś się ze mną i że mieszkam tu u koniuszego.
— Tak, lecz on prosił mnie, żebym tobie nic o tem nie mówił.
— O bardzo wierzę! Czy później, mianowicie od chwili, kiedy zamieszkałeś u marszałka, spotykałeś się z tym miłym przyjacielem?
— Spotkałem się z nim wczoraj na godzinę przed nocną modlitwą. Powiedział mi, że będzie stał na moście, na którym cię tutaj pierwszy raz zobaczyłem, więc poszedłem do niego.
— Co on chciał wiedzieć?
— Pytał, co ty dziś robisz.,a ja powiedziałem mu o zamiarze zwiedzenia grobów w Moabdah.
— Hm! A co jeszcze?
— Nic więcej. Przechodziło tamtędy wielu ludzi, wśród których mogłeś się przypadkiem znajdować; dlatego rozmawiał ze mną tylko krótką chwilę.
— Widzisz zatem, że mnie unika i boi mnie się widocznie. Jaki ty byłeś nierozważny. Gdyby to był człowiek uczciwy, z pewnością nie uciekałby przede mną. Dziwię się, że to w tobie żadnego podejrzenia nie wzbudziło. Kiedy się z nim znowu spotkasz?
— Mam do niego przyjść do domu ogrodnika dopiero wtedy, kiedy usłyszę, że chcesz stąd odjechać. To mam mu donieść.
— Niemądrze postąpiłeś, wcale niemądrze, ale błąd da się może naprawić.
— Effendi, nie łaj mnie! Cały świat wie, że jestem najmędrszym synem mojego szczepu, wszechwiedzy jednak nie możesz odemnie wymagać. Jakżeż mogłem przypuszczać, że to ten kuglarz. Zresztą nie widziałeś go jeszcze, znasz go tylko z mojego opisu i kto wie, czy się nie mylisz. Nakreśliłem ci wprawdzie mistrzowski obraz jego osoby, być może jednak, że ty fałszywie wyobraziłeś sobie różne jego szczegóły i dlatego obstaję przy swojem zdaniu, że przyjaciel mój jest naprawdę przyjacielem, a nie wymienionym przez ciebie muzabirem.
— Wkrótce się o prawdzie przekonasz. Ten człowiek będzie szukał sposobności, aby się skrycie do mnie dostać, jeśli zaś jej nie znajdzie, to podąży za mną i właśnie dlatego musisz go natychmiast zawiadomić o terminie mego odjazdu. On prędzej czy później zamach na mnie powtórzy, a rozsądek mi nakazuje, aby go w tem uprzedzić. Pójdziemy do niego bezzwłocznie.
— To nie może być, effendi, bo zgniewałby się na mnie napewno.
— A cóż ciebie gniew jego obchodzi?
— O bardzo wiele. W gniewie jest on podobny do lwa. Przekonałem się o tem. Kiedy mu opowiedziałem, że pomogłeś mi schwytać trzy strachy.
— Ja tobie?
— Zapewne.
— Przypomnij sobie lepiej. Kiedy pochwyciłem oba widma, a trzecie umknęło, leżałeś jeszcze pod grubym kocem w sieni.
— Effendi, nie przekręcaj wypadków. Mam pamięć niezwykle bystrą, nikt z mojego szczepu takiej nie posiada, więc wiem bardzo dobrze, co się stało. Opowiedziałem memu przyjacielowi, że kiedy pokonałem i skrępowałem najstarszego stracha w twojej sypialni, poznałem w nim mokkadema świętej Kadiriny. Na to wpadł mój przyjaciel w taką złość, że pochwycił pistolet i chciał mnie zastrzelić. Musiałem mu przyrzec, że nigdy nie będę opowiadał o tem bohaterstwie. Taki on w gniewie straszny. Jeśli przyjdę z tobą do niego, domyśli się, że mówiłem ci o nim, a ponieważ zakazał mi to surowo, obawiam się, że mnie na miejscu zastrzeli.
— Nie lękaj się o to, gdyż nie pozwolę zastrzelić mego obrońcy.
— To ładnie z twojej strony, bo dowodzi, że jesteś człowiekiem wdzięcznym. Mimoto, nie mogę dopuścić, abyś poległ od kuli, dla mnie przeznaczonej.
— Ja się nie boję, ale zdaje mi się, że ciebie strach ogarnia.
— Mnie, effendi? Dusza twoja pogrążona w błędzie po uszy. Więc sądzisz, że ja, największy z bohaterów świata, mógłbym się czego lękać?
— No dobrze, więc nie traćmy słów dalej! Kto się boi, zostanie, kto ma odwagę, pójdzie. Ja się nie boję, więc idę. A ty...
Na to wyprostował się jeszcze bardziej, uderzył się pięścią w pierś i zawołał:
— A ja? Oczywiście, że idę. Stanę przed tobą by cię mojem ciałem zasłonić i nie ustąpię choćby mój przyjaciel tysiącami kul ciało moje przestrzelił i na sito zamienił!
A zatem mi się powiodło. Poszliśmy. On kroczył na swoich długich nogach tak szybko, że musiałem hamować jego skwapliwość. lm bliżej jednak byliśmy celu, tem bardziej zwalniał kroku, a kiedy weszliśmy w uliczkę, przy której mieszkał ogrodnik, tak bardzo zmalały kroki Selima, że dziecko mogłoby go z łatwością wyprzedzić.
— Effendi — rzekł chytrze — teraz dzień jeszcze. Czy nie lepiej zaczekać, dopóki się nie ściemni? W ciemności i przyjaciel mój nie będzie tak celnie mierzył.
— Wcale nie będzie mierzył. Nie jesteśmy na pustyni lecz w mieście, w stolicy górnego Epiptu. Nikt tu tak łatwo nie odważy się strzelić do drugiego. Zresztą wszystko mi jedno, co on uczyni, bo ty przecież dasz się za mnie podziurawić.
Zatrzymał się i odrzekł prędko:
— Tak, uczynię to z całego serca, ale jeszcze nie dzisiaj, jeszcze nie dzisiaj. Jeżeli ktoś idzie na śmierć, « powinien iść z rozwagą i z namysłem.
— To znaczy, że należy dać się podziurawić z rozkoszą i przyjemnością. O Selimie, Selimie, jakżeż się zawiodłem na tobie! Nazywasz siebie bohaterem a nie chcesz zginąć od szybkiej kuli, i wolisz zwolna więdnąć i zamierać jak chore ziele, które potem zgnije. Czy to jest bohaterstwo?
— Nie żartuj! Ja biorę tę sprawę bardzo poważnie. Nie boję się kuli, chcę być zastrzelonym bezwarunkowo, lecz nie wtedy, kiedy to nieprzyjacielowi na rękę. Czyż nie byłaby szkoda, gdyby memu bohaterstwu tak przedwcześnie i bez potrzeby kres położono? Idź, a ja pójdę za tobą i z szaloną odwagą będę wstępował w ślady stóp twoich; nie pokażę ci pleców. Zbierz wszystkie zmysły i myśli, bo w najbliższym domu mieszka ogrodnik i mój przyjaciel!
Ten „dom“ był to raczej nizki, wązki, zbudowany z namułu nilowego barak bez okien. Ściany jego były popękane a drzwi wisiały krzywo na skórzanych zawiasach. Nie były zaryglowane, więc odepchnąłem je i wszedłem w ciasny, ciemny kurytarz, gdzie otoczyły mnie najróżnorodniejsze, nie bardzo przyjemne wonie. Z tego kurytarza wychodziło się na małe podwórko otoczone ze wszystkich stron kupami namułu: były to ludzkie mieszkania, choć zasługiwały zaledwie na nazwę chlewów.
W samym środku ogródka siedzieli na kupie gruzów czterej mężczyźni, trzej starsi, a jeden młodszy, w którym poznałem kuglarza. Na mój widok zerwał się i zniknął w przeciwległym otworze mającym przedstawiać drzwi. Chciałem pobiedz za nim w tej chwili, lecz trzej starsi powstali i zastąpili mi drogę.
— Kto jesteś i czego chcesz tutaj? — spytał mnie jeden z nich, prawdopodobnie pan domu.
— Kto jestem, to powie ci mój towarzysz, którego znasz, bo mieszkał u ciebie — odrzekłem i odwróciłem się, by wskazać na Selima. „Największego bohatera świata“ nie było jednak przy mnie; wolał nie wchodzić za mną, czego w mrokach kurytarza nie zauważyłem. Rzekłem więc w dalszym ciągu: — Jestem znajomym Selima, który aż do onegdaj był twoim gościem. On tam stoi przed drzwiami; zawołaj go do wnętrza, a ja tymczasem pomówię z kuglarzem.
— Tutaj niema kuglarza!
— O i owszem! Siedział właśnie z wami — oddalił się szybko na mój widok, ażeby mnie jako swemu najleszemu przyjacielowi przygotować uroczyste przyjęcie. Puść mnie do niego, ażebym się nasycił widokiem jego oblicza.
Odsunąłem starca i wszedłem szybko do otworu. Nie uważałem tego za niebezpieczne a wynik potwierdził moje zdanie, gdyż kiedy się tam wsunąłem, kuglarza już nie było. Znajdowałem się w izbie tak wielkiej, że głową dotykałem niemal powały. Miała ona długość i szerokość podwórka. Naprzeciwko otworu, którym wszedłem, znajdował się drugi, przez który łotr się oddalił. Wyszedłem tamtędy i stanąłem w ogrodzie ogrodnika. Nie było w nim ani drzewa ani krzaku. Ośm małych grządek zasadzonych wyłącznie cebulą i czosnkiem zajmowało całą długość i szerokość ogrodu. Dochód z niego mógł właścicielowi chyba bardzo opłakany byt zapewnić. Nie było tu ani jednego kącika, w którym kuglarz mógłby się ukryć. Kiedy zbadałem ziemię, zobaczyłem ślady stóp jego na rozpulchnionym gruncie ogródka. Widocznie przebiegł tamtędy, ażeby przez nizki mur dostać się do sąsiedniego ogrodu. Nie myślałem ścigać go dalej. Nie miałem zamiaru go chwytać, chciałem go tylko przekonać, że wiem o jego obecności i udowodnić mu, że się go nie boję. Chciałem mu wreszcie napędzić strachu i zmusić go w ten sposób do opuszczenia Sijutu.
Wróciłem na podwórze i zastałem tam Selima i gospodarza. Starzec mówił coś z gniewem do mojego „obrońcy“, on zaś stał w ciemnej sieni, nie miał odwagi wejść na podwórze i rzucał trwożne spojrzenia w stronę, w której zniknąłem w pościgu za kuglarzem. Widząc mnie, wracającego cało, nabrał z miejsca odwagi. Opuścił swoje osłonięte stanowisko, wyszedł na podwórze i zawołał z tryumfiem:
— Oto jest mój efiendi! Wiedziałem, że posłucha moich wskazówek. Prawda effendi, że widziałeś kuglarza.
— Tak, — odrzekłem. — Teraz wierzysz, że to on?
— Oczywiście! Właśnie powiedział mi mój gospodarz, że gość jego jest kuglarzem a nie handlarzem.“ Czynił mi wyrzuty, że go przed tobą zdradziłem, sam jednak jesteś Świadkiem, że od początku twierdziłem, że to jest muzabir. Jestem najchytrzejszym człowiekiem mojego szczepu i mam oczy, przenikające skały i góry. Nikt mnie oszukać nie zdoła i umiem ludzi rozróżniać. Gdzie ten złoczyńca. który cię chce zamordować?
— Zniknął.
— A zatem uciekł! Ujrzawszy ciebie przeczuł zaraz, że ja także nadejdę i popędził z rozpaczy. Dlaczego pozwoliłeś mu umknąć? Gdybym mógł był przypuszczać, że się tak źle spiszesz, sam byłbym za nim pognał, a ciebie byłbym zostawił na dworze. Mnieby się on z pewnością nie wyśliznął, bo sam mój widok powaliłby go na ziemię.
Drugi i trzeci starzec cofnęli się w kąt, nie chcąc się mieszać do tej całej sprawy. Tylko gospodarz stał obok nas, słuchał z zuchwałą miną wywodów pyszałka i rzekł:
— Co ty tu gadasz? Czy mam pytać się ciebie, kogo mi wolno w domu przyjmować?
— To nie — odpowiedziałem za Selima, — lecz to wielka różnica, czy przyjmujesz pod swój dach uczciwego człowieka, czy też mordercę. W tym drugim wypadku grozi ci wielkie niebezpieczeństwo.
— Zachowaj te uwagi dla siebie, ja ich nie potrzebuję. Wtargnąłeś bez pozwolenia na mój dziedziniec i jeśli się w tej chwili nie oddalisz, wyrzucę cię za drzwi. Psów chrześcijańskich nie znoszę w swoim domu!
Ze względu na jego wiek byłbym to może przyjął spokojnie, lecz ton, którym mówił, był tak bezczelny, że postanowiłem nie oszczędzić mu nauczki, choćby dlatego, aby kuglarz nie sądził, że się jego towarzyszów przestraszyłem. To też odpowiedziałem:
— Z tobą nie mam nic do czynienia. Powinieneś jednak wiedzieć, że kto przyjmuje u siebie lokatora, musi się także pogodzić z tem, że do niego goście będą przychodzili. Pomyliłeś się zaś grubo sądząc, że wolno ci miotać mi w twarz obelgi. Ponieważ szukam u ciebie kuglarza, a on uciekł, więc ty mi za niego odpowiesz. Przedewszystkiem chcę wiedzieć, jak długo jeszcze będzie u ciebie mieszkał?
— To cię nic nie obchodzi, jeśli nie pójdziesz natychmiast, to cię wyrzucę. Nie znoszę u siebie brudu i nieczystości chrześcijanina. Należę do świętej Kadiriny a widok twój równa się u mnie widokowi gnijącego trupa, którego się zdaleka obchodzi. Zabieraj się natychmiast, precz mi z oczu.
Chwycił mnie oburącz za piersi, chcąc mię z podwórza wyrzucić!
— Puść! — zawołałem. — Jeśli chrześcijanin napełnia cię taką odrazą, dlaczego mnie dotykasz? Precz z rękami, bo pokażę ci zaraz, jak mało obawiam się twej świętej Kadiriny!
Już na początku całego zajścia cofnął się Selim w tył i myśląc o ucieczce zapomniał całkiem, że miał być moim obrońcą. Gospodarz nie zważał na moją groźbę, popychał mnie i szarpał, nie mógł jednak ani na cal ruszyć mnie z miejsca. Wreszcie zawołał:
— Za drzwi! Zmiażdżę cię, jeśli się natychmiast nie wyniesiesz.
Groźbę swą przyozdobił całym szeregiem obelżywych przezwisk, w które tak bardzo język arabski obfituje. Tego płazem puścić nie mogłem i w interesie wszystkich chrześcijan i cudzoziemców musiałem mu dać nauczkę. Pochwyciłem go więc z prawej i lewej strony za biodra i szarpnąłem tak silnie, że musiał mnie puścić, potem podniosłem go w górę i rzuciłem na ową kupę rumowiska, na której siedział w chwili kiedy tu wszedłem, Teraz legł tam bez ruchu, jak nieżywy. Na ten widok wszedł Selim szybko i zawołał głosem tryumfującym:
— Brawo, effendi! Pokazałeś, że jesteś silny i udowodniłeś temu zuchwalcowi, że mu szpiku w kościach brak. Niech się ośmieli jeszcze raz powstać przeciwko tobie, to wtedy ze mną będzie miał do czynienia!
Nie zważałem na krzykacza i przystąpiłem do starca, by zobaczyć, czy przypadkiem nie potłukł się niebezpiecznie. Kiedy potrąciłem go nogą, otworzył oczy, usiadł powoli i zaczął jęczeć:
— O Allah, Allah! Czemu nie każesz zapaść się niebiosom, skoro chrześcijanin porywa się na najlepszego z twych wiernych. Dusza moja rozluźniona, a ciało trzęsie się ze złości wobec gwałtu, który mnie spotkał.
— Twoja dusza rozluźni się jeszcze bardziej, tak bardzo, że wyjdzie z ciała, jeśli poważysz się, choćby jedno jeszcze słowo wymówić, któreby mnie dotykało — odpowiedziałem. — Pytam ci się po raz ostatni, jak długo jeszcze ten kuglarz ma pozostać u ciebie. Dawaj odpowiedź, bo gwałtem ją sobie wezmę.
Odwaga opuściła go całkiem i stęknął:
— Idź, idź; proszę cię o to bardzo. Członki mam połamane a krew zatrzymała się w żyłach. Nie chcę o tobie nic wiedzieć.
— Pójdę, ale dopiero wtedy, gdy mi dasz żądaną odpowiedź. Dałeś u siebie przytułek mordercy, człowiekowi godzącemu na moje życie. Kiedy przybyłem, by zwrócić ci na to uwagę, chcesz mnie wyrzucić, zamiast, żebyś mi podziękował za to, że cię po przyjacielsku ostrzegam. Zelżyłeś mię i rękę na mnie podniosłeś, czem dałeś dowód, że jesteś jego wspólnikiem. Jeśli to doniosę do władzy, zamkną cię i skosztujesz bastonady. Okażę się jednak łaskawym i oszczędzę cię, jeśli mi dasz odpowiedź, której żądam.
— Panie, — odrzekł — jeśli wszyscy chrześcijanie są tacy skorzy do gwałtu, jak ty, to państwo Islamu musi upaść. Kuglarz chciał zabawić u mnie aż do twego odjazdu.
— Ty wiesz, że on godzi na moje życie?
Nie odpowiedział nic, milczenie jego więc musiałem uważać za odpowiedź potwierdzającą.
— Czy muzabir ma zamiar mię ścigać, skoro stąd odjadę?
— Tak.
— Na którym statku?
— To jeszcze nieoznaczone. Jest on wybitnym członkiem Kadiriny i każdy reis będzie na jego usługi.
— To mi wystarcza. Gdy wróci, powiedz mu, że jeśli natychmiast nie opuści Sijut, zawiadomię władzę i każę go zaaresztować! Jeśli nie usłucha tego wezwania, przyniesie to szkodę i tobie, bo będziesz wplątany w śledztwo. Powiadam ci otwarcie, że każę pilnować twego domu i ciebie. Pamiętaj o tem, że nasi konsulowie lepiej umieją nas obronić, aniżeli was wasze władze! Niech Allah wzmocni twój słaby rozum i dozwoli ci pojąć, od czego twoje osobiste dobro zależy.
Odwróciłem się i wyszedłem z Selimem z lepianki ogrodnika. Kiedyśmy wyszli na ulicę, rzekł:
— Effendi, muszę ci wystawić dwa świadectwa, jedno złe, a drugie dobre. Złe za to, że pozwoliłeś ujść kuglarzowi, a dobre za to, że dość dzielnie postąpiłeś sobie z gospodarzem. Moja obecność dodała ci odwagi i dzięki temu rzuciłeś go w proch a druzgocące spojrzenie oka mego powstrzymywało go od oporu. Nie pozwól upaść swemu męstwu a wtedy zdobędziesz sobie moje uznanie, a może nawet pochwałę!
— Dobrze, lecz najśmielszy z bohaterów nie odważył się wejść do domu, a gdy posłałem po niego, został we drzwiach, ażeby w razie niebezpieczeństwa uciec czemprędzej.
— Uciec? Cofnij natychmiast to słowo! Nie uciekałem nigdy jeszcze i nie uczynię tego i słowo „ucieczka“ jest mi zupełnie obce. Allah dał mi zaraz przy urodzeniu taką zajadłość, że muszę z całych sił powstrzymywać się od zabicia pięciu lub dziesięciu ludzi na dzień.
— Czemuż jednak tak niepotrzebnie panujesz nad sobą wtedy, kiedy należałoby być odważnym? Selimie! Zaiste jesteś odważny tylko wtedy, kiedy ci żadne niebezpieczeństwo nie grozi.
— Nie mów w ten sposób effendi! Jesteś jeszcze za młody, by ocenić trafnie każde położenie życiowe i warunki chwili. Ja natomiast zawsze szybko oryentuję się w teraźniejszości i patrzę w przyszłość, i ilekroć powściągam swoją waleczność, zapewne nie czynię tego bez koniecznej przyczyny. Szkoda, wielka szkoda, że słabość twoja pozwoliła ujść kuglarzowi.
Ponieważ szliśmy szybko, sprzeczka nasza trwała przez całą drogę. Rozstaliśmy się dopiero na dziedzińcu pałacu; on udał się do marszałka, ja zaś do mego mieszkania, skąd wkrótce wywołano mnie do wieczerzy, w której wziął udział także syn koniuszego. Zdjął już chustkę z głowy, gdyż niewielka szrama zaczynała się goić, ku ogromnej radości całej rodziny.
Po wieczerzy przyszedł marszałek z Selimem, prócz tego zaproszono także kilku znajomych, chcących poznać obcego effendiego. Musiałem im odpowiadać na setki i tysiące pytań, a ponieważ odpowiedzi moje zyskały mi najzupełniejsze ich uznanie, ogłoszono mnie wkońcu, pomimo mego oporu, najmędrszym i najuczeńszym człowiekiem na świecie. Na większość ich pytań odpowiedziałby każdy zdolniejszy uczeń z łatwością, nie zasłużyłem więc bynajmniej na te zaszczyty. Kiedyśmy się pożegnali, podał mi Selim rękę i widocznie zazdroszcząc mi powodzenia, rzekł tak, aby go wszyscy słyszeli:
— Effendi byłeś w dość wielu krajach i nazbierałeś sporo pięknych doświadczeń i wiadomości. Jeśli kiedyś będę miał czas, to powiem ci, które kraje i ludy korzystały z blasku mej obecności. Znam wszystkie wsie i miasta na ziemi i chętnie uzupełnię twoje wiadomości mojemi, ażebyś kiedyś, wróciwszy do swego domu, wywarł na swoich wrażenie człowieka, którego wiadomości nie mają braków zbyt wielkich. Niechaj Allah użyczy ci dobrej nocy!
Rzekłszy te słowa, odszedł z miną człowieka, który drugiemu wyświadczył nadzwyczajną a niezasłużoną łaskę. Wszyscy wyszli za nim, uśmiechając się pobłażliwie; wiedzieli bowiem na równi ze mną, co o tem wszystkiem sądzić.
Po wysiłkach dnia tego spałem tak dobrze, że zbudziłem się późno. Byłbym może spał jeszcze dłużej, gdyby mnie nie zbudziła głośna rozmowa jakichś ludzi, stojących na dziedzińcu tuż pod zakratowanym oknem mojego pokoju. Byli mocno podnieceni przedmiotem rozmowy i wskutek tego nie dość ostrożni: mówili mianowicie o mnie. W gwarze tym dosłyszałem głos koniuszego:
— Powiadam ci, że niema pytania, na które nie potrafiłby odpowiedzieć. W głowie jego łączy się ogół wszystkich gałęzi wiedzy. Ale to jeszcze nie wszystko; on jest, jak się zdaje, wielkim wojownikiem.
— Rzeczywiście? — spytał inny głos także mi znany, choć na razie nie umiałbym powiedzieć, kim był mówiący.
— Tak, rzeczywiście. On sam wprawdzie bynajmniej tego o sobie nie twierdzi, wiele jednak wskazówek zdaje się moje przypuszczenie potwierdzać.
Z kolei nastąpiło opowiadanie o wczorajszej przygodzie, którą koniuszy chciał dowieść, że jestem człowiekiem nieustraszonym i nie tracę przytomności umysłu i zimnej krwi. Opowiadał wreszcie o tem, co w ostatnich czasach przeżyłem w Kairze i w Gizeh, a nakoniec zauważył:
— Nie dowiedziałem się o tem od niego samego; opowiadał to długi Selim. Udawał on wprawdzie, że to on był bohaterem tych wypadków, lecz wszyscy wiemy, że on lubi się chełpić, a jest właściwie tchórzem. Nie Selimowi, tylko effendiemu należy się w tym wypadku chwała, a teraz przyznasz chyba, że to człowiek, który nie boi się nikogo.
— Wierzę. Wszak zwiedził ze mną jaskinię, podczas kiedy tamci zostali w tyle.
Teraz wyjaśniło mi się oczywiście, kim był mówiący; był to nasz przewodnik w Moabdah, ten sam, który mię ręką mumii obdarzył. Czego on chciał tu w Sijut? Czyżby mnie szukał? Odpowiedź na to pytanie miałem otrzymać zaraz, gdyż koniuszy powiedział: — Teraz śpi jeszcze. Czy mam go zbudzić?
— Nie. Nie przystoi przerywać spoczynku takiego męża. Zaczekam więc, dopóki nie wstanie i potem przedłożę mu moją prośbę. Mój brat przepadł gdzieś w Chartumie i jestem przekonany, że tylko on jeden zdoła mi go odszukać.
— Zasięgałeś już jakich wiadomości o swoim bracie?
— Tak. Wysłałem tam bardzo doświadczonego człowieka, ale napróżno.
— Czy ten człowiek znał tamtejsze stosunki?
— Bardzo dokładnie.
— A mimoto nic nie osiągnął? Jakżeż może się to udać temu obcemu człowiekowi?
— Czy wątpisz? Przed chwilą dopiero przedstawiałeś mi go jako człowieka, który więcej potrafi, aniżeli stu innych.
— Tak powiedziałem i jestem głęboko przekonany, że się nie mylę, ale on tu przecież obcy.
— Sam powiedziałeś, że był już kilka razy w Egipcie.
— Tak, ale mimoto jest tutaj obcym. Czy ci się zdaje, że, jeśli Frank był tutaj trzy lub cztery razy, może stosunki znać tak dokładnie, jak ktoś urodzony w Egipcie?
— Jestem zdania, że może je znać dokładnie. Każdy z tych uczonych chrześcijan ma mnóstwo książek o obcych krajach i narodach, oprócz tego mają oni wielkie księgozbiory, należące wprawdzie do państwa, z których jednak każdy może korzystać. Zanim taki obcy wyruszy w daleki kraj, czyta o nim wszystkie książki i przez to poznaje go lepiej, aniżeli krajowiec.
— Skąd ty wiesz o tem?
— Spotykałem się z wielu takimi Frankami w Kahirze, a potem jako przewodnik w Moabdah, i od nich samych to słyszałem. Oni mówią językiem naszego kraju i mają mapy tak dokładne, że często lepiej znają drogi, niż my. Do tego należy dodać, że uczą się znacznie więcej i od nas są mądrzejsi. Nic dziwnego zatem, że dają sobie radę w każdem położeniu i nie zdają się tak, jak my, na Allaha. Jeśli zaś zważysz, że ten effendi jest jednym z najuczeńszych i najznakomitszych, to przyznasz słuszność memu twierdzeniu, że mogę się od niego spodziewać skutecznej pomocy.
— Hm! Mówisz przekonywująco i dowodom twoim nie mogę się oprzeć. Pomów z nim! Pójdę zobaczyć, czy już wstał.
Zajęło mnie to, co słyszałem, a sąd ich, tak bardzo dla mnie pochlebny, mógłby mię nawet wzbić w dumę. Uważano mnie za najznakomitszego i najuczeńszego Franka i miałem odszukać zaginionego, którego znawcy kraju szukali daremnie. Niestety, ogromnie przeceniali moje zdolności, w każdym razie jednak zaciekawiło mię to, co mi miał powiedzieć przewodnik. Za przychylność, jaką mi okazał, chętniebym się mu przysłużył, byle tylko w tym wypadku głowa moja i ręce zadaniu podołały.
Wkrótce otworzyły się cicho drzwi do mego pokoju i do środka zajrzał koniuszy. Spostrzegłszy, że już nie spałem, pozdrowił mnie uprzejmie:
— Niech Allah da ci dzień dobry, effendi! Jaki był twój spoczynek?
— Wypocząłem znakomicie, a mam nadzieję, że i ty również.
— Przyślę ci dwie kawy i dwie fajki.
— Dlaczego dwie?
— Bo masz gościa. Na dworze stoi Ben Wazak z Moabdah, ten sam, z którym zwiedzałeś jaskinię, i pragnie z tobą pomówić.
— Wprowadź go tutaj!
Cofnął głowę, lecz wetknął ją znowu i rzekł z wielką powagą:
— Niemało zdziwi cię powód, który go do ciebie sprowadza.
— A może niebardzo zdziwi.
— O i owszem. To sprawa, w której masz mu dopomóc.
— Nie będzie mnie prosił napróżno.
— Gdybyś wiedział, czego od ciebie zażąda, możebyś go wcale nie przyjął, bo to sprawa trudna.
— Nie bój się o to. Człowiek jest wprawdzie bardzo słabem stworzeniem, ale z pomocą bożą udają mu się rzeczy najtrudniejsze. Jeśli Allah zechce, odnajdę przewodnikowi brata.
— Allah ’l Allah! A więc ty już wiesz o tem?
— Brat przewodnika zniknął w Chartumie i pomimo gorliwych poszukiwań nie znaleziono go dotąd. Teraz przyjdzie Ben Wazak do mnie i poprosi, żebym mu w tej sprawie dopomógł.
Koniuszy nie mógł opanować swego zdziwienia i wszedłszy do środka, by mnie lepiej zobaczyć, zawołał, załamując ręce:
— Ty już wiesz o tem? Effendi, jesteś rzeczywiście najmędrszym z mędrców. Przed twojem okiem nic się nie ukryje. Schylam się w pokorze przed twoim duchem i jeżeli mi każesz, natychmiast przywołam przewodnika.
Skłonił mi się tak nizko, jak to Selim zwykł czynić, i wyszedł. Nie pomyślał nad tem, że rozmawiał z Ben Wazakiem tuż pod mojem oknem i to tak głośno, że rozmowę musiałem słyszeć, a teraz nie dał mi czasu, żebym mu istotę mego jasnowidzenia mógł wyjaśnić. Wkrótce usłyszałem przez otwarte okno głos jego:
— O Ben Wazaku! Widocznie Allah cię miłuje, kiedy kroki twoje skierował w miejsce właściwe. Dobrze osądziłeś tego effendiego, on nie tylko mądry, lecz oczy jego spostrzegają to, co dla drugich ciemne i niezgłębione.
— Bo jego rozum bystrzejszy, niż nasz.
— O nie; nie to. On wie nawet takie rzeczy, do których zwykłym rozumem dojść niepodobna. On wie, że przychodzisz prosić go o to, żeby ci brata w Chartumie odszukał.
— W takim razie musiałby być wszechwiedzącym, a takim nie jest nikt, oprócz Allaha.
— O tym jednak człowieku możnaby myśleć, że istotnie jest wszechwiedzącym. Wie wszystko, wszystko. Ma on nawet zamkniętego we flaszce ducha, który życie daje i może martwych ożywiać. Chodź, zaprowadzę cię do drzwi jego mieszkania, spodziewam się jednak, że zdobędziesz się wobec niego na cześć, jaka mu się należy i jakiej żądać może!
Usłyszałem odgłos oddalających się kroków, poczem gospodarz oznajmił mi przybysza i cofnął się zaraz po jego wejściu. Ben Wazak skrzyżował ręce na piersiach, skłonił się nizko, zostawił pantofle przy drzwiach, a potem zbliżył się i wyrzekł powitalne słowa:
— Niech będzie błogosławion twój ranek jako wschód słońca, effendi!
— A twój jako trawa, gdy w nocy rosą się nakarmi — odpowiedziałem. — Usiądź po prawej stronie, gdyż jesteś mi gościem bardzo mile widzianym.
— O pozwól mi raczej usiąść naprzeciw siebie! Jestem człowiekiem zbyt nikczemnym, ażebym mógł siedzieć po twej prawej stronie, a przytem chciałbym mieć całe twe oblicze przed sobą.
— Jak chcesz. Możesz tak się zachować, jak gdyby pokój ten był twojem własnem mieszkaniem.
Usiadł więc naprzeciwko mnie i nastąpiła chwila milczenia. Zwyczaj bowiem nakazuje, aby ten, kto przychodzi z prośbą, milczał przez jakiś czas, zanim swą prośbę przedłoży. Służący przyniósł kawę i fajki. Pokrzepiliśmy się, nie mówiąc nic do siebie, i wypaliliśmy fajki, a kiedy je napełniono i zapalono ponownie, Ben Wazak tak się odezwał:
— Effendi, ramię twoje silne, a wzrok twój przenika to, co ukryte. Więcej zdołasz dokonać, niż inni ludzie i dlatego przychodzę do ciebie, by ulżyć sercu memu i przedłożyć ci największe życzenie duszy mojej.
— Jeśli tylko zdołam ci się przysłużyć, uczynię to bardzo chętnie, gdyż przychylność twoja rozświeciła mi dzień wczorajszy.
— Możesz, jeśli tylko zechcesz, a przysługę wynagrodzę ci wedle sił moich.
— Nie mów o wynagrodzeniu! Przyjaciele muszą sobie pomagać, nie pytając o piastry. Czemu wczoraj jeszcze nie przedłożyłeś mi swego życzenia?
— Zdawało mi się, że nie przystoi, abym ci się naprzykrzał. Kiedy jednak odszedłeś, przyszło mi na myśl, że może wolno mi będzie pomówić z tobą o mojem utrapieniu.
— Dusza moja stoi dla ciebie otworem. Mów tak, jak gdybyś był u brata albo u najwierniejszego i najlepszego przyjaciela.
— Wiesz już, co mam ci powiedzieć.
— Wiem. Zdradziło mi twą tajemnicę tamto zakratowane okno. Jestem człowiekiem, jak każdy inny, i tylko Bóg jest wszechwiedzący, jak to sam zupełnie słusznie zauważyłeś. Kiedy się zbudziłem, usłyszałem twoją rozmowę z koniuszym. Widzisz, że nie mam tych zalet, które on mi przypisał.
— Ty posiadasz przedewszystkiem rzadką zaletę skromności. Istotnie nikt nie może tego wiedzieć, co Allah, ale są ludzie święci i czarodzieje, którym Allah wiele takich rzeczy odsłania, jakie dla innych na zawsze pozostaną zakryte. Gdybyś nie był otwarcie powiedział mi o tem oknie, byłbym uważał cię za takiego świętego. Mogłeś z tego skorzystać. Wyrzekając się jednak nimbu świętości, dajesz mi dowód, że jesteś człowiekiem uczciwym, którego mogę obdarzyć zaufaniem. Wierz mi, że to znaczy więcej, niż gdybym cię uznał za czarodzieja. Czy posłuchasz teraz mej prośby?
— Z przyjemnością.
— Wiesz już zatem, że chodzi tu o mojego brata. Wysłałem go do Chartumu, a on nie wrócił w oznaczonym czasie. Dopytywałem się o niego pilnie, ale wszelki ślad po nim zaginął. Użyłem nawet pomocy pewnego bardzo doświadczonego i pobożnego człowieka, ale upłynęło kilka miesięcy na tem szukaniu i rezultatu nie było żadnego. Pozostaje tylko przypuszczenie, że poszukiwany umarł w drodze, lub uległ jakiemu nieszczęśliwemu przypadkowi.
— A teraz sądzisz, że powinienem w dalszym ciągu prowadzić te poszukiwania?
— Pytaniem tem uprzedzasz prośbę moją, effendi. Dowiedziałem się od parobków, którzy byli przy grocie, a potem od ciebie samego, że chcesz się udać do Chartumu. ja wiem, że wy, Europejczycy, jesteście o wiele rozumniejsi, sprytniejsi i bystrzejsi od nas, a ponieważ ty jesteś najmądrzejszym i najmężniejszym z Franków, których widziałem, więc przyszło mi na myśl udać się do ciebie z tą prośbą. Ja wiem, że to śmiałość i natręctwo z mej strony, ale wiem, że masz serce dobre i sądziłem, że mi to natręctwo moje wybaczysz. Może znajdziesz w Chartumie czas, by się nieco utrudzić i uwolnić mię od zmartwienia. Jeśli się tego zadania nie podejmiesz, nie będę miał żalu do ciebie, jeśli jednak zlitujesz się nademną, będę ci wdzięczny do końca życia i zaopatrzę cię we wszystko, czego ci tylko potrzeba.
— Powiem ci krótko, że jestem gotów spełnić twoje życzenie, oczywiście o tyle, o ile mi na to okoliczności pozwolą.
— Effendi, dziękuję ci — zawołał, chwytając mnie za obie ręce. — Pragnąłem twojej pomocy, ale nie miałem nadziei, że mi tę łaskę wyświadczysz. Zdejmujesz mi z duszy wielki, bardzo wielki ciężar.
— Tylko się nie oddaj, proszę cię, zbyt daleko idącym nadziejom, bo za skutek mych usiłowań ręczyć ci nie mogę. Zawód byłby potem przykrzejszy. Czy znasz drogę, którą brat obrał, wracając z Chartumu do domu?
— Nie.
— A zatem nie wiesz, czy pojechał na dół Nilem, czy też drogą karawanową.
— Nie wiem; nie mogliśmy tego z góry umówić, gdyż postanowienie podobne zależało od wielu okoliczności, nie dających się z góry przewidzieć.
— Droga Nilem jest stosunkowo pewna, zaś droga karawanowa przez pustynię Korosko i Bajuda naraża na wiele niebezpieczeństw. Czem był twój brat?
— Przewodnikiem, jak ja.
— Niczem więcej?
Wstrzymał się na chwilę z odpowiedzią, wreszcie rzekł:
— Czy mogę ci zaufać nawet wtedy, kiedy chodzi o coś zakazanego?
— Hm! Trudno mi z góry dać ci na to odpowiedź.
— Mam na myśli przemycanie mumii.
— Zapewniam cię, że ta sprawa nic mię nie obchodzi, gdyż nie jestem urzędnikiem policyjnym kedywa.
— Otóż powiem ci, że brat był przemytnikiem mumii.
— A więc tem samem, czem ty teraz jesteś.
— Elfendi — uśmiechnął się — nie pytaj. Jestem człowiekiem uczciwym i nie oszukałem jeszcze nikogo. Jeśli mam jaki wielki błąd na sumieniu, to chyba ten, że co do mumii nie zgadzam się z kedywem.
— Czy kontrabanda taka połączona jest z niebezpieczeństwami?
— Z niemałemi, gdyż źle z człowiekiem, którego na przemycaniu mumii pochwycą.
— A zatem ludzie, którzy się tem zajmują, muszą być bardzo odważni i ostrożni.
— Pewnie. Tchórzem i nierozważnym przemytnik być nie może.
— A twój brat posiadał te właściwości?
— W wysokim stopniu.
— W takim razie sądzę, że się niemi w swojej podróży posługiwał. Musiał obrać tę drogę, którą uważał za najbezpieczniejszą, jeśli go już przedtem w Chartumie nie spotkało nieszczęście.
— W Chartumie? Effendi, skąd ci to na myśl przyszło?
— Jest to zupełnie naturalne, gdyż w takich razach należy uwzględnić wszelkie możliwości. Dopiero, gdy zdam sobie sprawę ze wszystkich możliwych okoliczności, będę mógł uważać jeden lub drugi wypadek za bardziej prawdopodobny.
— Powiedz mi zatem, jakie wiadomości są ci potrzebne. Powiem ci wszystko bardzo chętnie.
— Jak się twój brat nazywa?
— Hafid Sichar.
— W jakim celu posłałeś go do Chartumu?
— Po pieniądze, które mam u mojego wspólnika kupca Barjada el Amin.
— Jakie to były pieniądze? Czy może udział w zyskach?
— Nie. Ja mu je pożyczyłem.
— Czy to człowiek uczciwy? Sądząc z imienia, nie należałoby o tem wątpić; Barjad znaczy po arabsku uczciwy.
— Istotnie jest on bardzo uczciwy.
— Jak wielką sumę mu pożyczyłeś?
Zawahał się znów z odpowiedzią i zapytał:
— Czy ty musisz to wiedzieć?
— Tak.
— Dlaczego?
— Ażeby sobie wyrobić jasny obraz wchodzących tu w grę stosunków. Zresztą przyrzekłeś opowiedzieć mi wszystko. Jeśli spodziewasz się jakiegoś skutku moich wysiłków, to musisz być otwarty. Czy suma była wysoka?
— Tak. Powiedziałem ci już wczoraj, że nie jestem taki ubogi, na jakiego wyglądam. Tutejsze stosunki zmuszają właściciela do ukrywania swojego mienia. Pożyczyłem Barjadowi el Amin stopięćdziesiąt tysięcy piastrów.
Suma ta równała się czterdziestu tysiącom franków, a więc była jak na egipskie stosunki, bardzo wysoka. Zapytałem więc nieco zdziwiony:
— Tyle pieniędzy pożyczyłeś tak daleko, aż do Chartumu? Widocznie bardzo ufasz owemu kupcowi. Odkąd datuje się wasza znajomość?
— Od sześciu lat.
— A kiedy mu dałeś pieniądze?
— Przed pięciu laty.
— A zatem w chwili, kiedy mu pieniądze powierzałeś, znałeś go dopiero od roku. Czy to nie było nierozwagą z twej strony?
— Nie, gdyż polecił mi go człowiek, którego każde słowo jest tak święte, jak Święte są zdania koranu.
— Kto to był?
— Święty fakir, który wczoraj pojechał z wami do Sijut.
— Hm! Nie jestem muzułmaninem i nie wiem, czy wasi fakirzy, zasługują na takie zaufanie. Poznałem ich kilku i ci wydali mi się wielkimi hultajami.
— Są tacy; masz słuszność, lecz uczciwość i pobożność, czynią niewątpliwie tego jednego godnym zaufania.
— A więc ten człowiek radził ci pożyczyć kupcowi tę wysoką sumę. Była ona przez pięć lat w jego interesie, — dlaczego zażądałeś jej zwrotu? Czy przestałeś mu ufać?
— Nie. Ja nie zażądałem zwrotu pieniędzy, tylko on doniósł mi przez posłańca, że ich już nie potrzebuje. Dlatego wysłałem po nie brata.
— A on nie wrócił! Czy masz pewność, że brat twój wogóle dotarł do Chartumu??
— Tak. Barjad el Amin wypłacił mu pieniądze i on zniknął potem.
— Hm! Otrzymał pieniądze, a potem zniknął! No, no!
Spojrzałem w zamyśleniu przed siebie. Przewodnik czekał chwilę, a potem spytał:
— Dlaczego milczysz. Spoważniałeś bardzo. Nad czem rozmyślasz?
— Nad obowiązkami gościnności.
— Czy to ma jaki związek ze zniknięciem mego brata?
— Bardzo ścisły. Pożyczyłeś kupcowi taką wysoką sumę, więc musi ci być za to bardzo wdzięczny i zapewne jesteście bardzo serdecznymi przyjaciółmi.
— Oczywiście.
— A zatem Barjad el Amin przyjął brata gościnnie i dał mu u siebie mieszkanie.
— Tak jest.
— Czy zniknął nagle, czy odjechał?
— Odjechał, by do domu nie wrócić.
— Którym statkiem?
— Tego nie wiem.
— A może obrał drogę karawanową przez pustynię?
— I tego nie wiem.
— Ta okoliczność wydaje mi się podejrzaną, wielce podejrzaną. W miastach zachodnich nie liczy człowiek nigdy na gościnność drugich; idzie się do gospody i płaci za wszystko, co się otrzymuje. Tutaj u was inaczej, a im dalej w głąb kraju, tem większe znaczenie ma prawo gościnności. Wiem, że w Chartumie jest zwyczaj, że gospodarz zawsze odjeżdżającego gościa odprowadza przez jakąś część drogi i to tem dalej, im bliższa łączyła ich obu znajomość. Ten kupiec Barjad el Amin zawdzięczał ci bardzo wiele, pożyczyłeś mu mianowicie tyle pieniędzy, że w ciągu pięciu lat z pewnością się wzbogacił i mógł wreszcie o spłacie długu pomyśleć. Twój brat przybywa do niego, je, pije, mieszka u niego i miałby odjechać tak nagle, że Barjad el Amin nie wie, kiedy nastąpił odjazd? Cóż ty na to, kochany Ben Wazaku?
Stropił się, spojrzał mi w twarz szeroko otwartemi oczami i dopiero po chwili odpowiedział:
— Effendi, miałem słuszność, twierdząc, że wy Frankowie jesteście od nas znacznie rozumniejsi.
— Nie myślę temu przeczyć.
.— Kupiec przyjął brata bardzo uroczyście, a gościnność nakazywała mu pożegnać go równie uroczyście i odprowadzić część drogi. Nie pomyślałem nad tem.
— Ponieważ Barjad nie umie nic powiedzieć o takiem pożegnaniu gościa, więc nie może mieć za złe, jeżeli go podejrzewam. Albo to łotr i wie jaki los spotkał twojego brata, albo lekceważył sobie obowiązki gościnności i ponosi przez to pośrednio winę nieszczęścia, które w każdym razie stać się musiało.
— Allah, Allah! Ktoby to myślał. Effendi, twoje słowa łamią mi serce. Więc mam niedowierzać, gdy zaufanie moje było tak wielkie i bezwarunkowe?
— Zbrodnia, czy zaniedbanie obowiązku, to wszystko jedno; kupiec ponosi winę. Czy człowiek, którego potem posłałeś do Chartumu, jest taki godny zaufania, jakby w tym wypadku należało sobie życzyć?
— Tak, to człowiek najgodniejszy zaufania ze wszystkich, to święty fakir.
— Aha! A więc ten sam, który skłonił cię do pożyczenia kupcowi pieniędzy?
— Ten sam!
— Hm! Hm!
— Mruczysz znowu. To mi nic dobrego nie wróży. Czy może mu niedowierzasz?
— Przedstawiłeś mi go tak pochlebnie, że doprawdy nie mam odwagi rzucić na niego jakiegokolwiek podejrzenia. Ale komuś, kto żyje zatopiony bez przerwy w Allahu, nie powierzałbym tak ważnej sprawy ziemskiej. Kto tak, jak on, spędza większą część życia na modlitwie, ten pewnie nie posiada zmysłu niezbędnego do tropienia i ścigania zbrodni po jej splątanych i ukrytych drożynach.
— Nie miałem kogo posłać, rzekł pokornie.
— A czy sam pójść nie mogłeś?
— Ze względu na dzieci musiałem tej podróży zaniechać.
— Uważasz ją zatem za niebezpieczną?
— Nie mogę tego powiedzieć; wstrzymały mię moje zawodowe obowiązki. Straciłem stopięćdziesiąt piastrów i muszę teraz odrobić tę stratę, muszę pracować i zbierać, a przytem troszczyć się nietylko o moje dzieci, ale i o brata. Boję się, że gdybym poszedł, zginąłbym tak samo, jak on.
Powiedział to takim tonem, jak gdyby wątpił w moją bystrość; więc odrzekłem:
— Masz zupełną słuszność. Jeśli w tym wypadku spełniono zbrodnię, to i ciebie niezawodnie sprzątniętoby ze świata, gdybyś przybył do Chartumu, ażeby szukać winowajcy. W ten sposób osierociliby złoczyńcy dwie rodziny zamiast jednej.
— To prawda, effendi; ja tak samo myślałem.
— Czy nie pomyślałeś przytem jeszcze o czem innem?
— Naprzykład o czem?
— O tem, że jeżeli ty przyjdziesz, to ciebie sprzątną, a jeśli ja, to mnie ten los spotka, a to przecież znacznie korzystniejsze dla ciebie.
— Effendi, Allah świadkiem, że mi to na myśl nie przyszło.
— Wierzę ci. Bądź co bądź jednak zaprzeczyć się nie da, że jeśli spełniono zbrodnię, to sprawcy będą się starali śledztwo wszystkimi sposobami utrudnić i z pewnością nie będą się wahali popełnić nawet morderstwa.
— Muszę ci przyznać słuszność, ale z drugiej strony nie wątpię, że poszukiwania tobie się łatwiej mogą udać, niż mnie. Przedewszystkiem mnie tam znają dobrze i złoczyńcy będą wiedzieli o każdym moim kroku. Ty natomiast jesteś obcym i nikt nie przypuści, że mię znasz. Możesz więc robić poszukiwania potajemnie i osiągniesz rezultaty o wiele wcześniej, aniżeli ja.
— Masz zupełną słuszność. Oświadczam ci raz jeszcze, że zajmę się tą sprawą. Oczywiście trzeba nad tem wszystkiem zastanowić się dokładniej. Jakże kupiec przyjął świętego fakira?
— Tak, jak musiał go przyjąć ze względu na jego świętość; obchodzono się z nim, jak z jakim słynnym szejkiem lub emirem.,
— Czy fakir zapytał się o twojego brata wprost czy potajemnie.
— Całkiem otwarcie.
— Źle zrobił, bo powinien był udawać, że nic nie wie o pobycie twego brata w Chartumie.
— Ten święty człowiek nie umie udawać i raczej dałby się zabić, niżby miał kłamstwem splamić swoje usta.
— W takim razie nie nadawał się do takiej misyi. Twierdzono, o ile mi się zdaje, że twój brat pieniądze odebrał!
— Tak jest; Barjad el Amin pokazywał kwit fakirowi, przezemnie podpisany i moją pieczęcią opatrzony, a wręczony mu przez brata natychmiast po otrzymaniu pieniędzy.
— A czy nie przypuszczasz, że to pokwitowanie przemocą bratu wydarto? Dlaczego ci Barjad wprost tych pieniędzy nie przysłał, ale żądał, abyś po nie osobiście przyjechał?
— To zupełnie zrozumiałe. Kto wie, czy taka przesyłka doszłaby w całości na miejsce przeznaczenia i na takie ryzyko Barjad el Amin narażać się nie mógł.
— Mimoto, cała ta sprawa wydaje mi się niejasną. Powiedziałeś, że otwarte poszukiwania są niebezpieczne, a przecież ten fakir poszukiwał, a żadnej szkody mu to nie przyniosło.
— Uniknął niebezpieczeństwa, bo wszyscy wiedzą, że to człowiek święty.
— Zapominasz o tem, że zbrodniarz nie pyta się o świętość i pobożność człowieka, który mu stoi na drodze. Nie chcę podejrzewać fakira, a jednak zdaje mi się, że on tu nie jest bez winy. Jeżeli zaś przypuścimy, że on rzeczywiście niewinien, to wyszedł cało nie dzięki swojej świętości, ale dlatego, że się go ci ludzie nie bali. Zapewne nie posiada rozsądku, wystarczającego do odkrycia tej zbrodni.
— Więc sądzisz, że tu istotnie zbrodni dokonano?
— Jestem tego pewny.
— Kogóż więc uważasz za sprawcę? Czy może Barjada el Amina?
— Tak jest.
— Czy fakir wie, że się zajmujesz sprzedażą i przemycaniem mumii?
— Tak.
— Czy on wie o tem, że ten handel wzbroniony?
— Nie umiem ci na to pytanie odpowiedzieć. Ile razy z fakirem o tem mówiłem, twierdził zawsze, że w Koranie takiego zakazu niema.
— A on się tym handlem zajmuje?
— Nie wiem.
— A może ten pobożny człowiek zna grobowce z mumiami i tylko nie mówi o tem nikomu?
— Być może. On wędruje po całej dolinie Nilu, a tam są jeszcze gdzieniegdzie sklepienia i jaskinie grobowe, których ludzkie oko nie widziało.
— Słyszałem raz, że w pobliżu Sijut, znajdują się bogate groby królewskie.
— W takim razie ten, kto je odkrył, musiał zachować tajemnicę dla siebie, bo chyba mnie pierwszemu powiedzianoby o tem. Czy sądzisz, że fakir zna taką tajemnicę?
— Domyślam się tego.
— Być może! Pomówię z nim o tem przy pierwszej sposobności.
— Dobrze! Nie zdradź się jednak, że ze mną o tem mówiłeś, a także i to zachowaj w tajemnicy, że twego brata będę poszukiwał.
— Dziwi mię to, że tak fakirowi nie dowierzasz.
Miał słuszność, jakkolwiek nie było to określone podejrzenie, lecz jakieś nieokreślone przeczucie. Mimoto odświadczyłem przewodnikowi, że uważam fakira za człowieka, który się może stać dla mnie niebezpiecznym.
— Niebezpiecznym? Taki święty człowiek, któremu kiedyś postawią Marabut?[2]
— Tak. Sam powiadasz, że chodzi ciągle z miejsca na miejsce, a więc może przedemną przybyć do Chartumu, gdyż ja muszę jeszcze zaczekać tu na mego towarzysza. Coby było, gdyby tak przyszedł do kupca i powiedział mu, że przybędzie do niego pewien Frank, żeby odszukać miejsce pobytu twojego brata. Teraz chyba rozumiesz, że najlepiejby było, gdyby fakir o niczem nie wiedział, i dlatego żądam od ciebie, ażebyś wobec niego zupełne zachował milczenie. Jeśli mi tego nie przyrzekniesz, nie chcę mieć z tą sprawą nic więcej do czynienia.
— Effendi, co tobie wpadło do głowy? — zawołał przerażony. — Uczynię wszystko, co mi każesz, i zaniecham wszystkiego, czego zakażesz. Pozatem zgodnie z przyrzeczeniem zaopatrzę cię we wszystko, co w drodze może ci być potrzebne.
— Nie wiele od ciebie potrzebuję. W każdym razie jednak musisz mi dać list do brata, który mu oddam, gdy go odnajdę. W liście zamieścisz koniecznie tę wiadomość, że na twoje polecenie robiłem za nim poszukiwania. Podpis i pieczęć oczywiście potrzebne.
— Jeśli pozwolisz napiszę list zaraz. Sygnet mam przy sobie, resztę dostanę tutaj z łatwością.
— Klasnąłem w dłonie i przyszedł służący, który postarał się o papier, pióro, atrament i lak. Za kwadrans list był napisany i Ben Wazak podał mi go, mówiąc:
— Oto masz, czego żądałeś, effendi! Muszę jednak wyjść na chwilę, aby ci przynieść jeszcze coŚ, co ci się przydać może. Czy spotkam cię tu za godzinę?
— Tak, do tego czasu nie wyjdę z domu.
Pożegnał mię, a kiedy wrócił po upływie umówionego czasu, przyniósł mi drugi list z adresem do Chartumu.
— Oddaj go, skoro tylko na miejsce przybędziesz! — rzekł. — A nie zapomnij! Człowiek, do którego ten list napisany, wiele ci może pomóc.
— Czemże on jest? Bo na adresie widzę tylko jego nazwisko.!
— To wystarczy. Adresata każde dziecko ci wskaże. Kiedy masz zamiar odjechać?
— Skoro tylko przybędzie mój towarzysz.
— W takim razie może zobaczymy się jeszcze przedtem. Jeśli ty będziesz chciał jakich wiadomości, znajdziesz mnie w Moabdah, a jeśli zaś ja będę chciał rozmówić się z tobą, przyjdę do ciebie. W każdym razie spodziewam się, że cię później u siebie zobaczę, a będziesz zawsze mile w moim domu widziany, bez względu na to, czy mi brata odszukasz, czy nie. Niech cię Allah błogosławi i prowadzi ścieżkami szczęścia. Pomyśl czasem o mnie i bądź pewny, że ja nieustannie myśleć będę o tobie, nawet w modlitwie, choć jestem innej wiary, niż ty.
Pożegnałem go i na tem się nasza rozmowa skończyła. A więc znowu coś nowego i awanturniczego. Poszukiwać zaginionego, którego święty fakir nie mógł odnaleźć. O tym ostatnim myślałem wiele. Wprawdzie nie przypisywałem mu stanowczo łotrowstwa, nie mogłem się jednak oprzeć nieokreślonemu przeczuciu, że fakir w całej tej sprawie inną zupełnie grał rolę, aniżeli ta, jaką mu chciał przyznać przewodnik.
Szczęściem, umówiłem się ze starcem, że pójdę do grobów królewskich. Przy tej sposobności mogłem go wybadać. Nie mógł wiedzieć, że Ben Wazak był u mnie i że mówił ze mną o swoim bracie, to też było rzeczą prawdopodobną, że wpadnie w zastawioną na siebie pułapkę, jeśli moje przeczucia nie były fałszywe. Przerwałem te rozmyślania, kiedy mię zawołano do śniadania. Zaspokoiłem głód dostatecznie i oświadczyłem gospodarzowi, że na obiad do domu nie przyjdę.
— Dlaczego? — spytał. — Gdzie idziesz?
— Zwiedzać grobowce.
— O Allah! Czy to możebne? Nie dość ci wczorajszego smrodu w jaskini?
— Tym razem nie chodzi o mumie krokodyli.
— A o jakież? Czy chcesz widzieć zabalsamowane ciała wilków, leżące tam w górach?
— Może — odpowiedziałem, gdyż przyrzekłszy milczenie, nie mogłem mówić prawdy. — Tylko Selima z sobą zabieram.
— Niechaj Allah będzie pochwalony! Więc Selim pójdzie z tobą? To pewny znak, że sprawa nie jest ani niebezpieczna, ani groźna. Czy ci potrzeba pochodni? Mam kilka w domu.
— Potrzeba mi pochodni, zapałek i długiego mocnego powroza.
Kiedy przyniesiono żądane przedmioty, wybrałem sześć pochodni woskowych, które postanowiłem z sobą zabrać, chociaż fakir powiedział, że i jedna wystarczy. Miał on na godzinę przed południem przyjść przed bramę pałacu, ale już o pół godziny wcześniej przyprowadzono do mnie wyrostka, który mi powiedział, że Święty człowiek czeka na nas za miastem.
— Czemu sam po nas nie przyszedł? — zapytałem.
— O tej porze rozmawia on z Allahem i nie wolno mu opuścić miejsca modlitwy — brzmiała odpowiedź.
Poszedłem po Selima. Paląc i gawędząc, siedzieli obaj z marszałkiem na dywanie. Wchodząc już, usłyszałem Selima mówiącego:
— Nie wolno mi go opuścić; powierzono mi go, więc jestem jego obrońcą.
Ten hultaj musiał znowu o mnie opowiadać! To przypuszczenie potwierdził natychmiast czarny grubas, który przyjął mnie słowami:
— Co ja słyszę, effendi! Ty znowu szukasz przygód? Zostań lepiej w domu. Wiem całkiem pewnie, że stanie się nieszczęście.
— Czy Selim powiedział ci, dokąd dążymy? — pytałem, chcąc się przekonać, czy nie wypaplał tajemnicy.
— Nie. Powiedział mi tylko, że musiał złożyć wielką przysięgę milczenia i to właśnie napełnia mnie o was obawą.
— Nie bój się; nic nam się nie stanie.
— Tak mówisz, bo nie wierzysz przepowiedniom księżyca. Zostań z nami, proszę cię bardzo!
— A ja cię także bardzo proszę, żebyś na mnie nie nalegał. Dałem słowo, że przyjdę i muszę go dotrzymać.
— Więc zostaw tu przynajmniej Selima.
— Co, ja mam zostać? — zawołał blagier, zrywając się z miejsca. — Ja, obrońca i opiekun tego effendiego, miałbym go puścić samego? Nie mogę nie spełnić mego obowiązku i pójdę z nim wszędzie przez wszystkie niebezpieczeństwa nieba i ziemi. Będę za niego walczył ze wszystkimi smokami, wężami i niedźwiadkami, jestem gotów rozdzierać lwy i pantery, byle tylko...
— Na razie masz zamknąć usta — przerwałem mu. — O smokach, lwach i panterach niema mowy i dlatego zostawiam strzelbę tutaj, a tylko nóż z sobą zabierzesz.
— Ależ wiemy, dokąd pójdziemy, effendi! Kto wie, czy nie znajdziemy się na pustyni, a tam lwy i...
— Głupstwo! Tobie lew nic nie zrobi, bo masz oczy dobre i ledwie go dostrzeżesz, zaczniesz zmykać tak szybko, że cię nie zdoła doścignąć.
— Panie, jakież złe mniemanie masz o najwierniejszym ze swoich przyjaciół. Jam jest Selim, twój opiekun; stanąłbym do walki za ciebie nawet wtedy, gdyby ludzie i dzikie zwierzęta z całej ziemi rzuciły się na nas. Zapoznajesz mnie i dlatego proszę Allaha, żeby naprawdę zesłał na nas wielkie niebezpieczeństwo. Dowiódłbym ci wtedy, że w twojej obronie gotów jestem pójść nawet na śmierć.
Zabrał nóż, trzy pochodnie i powróz i ruszyliśmy w drogę. Chłopak czekał na dworze i poprowadził nas tą samą drogą, którą jechaliśmy konno onegdaj. Kiedy minęliśmy ożywione ulice i zaczęliśmy się piąć w górę, zauważyłem ubogo odzianego człowieka, siedzącego w piasku i ścinającego sierpem skąpe źdźbła trawy. Kiedyśmy się zbliżyli, powstał i wtedy poznałem w nim ogrodnika, u którego szukaliśmy kuglarza. Wcale go to spotkanie nie zdziwiło, owszem miałem wrażenie, że właśnie na nas czeka. Kiedyśmy obok niego przechodzili, zawołał, uśmiechając się do mnie szydersko:
— Dalej, idź drogą niewiernych i zdechnij na ścieżce przeklętych. Niech cię Allah potępi, psie jeden!
Potem odwrócił się i popędził cwałem, oglądając się kilkakrotnie, czy go nie ścigam. Jego obelgi były zuchwałą, bezwstydną zemstą za wczoraj; tak przynajmniej teraz myślałem, choć później zrozumiałem, że w jego słowach kryło się jeszcze coś więcej.
Kiedyśmy się na szczyt wzgórza wdrapali, wskazał chłopak na odległy otwór w skale i rzekł:
— Tam, przy tym dawnym grobowcu stoi święty i czeka na was pogrążony w modlitwie.
To powiedziawszy, chciał się oddalić. Miałem zamiar dać mu mały bakszysz, lecz on splunął przede mnie i rzekł z gestem odrazy:
— Nie chcę twojego piastra. Nie będę się plamił pieniądzmi niewiernego. Idź do piekła!
Uciekł pędem. Coś takiego nie przytrafiło mi się jeszcze. Na Wschodzie starzy i młodzi polują formalnie na bakszysz, a chłopcy biją się o niego do krwi, tymczasem ten chłopak odtrącił dar i odważył się zarzucić mię nawet obelgami. Puściłem go oczywiście wolno i poszedłem z Selimem do otworu, gdzie stał fakir z twarzą, zwróconą ku Mekce, gestykulując rękoma w modlitwie.
Kiedy zbliżyliśmy się do niego, zobaczyłem, że poruszał wargami, jak człowiek, odmawiający pacierze, a na twarzy jego malował się wyraz najczystszego religijnego zachwycenia. Nie, ta twarz kłamać nie mogła. Człowiek, stojący tak blizko grobu, żadną miarą nie mógł być przyjacielem zbrodniarzy!
Usłyszał, że nadchodzimy i zwrócił się do nas. Twarz jego przybrała wyraz łagodnej powagi; skłonił się, podał mi rękę i rzekł:
— Witam cię, effendi! Niechaj Allah prowadzi kroki twoje do radości i szczęścia! Dotrzymałeś słowa, więc i ja także dotrzymam przyrzeczenia. Zobaczysz królów dawnych Egipcyan, ich synów, żony, córki i innych krewnych.
— Dlaczego sam po nas nie przyszedłeś, chociaż mi to przyrzekłeś? — spytałem.
— Allah mnie wezwał, a ja musiałem się stawić. Stałem na ziemi, a patrzyłem w niebo i widziałem promieniejące oczy zbawionych i skrzydła hufców anielskich. Nie mogłem odejść, musiałem zostać i wysłuchać głosu proroka, ażeby go rozszerzyć wśród narodów wiernych i niewiernych.
— Niewiernych? Więc jesteś kaznodzieją, który szerzy islam wśród pogan?
— Tak, ja zwracam stopy wszystkich ludzi ku świętemu miastu Mekce, a ich na koran, księgę życia, a dusze ich zwracam ku drodze, wiodącej do wieczności. I teraz musiałem być posłusznym wezwaniu proroka i nie wolna mi było odejść. Dlatego posłałem wam chłopaka, który miał was do mnie sprowadzić.
— Złego pomocnika sobie wybrałeś. Zelżył mnie, ponieważ jestem innej wiary niż on.
— Przebacz mu, bo to mały chłopak, który jeszcze nie umie nad swoim gniewem panować. Jestem gotów; chodźmy!
Chciał iść przodem, może dlatego, by uniknąć rozmowy, ponieważ jednak koniecznie chciałem się z nim rozmówić, trzymałem się jego boku. Selim szedł za nami. Uderzyło mnie to, że szedł tą samą drogą, którą jechaliśmy onegdaj. Szliśmy tak obok siebie już dobrą chwilę. Ponieważ nie przestawał milczeć, zacząłem:
— Cieszę się, że jesteś kaznodzieją...
Chciałem mówić dalej, lecz wtrącił:
— W takim razie jesteś niedobrym chrześcijaninem.
— Dlaczego?
— Przecież i wy macie także kaznodziei, których zadaniem nawracanie pogan.
— I owszem.
— Jak ich nazywacie?
— Misyonarzami.
— Tak, znana mi już ta nazwa. Misyonarze to nasi najgorsi wrogowie i dlatego dobry chrześcijanin mie powinien się cieszyć, jeśli na swej drodze spotka kaznodzieję islamu. Czy znasz także koran, oprócz waszej świętej księgi?
— Tak.
— Która ma słuszność, nasza, czy wasza księga?
— Biblia.
W takim razie widok waica[3] musi cię przepełniać odrazą.
— Jeśli powiedziałem, że się cieszę, widząc w tobie kaznodzieję, to radość ta pochodziła stąd, że spodziewałem się usłyszeć od ciebie coś o owych krajach pogańskich, w których prawiłeś kazania.
— Coby ci z tego przyszło?
— Dowiedziałbym się, czy zapatrywania moje na te kraje i narody są fałszywe, czy słuszne. Czy wolno spytać, w których krajach już byłeś?
— Byłem we wszystkich osadach nad białym i niebieskim Nilem, byłem także w Kordofanie i dalej aż poza Dar-fur.
— Zazdroszczę ci tego, co widziałeś. Prawda, że osada nad Nilem nazywa się seriba?
Pytałem jak uczeń, ale plan miałem zupełnie wyraźny. Chciałem, ażeby mnie uważał za mniej doświadczonego i wiedzącego, niż było w istocie, i żeby się przez to tem łatwiej dał wciągnąć w rozmowę o przedmiocie leżącym mi na sercu.
— Nie — odpowiedział na moje ostatnie pytanie. — Kto tak cię pouczył, widocznie sam nie wiele umiał. Chrześcijanie nie wszyscy są tacy mądrzy, za jakich ich się powszechnie uważa.
— Ale słowo seriba istnieje?
— Tak. Ale seriba nie jest ani miasto, ani wieś, lecz obronne miejsce, w którem mieszkają ludzie, polujący na niewolników.
— Jakto? Więc są jeszcze tacy, którzy zajmują się podobnymi łowami?
— Muzułmanin inaczej na te rzeczy patrzy, niż wy, chrześcijanie. Czy znasz arabski wyraz na oznaczenie niewolnika?
— Tak jest. Naszemu wyrazowi: „niewolnik“ odpowiada arabskie słowo abd.
— Bardzo dobrze! Pamiętaj jednak, że Abd znaczy także sługa, poseł, uczeń, a te znaczenia dowodzą, że niewolnicy nasi są sługami i uczniami, a nie męczennikami.
— Rozumiem, mimoto jednak uważam za okrucieństwo wydzieranie ich ojczyźnie i rodzinom.
— Mylisz się, bo niewolnikom lepiej u nas, aniżeli u siebie, we własnej ojczyźnie.
— Aby jednak schwytać jednego niewolnika, trzeba zabić przeciętnie trzech innych ludzi.
— Czy to taka wielka szkoda, że umiera poganin? Jeśli spodoba się Allahowi, urodzi on się poraz wtóry jako syn muzułmanina, a potem, jeśli będzie żył wedle przykazań koranu, może nawet wejść do raju Mahometa. Musisz sobie obławy na niewolników i niewolnictwo wyobrazić inaczej, aniżeli je wam przedstawiono. Byłem kapłanem kilku serib, znam więc całą tę sprawę lepiej, niż wy. Byłem nawet w seribie Abu el Mota[4] i tam nabrałem przekonania, że czarni nie są ludźmi, lecz dwunożnemi zwierzętami.
— Byłeś u Abu el Mota? Znam to nazwisko dobrze i słyszałem o nim wiele, bardzo wiele. Zamieszkiwał on seribę el timsah[5], jeśli się nie mylę.
— Tak jest. Byłem u niego w tej seribie. Był on najsłynniejszym łowcą niewolników, ale żyje jeszcze słynniejszy.
Starzec wyglądał teraz całkiem inaczej. Łagodna powaga zniknęła z jego twarzy, a miejsce jej zajął ziemski, bardzo ziemski zapał. Dostrzegłem to, rzuciwszy na niego krótkie ukośne spojrzenie.
— Jak się nazywa? — spytałem.
— Ibn Asl[6].
— To bardzo pobożne imię.
— Nie.
— W takim razie muszę chyba bardzo źle znać język tego kraju. Asl, odwieczny początek jest określeniem Boga, Ibn Asl znaczy zatem mniej więcej tyle, co syn początku, syn Boga.
— W tym razie nie. Ten człowiek nazywa się Ibn Asl, jako syn Ojca, który nazywa się Abd Asl[7].
Powiedział to z dumą, która na razie była dla mnie niezrozumiała. Odpowiedziałem mu tak obojętnie, jak tylko mogłem:
— A więc ojciec jego nazywa się Abd Asi. Czy znasz tego człowieka?
— Znam go, a nawet bardzo dobrze! — potwierdził szczególnie znaczącym tonem.
— Czy znasz może i Syna, samego łowcę niewolników?
— I jego znam!
A jednak jestem zdania, że imię jego nie nadaje się dla łowcy niewolników. Abu el Mot, ojciec śmierci, to brzmi już całkiem inaczej.
— Powiem ci, że ten Ibn Asl nosi jeszcze inne miano, zdobyte czynami. Nazywają go także ed Dżazur[8]. A to imię nie nadaje się dla łowcy niewolników?
— O tak! To miano brzmi lepiej, aniżeli właściwe. Skąd on pochodzi?
— Tego ci już nie powiem.
— Nie mógł przecież odrazu być łowcą niewolników. Czem był przedtem?
— Kupcem w Chartumie.
— Aha, w Chartumie.
— Tak. Był on pomocnikiem handlarza nazwiskiem Barjad el A...
Wstrzymał się nagle dzięki mojej nieostrożności. Chciał powiedzieć Barjad el Amin, a właśnie u tego kupca zniknął brat mego przewodnika w Moabdah. Usłyszawszy to imię, podniosłem mimowoli schyloną dotychczas głowę i spojrzałem na mówiącego z takiem zdziwieniem, że musiało go to uderzyć. Toteż zapytał:
— Znasz może tego człowieka?
Zaprzeczyłem, on jednak spojrzał mi bystro w twarz i powiedział:
— Czy mówisz prawdę?
— Nie byłem jeszcze nigdy w Chartumie.
— Ale się tam wybierasz.
— Tak.
— Do Barjada el Amin?
— Jakże mogę wybierać się do człowieka, którego nie znam?
— Kiedy wymówiłem jego imię, zauważyłem na twojej twarzy prawie przestrach. Jest mi to bardzo podejrzane. Ty nie jesteś względem mnie tak rzetelny, jak ja względem ciebie.
— Nie rozumiem cię wcale. Jestem tu zupełnie obcy, a ty twierdzisz, że znam imiona, których nawet krajowiec nie słyszał.
— To być może. Czy wiesz, kto jest Ben Wazak?
— Przewodnik w Moabdah, w którego towarzystwie zwiedzałem jaskinię krokodyli.
— (Czy rozmawialiście ze sobą?
— Naturalnie! Rozmawialiśmy o jaskini i mumiach, które się w niej znajdują. — Czy mówiliście także o Chartumie?
— Nie.
— A o bracie, którego tam wysłał?
— Czy Ben Wazak ma brata? Gdzie on się teraz znajduje?
— Więc rzeczywiście nic nie wiesz? No to ci powiem, że ten Ibn Asl el Dżazur spłatał najlepszego figla bratu Ben Wazaka.
— Zaciekawiasz mnie bardzo. Jaki to mógł być figiel? — spytałem, starając się ze wszystkich sił o zachowanie spokoju, gdyż spodziewałem się, że za chwilę spadnie zasłona tajemnicy. Oczekiwania moje jednak doznały zawodu, fakir bowiem odpowiedział po krótkim namyśle:
— To ciebie nic nie obchodzi, zresztą wam, Frankom, takich rzeczy nie należy mówić.
— Co do mnie, chętnie słucham opowiadań o takich figlach!
— Wierzę; któżby nie słuchał chętnie czegoś podobnego? Mimoto nie powiem ci nic.
— Dlaczego? Czy sądzisz może, że puszczę opowieść dalej?
Zatrzymał się, wybuchnął szczególnym śmiechem, położył mi rękę na ramieniu i rzekł:
— Zdradzisz? Ty? Nie, tego się nie obawiam. Wiem napewno, całkiem napewno, że tybyś tego nie zdradził.
Fakir przedstawił mi się w tej chwili jako całkiem inny człowiek, ale jaki? Był on dla mnie teraz zagadką. Czy jego śmiech był przepojony szyderstwem, czy pychą? Była to pogarda, czy groźba? Wydał mi się teraz drapieżnikiem, który igra ze swoim łupem. W jednej chwili zmienił wyraz swojej twarzy; spojrzał mi przychylnie w oczy i mówił dalej:
— Jako chrześcijanin potępiasz handel niewolnikami i uważasz tych, którzy go prowadzą, za ludzi złych, dlatego przerwijmy lepiej tę rozmowę. Właśnie zbaczamy z dotychczasowego kierunku. Chodź na lewo.
Dotychczas szliśmy prosto w pustynię, a teraz skręciliśmy ku południowi. Po kwadransie drogi zobaczyłem wzgórek, pod którym załamał się wczoraj marszałek. Szliśmy prosto ku niemu. Próbowałem zacząć nanowo rozmowę, lecz otrzymywałem odpowiedzi krótkie, albo nie otrzymywałem żadnych. Fakir szedł teraz tak szybko, że musiałem stawiać duże kroki, ażeby mu nadążyć. Było mi to na rękę, gdyż dzięki jego pospiechowi, zostałem nieco w tyle i miałem sposobność szepnąć Selimowi:
— Nie mów nic, że byliśmy już tutaj!
— Czemu, effendi?
— O tem potem. Teraz milcz.
Dlaczego dałem służącemu ten rozkaz? Oto dlatego, że ostatnie słowa fakira zbudziły we mnie podejrzenie, że jego nabożna twarz to kłamstwo. Nie wiele mię to wprawdzie obchodziło, że i ten fakir jest obłudnikiem, jak wszyscy ci, których dotąd poznałem, wnioskowałem jednak, że właśnie dlatego może on być także niebezpiecznym człowiekiem. Trudno mi było przypuścić, żeby właśnie względem mnie knuł jakieś złe zamiary. Za co? Zresztą, gdyby nawet tak było, to przy zachowaniu pewnej ostrożności stać mnie było na zwycięskie z tym człowiekiem zapasy. Oprócz nas nie było w pobliżu nikogo, a miałem za pasem nóż i rewolwery.
Zbliżyliśmy się do wzgórka z tej strony, którą się ja na szczyt wdrapywałem, po przeciwnej zaś stronie była dziura, z której musieliśmy wyciągać grubasa. Gdyśmy stanęli u stóp pagórka, zatrzymał się fakir i powiedział:
— Jesteśmy na miejscu. Właśnie tu pod naszemi stopami znajdują się kurytarze, przepełnione zwłokami królewskiemi.
— Tu? — zapytałem. — Tu przecież niema skał, skądby się więc wzięły grobowce?
— Któż ci mówił o skalnych grobowcach. Te, o których mówię, są to wysokie, szerokie murowane korytarze podziemne i do nich teraz zejdziemy.
Wchodziłem na wzgórek ślimacznicą, widziałem go więc ze wszystkich stron, nie zauważyłem jednak nic, co wskazywałoby, że tu jest jakie wejście do wnętrza. Dlatego też zapytałem:
— A gdzie jest wejście?
— Na górze w pobliżu szczytu.
— Czy je widać?
— Nie. Sądzisz, że tak źle umiem ukrywać moją tajemnicę, że nie zasłoniłbym otworu? Chodźcie ze mną prosto w górę.
Chciał już wchodzić na wzgórek, ale go zatrzymałem. Od pewnego już czasu zauważyłem, że na naszej drodze ciągnął się pas na trzy stopy szeroki, jakby ktoś płaszcz lub haik ciągnął po piasku, ażeby zatrzeć ślady. Pas ten prowadził aż na szczyt pagórka.
— Czy nie widzisz, że ktoś musiał tu być przed nami? — spytałem.
— Z czego to wnosisz?
— Ktoś wlókł szatę za sobą, ażeby zatrzeć ślady swoich stóp. Bardzo mię to zastanawia.
— Mnie nie — uśmiechnął się. — Więc nie domyślasz się kto to mógł być?
— Może ty?
— Tak, to ja byłem, a przyszedłem tu, ażeby się przekonać, czy wszystko jest w porządku. Nie było mnie tu parę miesięcy, więc mógł ktoś podczas mojej nieobecności odkryć tajemnicę.
— No dobrze — ale zdaje mi się, że tędy nie jeden człowiek przechodził, ale kilku.
— Allah! Czyjeż oko zdoła to stwierdzić dowodnie?
— Moje. Przebywałem dość długo w krajach zamieszkanych, przez dzikich i wiem z doświadczenia, że nieraz życie zawisło od tego, czy się umiało wywnioskować z takich śladów zatartych, jak te, ilu nieprzyjaciół ma się przed sobą.
— O nieprzyjaciołach niema tu mowy. Przyszedłem tu i odszedłem, dlatego są ślady podwójne i dlatego wydaje, się jakby tu więcej ludzi było. Czy sądzisz, że mam ochotę wtajemniczać. jeszcze kogoś w tę sprawę?
To wyjaśnienie uspokoiłoby w pewnych warunkach najostrożniejszego i najpodejrzliwszegć człowieka, więc i ja uspokoiłem się nieco i ruszyliśmy dalej. Kiedy byliśmy już prawie na szczycie, zatrzymał się stary, rozglądnął się dokoła i rzekł:
— Jak daleko okiem sięgnąć, nie widać nikogo. Nikt na nas nie patrzy, możemy więc śmiało wejść do podziemia.
Tak, nie było widać nikogo; byliśmy zupełnie sami i dzięki temu zniknęły resztki mojej nieufności. Zresztą cóżby mi ten człowiek mógł zrobić, nawet gdyby myślał o jakim podstępie. Co najwyżej mógł nas gdzieś zamknąć, a i temu łatwo było zapobiec. Należało go tylko przy wchodzeniu puszczać zawsze przodem, a przy wychodzeniu trzymać w tyle. Selim był widocznie także dobrej myśli, gdyż nie powiedział, ani nie uczynił nic takiego, coby świadczyło o braku odwagi. Starzec usiadł na piasku i zaczął grzebać rękoma, odrzucając go na prawo i na lewo. Nie wiele trudu kosztowała go ta praca, ponieważ piasek był czysty i lekki. Odrzuciwszy w ten sposób warstwę piasku, grubą na trzy stopy, odsłonił kamienną płytę, którą też wkrótce odgrzebaliśmy z pomocą Selima zupełnie. Była na cztery stopy wysoka, a na trzy szeroka. Odjęliśmy ją i zobaczyliśmy przed sobą korytarz, murowany z czarnych nilowych cegieł, a taki wysoki i szeroki, że nawet otyły człowiek mógł się w nim swobodnie poruszać. Fakir zbadał jeszcze raz widnokrąg, a nie znalazłszy nigdzie żadnej żywej istoty, rzekł:
— Rzeczywiście jesteśmy zupełnie sami, nikt na nas nie zważa, więc możemy wchodzić. Kto wejdzie pierwszy?
— Oczywiście ty, bo jesteś przewodnikiem — odpowiedziałem.
Był posłuszny mojemu żądaniu, poszedł naprzód, ja ruszyłem za nim, a Selim powoli za mną. Kiedyśmy się znaleźli w głębokości jakich czterech łokci, poczułem, że się korytarz rozszerza. Fakir kazał zapalić pochodnię. Uczyniłem to i przy jej świetle zobaczyłem, że znajdujemy się w małej komnacie, mogącej pomieścić do siedmiu osób. Była tak wysoka, że mogliśmy stać prosto. Ściany składały się z takich samych iłowych cegieł, jak sztolnia wchodowa. Powietrze było dobre, a zapachu mumii ani śladu. Musiało to ucieszyć Selima, bo rzekł z humorem:
— Tutaj możnaby mieszkać, effendi. Tu powietrze całkiem inne, niż w tej przykrej jaskini w Moabdah. Tam był zaduch tak wielki, że potrzeba było całej siły charakteru, ażeby zbadać wszystkie korytarze i wytrzymać do ostatniej chwili.
— Więc podoba ci się tutaj!
— Nadzwyczajnie! Nie każdy wprawdzie ma na tyle odwagi, aby się wciskać w ciemną otchłań ziemi, ale czego nikt nie potrafi, tego ja dokażę. Gdyby zażądano ode mnie, wszedłbym nawet w otchłań piekielną.
— Nie bój się. Takiego żądania nikt ci nie postawi, i tylko tej drobnostki od ciebie wymagam, ażebyś nie stracił odwagi, którą teraz posiadasz.
— Stracić odwagę? Effendi, czy pragniesz ciągle i ciągle przyćmiewać blask mojej chwały? Co to za dziura tu w podłodze?
Rzeczywiście w kącie komnaty znajdował się otwór, prowadzący, jak się zdawało, prostopadle w głąb ziemi, a był tak szeroki, że dorosły człowiek mógł tam wejść wygodnie.
— To szyb, którym musimy schodzić — oświadczył fakir.
— Szyb! — mruknął Selim już o wiele skromniej. — Czy są tam schody?
— Nie.
— Gdzież te mumie miały za życia rozum? Jakieżby dobrodziejstwo nam wyświadczyły, gdyby tu kazały wygodne schody wymurować. Ale drabina będzie?
— Także nie.
— Więc mam zaryzykować moje członki i powykręcać, albo nawet połamać sobie ręce i nogi?
— To napewno nie — odrzekłem. — Musi tam być przecież jakie urządzenie, zapomocą którego będzie można zleźć na dół.
— Jest — oświadczył fakir. — Po obu stronach szybu znajdują się dziury, w które wstawia się nogi. To daje także silne oparcie dla rąk. W ten sposób można się dostać na dół, jak po zwykłych schodach albo drabinie.
— Jaki ten szyb głęboki?
— W głębokości dwudziestu stóp natrafimy na dwie sztolnie boczne, ale próżne i bardzo małe, a znowu trzydzieści stóp niżej znajdziemy się już w głównym korytarzu. Nie bójcie się; schodzenie i wychodzenie przy pomocy tych dziur jest zupełnie wygodne.
— A jakie tam powietrze?
— Prawie takie dobre, jak tu na górze. Muszą tam być otwory powietrzne, których jednak dotychczas nie odszukałem. Może twoje bystre oczy zdołają je odkryć.
Powiedział to głosem zwyczajnym, ale później zrozumiałem, że była w jego słowach ironia.
— Czy otworom do schodzenia można zaufać? — pytałem dalej. — Szyb jest zbudowany z cegieł nilowych, które kruszą się łatwo, możnaby więc stracić oparcie i spaść w głąb.
— To niemożebne. Cegły są mocne, a zresztą mamy linę ze sobą, którą się razem zwiążemy. Kto idzie naprzód?
— Ja nie — odrzekł Selim czemprędzej.
Jeżeli, na wypadek zamierzonej zdrady, nie miałem się dać wywieść fakirowi w pole, to musiał on iść przodem. Powiedziałem mu zatem, że musi nam przewodniczyć, a on zgodził się na to bardzo chętnie. To także uspokoiło moją względem niego nieufność. Fakir poszedł więc przodem, potem szedł Selim, a ja, jako najsilniejszy, na końcu. Gdyby się który z nich zesunął, miałem go zatrzymać na linie. Jeden jej koniec przewiązał sobie fakir pod ramionami, w środku umocowałem Selima, a drugi koniec owinąłem sobie dokoła bioder i zawiązałem na węzeł.
Trudno było używać rąk i nóg przy schodzeniu i trzymać równocześnie płonącą pochodnię. Fakir znał szyb, więc światła nie potrzebował, Selimowi nie można go było powierzyć, a przytem ręce miał zajęte, spierając się niemi z całej siły o murowany zrąb ściany. Pochodnię więc musiałem nieść ja sam.
Ukląkłem nad otworem i sięgnąłem ręką, by zbadać otwory w ścianach. Były dość wielkie i takie twarde, że nie było obawy, aby się pod naszym naciskiem kruszyły. Fakir zniknął wkrótce w otworze, a za nim ruszył Selim, odmawiając szeptem modlitwy.
— Świadczę, że niema Boga oprócz Boga, świadczę, że Mahomet jest wysłannikiem Boga!
Wkońcu wszedłem i ja, pomagając sobie nogami i prawą ręką, bo w lewej trzymałem pochodnię. Pierwsze kroki w dół były bardzo powolne, wkrótce jednak przyzwyczailiśmy się do położenia i odległości otworów i dalej szliśmy już prędzej. Nie mówiliśmy nic.
Liczyłem kroki. Rzeczywiście po dwudziestu otworach spostrzegłem przed sobą i za sobą poziomą sztolnię, którą wkrótce minąłem. Przechodząc, poświeciłem do jednej z nich, lecz światło było zbyt słabe, ażeby przeniknąć ciemności. Mieliśmy przed sobą jeszcze trzydzieści stopni, które miały nas doprowadzić do głównego korytarza. Kiedyśmy sztolnię minęli, zabrzmiał z góry śmiech, który się w wązkim chodniku okropnem echem odbił. Zdawało mi się, że to śmiech całej zgrai szatanów. Potem usłyszałem słowa:
— Tak sprowadza się psa chrześcijańskiego do wiecznego milczenia. Zgiń tam z głodu i z pragnienia, a potem obudź się w piekle!
Spojrzałem w górę i zobaczyłem dwie twarze, oświetlone blaskiem lampki tak jasno, że mogłem je poznać. Był to stary fakir i muzabir. Nie tracąc przytomności umysłu ani na chwilę, zrozumiałem odrazu, o co chodzi. Mieliśmy tu zostać zamknięci i zginąć nędznie. Należało działać szybko; musieliśmy czemprędzej wydostać się z powrotem w górę.
— Selimie, prędzej w górę — zawołałem — prędzej! prędzej!
Oczywiście i sam zacząłem piąć się w górę, ale byłem związany z Selimem, a on mojego wołania nie usłuchał.
— Znasz mnie? — zawołał kuglarz z góry. — Chciałeś mnie schwytać, a teraz sam wpadłeś w moje ręce i nikt nie wybawi ciebie, ani Selima.
— Nikt — dodał czcigodny starzec. — Zacząłeś mi już niedowierzać, widziałem to, lecz byłeś na tyle głupi, iż poszedłeś za mną. Należę do świętej Kadiriny i ażeby się pomścić, czekałem na ciebie w Moabdab. Teraz giń, jak pies, giaurze! Niech dusza twoja będzie potępiona na wieki wieków.
Nie odpowiedziałem im na to nic, gdyż każde słowo byłoby daremne. Ocalenie leżało w czynach, nie w słowach. Stojąc nogami w otworach i trzymając pochodnię w lewej ręce, dobyłem noża i przeciąłem sznur, aby się w ten sposób od Selima uwolnić. Widziałem dobrze, gdzie znajdowali się obaj nieprzyjaciele. Leżeli w owych sztolniach poprzecznych jeden z jednej, drugi z drugiej strony i trzymali głowy nad otworem, w którym się znajdowałem. Trzeba ich było odpędzić, ale cała trudność przeprawy jasno mi się w oczach zarysowała. Wystarczyłoby tylko, żeby mnie uderzyli w głowę, gdy się wynurzę, a już byłoby po mnie. Ażeby temu zapobiec, musiałem ich pospędzać. Włożyłem więc nóż za pas, a wyjąłem rewolwer.
Niestety miałem pochodnię, więc mogli dokładnie widzieć co robię. Zobaczyli u mnie broń i gdy zwróciłem ją w górę, zniknęły obie twarze i usłyszałem tylko głos muzabira:
— Strzelaj psie! Zobaczymy, czy trafisz.
Nademną zrobiło się zupełnie ciemno i usłyszałem łoskot, jak gdyby ciężkie kamienie uderzały o siebie. Wziąwszy w zęby głownię rewolweru, tak że prawą rękę miałem znów wolną, wydostałem się jednym ruchem na miejsce, na którem obydwaj poprzednio leżeli, musiałem się jednak zatrzymać, nie mogąc iść dalej, bo płytą kamienną zamknęli zupełnie otwór. Byliśmy schwytani.
Wsparłem się głową o płytę, ażeby zbadać jej ciężar i nie mogłem jej podnieść. Strzeliłem do niej dwa razy, ale napróżno!
Ponieważ postać moja wypełniała całą szerokość szybu, nie mógł Selim widzieć, co się stało. Słyszał wprawdzie głosy, ale słów nie zrozumiał. Teraz zapytał:
— Effendi, z kim ty tam w górze rozmawiasz? Dlaczego strzelasz? Czy się co stało?
— Tak, stało się niestety. Jesteśmy zamknięci.
— Przez kogo?
— Przez tego starego świętego fakira.
— Jakżeż on mógł nas zamknąć? Przecież znajduje się podemną!
— Mylisz się. Teraz jest on już nad nami.
— To niemożebne. Byłbym go przecież chyba zauważył, gdyby się koło mnie usiłował przecisnąć, aby w tyle zostać.
— A jednak widocznie nie zauważyłeś tego. Odczepił się od powroza i wśliznął się skrycie w boczną sztolnię, by nas obok siebie przepuścić. Teraz zamknął szyb kamieniami i nie możemy się wydostać.
— Allah, l’allah! A więc to prawda? — spytał głosem pełnym przerażenia.
— Tak, smutna prawda. Spróbowałem właśnie podnieść te kamienie, ale za ciężkie.
— Ja ci pomogę; idę!
— Zostań tam. Na nic mi się tu twoja pomoc nie przyda, bo na dwie osoby tutaj za ciasno.
— To spróbuj jeszcze raz, effendi! Jesteś silny, o wiele silniejszy odemnie. Może uda ci się podnieść kamienie i usunąć przeszkodę.
— Dobrze, spróbuję jeszcze raz, ale jeśli się uda, to kamienie wpadną do szybu i głowy nam rozbiją. W każdym razie przysuń się bliżej, stój mocno i trzymaj się dobrze, ażeby cię nadół ze sobą nie porwały.
Podniosłem się jeszcze wyżej, ażeby zamiast głową podnieść płytę plecami. Usłyszałem nad sobą głuche odgłosy i łoskot, z którego wywnioskowałem, że zbrodniarze wciąż jeszcze obciążają płytę kamieniami. Musieli w tym celu sprowadzić do bocznych sztolni znaczny zapas tego materyału.
Przyłożyłem zgięte plecy do płyty i spróbowałem ją podnieść, ale napróżno. Kiedy wkońcu zebrałem wszystkie siły, poczułem, że cegły iłowe, na których stałem zaczęły poddawać się silniejszemu naciskowi i kruszyć. Tej drogi ocalenia trzeba się było wyrzec.
— Idzie? — spytał Selim trwożliwie.
— Nie. Cegły się kruszą i grozi nam niebezpieczeństwo, że runiemy w głąb szybu.
— O Allah, o łaskawy, o miłosierny! Jesteśmy zgubieni. Zginiemy w tej jaskini, a nikt nie będzie wiedział, gdzie zgniją ciała nasze i gdzie nasze kości zwietrzeją. O ja nieszczęśliwy, czemuż nie zostałem w domu marszałka!
— Nie lamentuj! Nie mamy jeszcze powodu do rozpaczy.
— Tak sądzisz? — spytał pospiesznie. — Czy jest wyjście z tej biedy?
— Spodziewam się, że jest.
— Gdzie?
— Na dole. Tutaj górą nie przejdziemy. Musimy zejść na samo dno szybu.
— W takim razie zabrniemy jeszcze głębiej w nieszczęście! Za wszelką cenę musimy tędy drogi szukać!
— To na nic. Przeszkody nie jestem w stanie usunąć, a gdyby mi się to nawet udało, to łotry, zabiją nas, skoro tylko głowy z otworu wychylimy.
— Co za niebezpieczeństwo, co za położenie okropne! Członki mi się trzęsą, a dusza drży ze strachu!
— Nie wyj i zapanuj nad sobą, bo trzeba nam skupić wszystkie siły ciała i ducha, jeżeli chcemy ocaleć. Podaj mi przecięty powróz, bym cię mógł znowu do siebie przywiązać!
Znalazł koniec i podał mi go bezwłocznie. Kiedy wiązałem węzeł, rzekł:
— Nie mogę pojąć, jak mógł ten stary tak szybko znaleźć się nad nami? Był przecież do mnie przywiązany.
— Widocznie odwiązał się po drodze i wśliznął się niepostrzeżenie do bocznej sztolni, gdzie muzabir na niego już czekał. Nie traćmy jednak czasu i schodźmy ostrożnie w dół.
— Ciekawym, jak daleko w głąb iść musimy?
— Fakir mówił o trzydziestu stopach; nie wiem oczywiście, czy to prawda. W każdym razie kiedyś musi się ten szyb skończyć.
Zaczęło się schodzenie. Selim liczył głośno otwory, a kiedy doszliśmy do trzydziestu, zawołał:
— Effendi, czuję pod sobą stały grunt.
— A więc zbadaj ostrożnie, czy cię uniesie.
— Trzyma, nie poddaje się, jest silny.
— To zaczekaj, zaraz idę.
— Miał słuszność. Kiedy stanąłem obok niego, poświeciłem pochodnią dokoła. Znajdowaliśmy się w małej komnacie, podobnej do tej, do której szyb w górze uchodził. Grunt był z cegieł iłowych lecz pod nogami zauważyłem gładką płytę kamienną. Zeszliśmy nieco na bok, aby je podnieść, a kiedyśmy je dźwignęli, ukazał się otwór szybu wiodącego dalej w głąb.
— Popatrz, — rzekłem — taka sama płyta była tam w górze w bocznych sztolniach. Ukryto ją, a potem, kiedy przeszliśmy, położono ją nad szybem i obciążono kamieniami.
— Niestety, pojmuję to teraz dokładnie — skarżył

Tom XIV.
Znajdowaliśmy się w małej komorze...


się długi. — Teraz nam już nic nie pomoże. Jesteśmy zgubieni i światła dziennego nie będziemy już oglądali. A życie takie piękne. Ktoby przypuścił, że skończy się tak rychło i w taki sposób haniebny!
Usiadł i zaczął płakać głośno i gorzko, ja tymczasem zabrałem się do przeszukania komnaty. Przedewszystkiem zauważyłem z zadowoleniem, że powietrze jest dość znośne. Pochodnia nie paliła się wprawdzie całkiem jasno, ale zawsze tak, że wszystko wyraźnie widziałem. O gazach duszących nie było mowy, rozlegała się tylko woń wilgoci. Ściany, z czarnych cegieł nilowych zbudowane, trzymały się jeszcze mocno, tylko w jednem miejscu usunęły się nieco. Ukląkłem i jąłem badać otoczenie, aby się przekonać, czy w tym staroegipskim lochu możemy się poruszać bezpiecznie. Rezultaty badań uspokoiły mię na jakiś czas. Selim płakał wciąż jeszcze, lecz już nie tak głośno, jak przedtem. Nagle zdało mi się, że coś do mnie powiedział, ale jakoś dziwnie głucho i głosem nie swoim. Co mu się stało? Odwróciłem się do niego i widziałem, że siedział z korpusem pochylonym naprzód, z twarzą ukrytą w dłoniach, ale milczał.
— Czy to ty teraz westchnąłeś, Selimie — zapytałem.
— Ja? Westchnąłem? Kiedy?
— Właśnie w tej chwili.
— To ci się zdawało.
— Nie; słyszałem twój głos całkiem wyraźnie.
Umilkłem, gdyż głuchy dźwięk zabrzmiał ponownie.
— Słyszysz? — zapytałem zdziwiony.
— Tak, effendi, teraz także słyszałem, całkiem wyraźnie słyszałem.
— Może to głos sypiącego się piasku? A jednak nie, dźwięk piasku brzmi trochę inaczej. Słyszałem go na pustyni wśród cichych nocy, kiedy śpiewał i jęczał podnoszony wiatrem. jest to dźwięk metaliczny, jak gdyby krasnoludki trącały się malutkimi puharkami. Ten głos był całkiem inny.
Kiedy przestałem mówić, dał się znów słyszeć, i teraz wiedziałem już, skąd pochodził.
— Selimie! ten głos pochodzi z głębi szybu! — zawołałem.
— Słusznie, bardzo słusznie! — przyznał, zrywając się z przerażeniem i uciekając do kąta.
— Czego się lękasz? — zapytałem. — W pobliżu są ludzie.
— Ludzie? Tu niema ludzi! To duchy piekielne, łaknące dusz naszych.
— Milcz tchórzu!
— Ja tchórz? Effendi, jestem najsilniejszym z silnych i największym bohaterem mojego szczepu, ale na walkę z piekłem, nie odważy się nawet najśmielszy ze śmiałych. Sprowadziłeś mnie na brzeg potępienia; a jeśli on się zapadnie, runiemy w otchłań, z której niema wyjścia na wieki. O Allah! Allah!
— A więc zostań tu i lamentuj; ja ginąć z tobą nie myślę.
— Sądzisz, że jest jaki środek ratunku? — spytał nagle. — jeżeli tak, ja ci pomoc oiiaruję, effendi.
— Przedewszystkiem porzuć skargi i zejdź ze mną dalej na dół, bo tam jest jakiś człowiek, któremu musimy pospieszyć z pomocą.
— Głosy, które słyszeliśmy przed chwilą, to były jęki potępieńców piekielnych.
— Głupcze! Ten cziowiek może już blizki śmierci i zginie, jeśli będziemy zwlekali. Ja schodzę na dół, a ty rób, co ci się podoba.
Odwiązałem się od niego, owinąłem powróz dokoła bioder i wsunąłem się w otwór.
— Elfendi, ty naprawdę dałej iść zamierzasz? — zawołał. — A co będzie ze mną?
— Zostań sobie na górze!
— Sam? W takiem okropnym miejscu? Nie, ja tutaj zostać nie mogę. ldę za tobą.
Rzeczywiście pospieszył za mną. Zeszliśmy ze czterdzieści stóp niżej, poczem zatrzymałem się, nadsłuchując. Niedaleko pod sobą usłyszałem wyraźnie głos ludzki:
— Ratunku! Ratunku! Zejdźcie tu do mnie!
— Idę — odpowiedziałem. — Zaraz będę przy tobie!
Zsunąłem się jeszcze niżej i wkrótce stanąłem znowu na pewnym gruncie. Poświeciłem dokoła i ujrzałem się w murowanej komnacie, w której niegdyś była woda. Prawdopodobnie była to odwieczna studnia. Pod ścianą siedziała postać, która teraz podniosła ręce i zawołała:
— Miejcie litość! Puście mnie znów na górę! Ja was nie zdradzę. Wszak wam to już przyrzekłem.
— Nie bój się — odrzekłem. — Nie przyszliśmy po to, aby cię dręczyć.
— Nie. Więc nie jesteście ludźmi Abd el Baraka, który mnie kazał zabić?
— Nie. Abd el Barak jest raczej moim najzawziętszym wrogiem, którego sprzymierzeńcy zamknęli nas w tej studni.
— Allah! Więc wy także skazani jesteście na śmierć i nie możecie mi przynieść ocalenia?
— Nie trać ufności! Chcą nas tu wprawdzie zabić głodem i pragnieniem, spodziewam się jednak, że unicestwię ten zamiar i że razem z nami zobaczysz światło dzienne. Jak długo znajdujesz się już w tem miejscu?
— Cztery dni.
— Zapewne giniesz z pragnienia.
— Nie, panie. Pragnienia nie odczuwam, bo tu wilgotno, a mur ocieka wodą, ale głodny jestem. Już cztery dni nic w ustach nie miałem, a teraz jestem tak osłabiony, że się już podnieść nie mogę.
Muszę wspomnieć, że w wolnych godzinach wychodziłem na dziedziniec, by ogiera całkiem oswoić, Za każdym razem niosłem mu pełną kieszeń daktyli. Dziś także napełniłem kieszeń, ale nie miałem sposobności wyjść na dziedziniec. Te właśnie daktyle teraz się przydały. Wyjąłem je z kieszeni i dałem biedakowi. Na ten widok powiedział Selim:
— I ja mam także zapasy. Marszałek dał mi kebab[9], bo sądził, że będę głodny. Masz i jedz!
Daktyle i mięso wystarczyły do nasycenia głodnego. Był to młodzieniec zaledwie dwudziestu lat wieku, nie miał arabskich rysów twarzy, a wywarł na mnie niezwykle dodatnie wrażenie. Ubrany był w niebieskie płócienne spodnie i bluzę, ściągniętą pasem skórzanym, a na głowie miał nieunikniony fez. Jadł, nic nie mówiąc, a kiedy skończył, powstał i rzekł:
— Dzięki Allahowi! Jadło mnie posiliło, choć mi w krew jeszcze nie przeszło. Kto wy jesteście? Powiedzcie mi wasze imiona, ażebym wam mógł podziękować.
Na to odpowiedział Selim czemprędzej:
— Imię moje takie słynne i długie, że nie zdołałbyś go wymówić, gdybym ci całe powiedział. Zapamiętaj sobie więc tylko tyle, że nazywam się Selim i jestem największym bohaterem swojego szczepu, a zarazem obrońcą tego effendiego.
— Te wyjaśnienia zbyteczne — przerwałem mu. — Kto my jesteśmy, o tem dowie się jeszcze ten młodzieniec. Potrzebniejsze to, żebyśmy wiedzieli, kim on jest i jak się tu dostał.
— Nazywam się Ben Nil — odpowiedział.
Słowa te znaczą tyle, co syn Nilu, więc zapytałem:
— Urodziłeś się zatem na brzegu rzeki?
— Nie na brzegu, lecz na samym Nilu. Matka moja znajdowała się na statku w chwili, kiedy światło dzienne ujrzałem.
— Ojciec Nilu to pewnie dziad twój. Musi więc być żeglarzem.
— To najlepszy sternik nilowy,
— Jak dostałeś się tutaj?
— kazano mi zabić pewnego człowieka i nie chciałem tego uczynić. Za karę sprowadzono mnie tu, gdzie mam zginąć marnie.
— To bardzo pięknie z twej strony, że nie chciałeś brać udziału w zbrodni. Kto tego od ciebie żądał?
— Było ich trzech, ale boję się zdradzić, bo dwaj z nich są potężnymi ludźmi.
— Domyślam się, że między nimi jest Abd el Barak.
— Masz uczciwe oblicze, więc ci zaufam. Istotnie jednym z nich był Abd el Barak, drugim słynny fakir a trzecim kuglarz.
— Ci dwaj ostatni właśnie zwabili nas tutaj.
— Więc jesteśmy towarzyszami niedoli. Powiem wam wszystko, choć wam zapewne obojętne, kogo miałem zabić.
— Owszem, będzie mi to bardzo na rękę, gdy dowiem się czegoś bliższego o zamiarach moich wrogów. Kogóż to miałeś zabić?
— Cudzoziemca i chrześcijanina, uczonego effendiego, który wykroczył przeciwko świętej Kadirinie.
— Czy należysz do Kadiriny?
— Jestem z jej sług najniższym.
— A mimoto nie posłuchałeś!
— Jestem człowiekiem uczciwym i wiem, że bliźnich zabijać nie wolno. Tylko na wypadek wojny, krwawej zemsty albo ciężkiej obelgi zabiłbym przeciwnika. Pozatem wyświadczył ten cudzoziemiec wielką przysługę mojemu dziadkowi.
— Czy wolno wiedzieć, jaka to przysługa?
— Tak. Dziadek był sternikiem okrętu handlarza niewolników i miał być za to ukarany, a ten chrześcijanin pozwolił mu umknąć potajemnie. Żadną miarą nie mogłem się zdobyć na to, aby zgładzić ze świata dobroczyńcę mojego dziadka. ą
— Postąpiłeś słusznie i spodziewam się, że ci się za to odwdzięczę.
— Ty, panie?
— Tak, ja, gdyż właśnie jestem owym: cudzoziemcem, którego miałeś zamordować.
— Czy mówisz prawdę Effendi?
— Najzupełniejszą prawdę. Zapytaj mego towarzysza, zresztą mogę ci to udowodnić także w inny sposób.
— To byłby kismet, którym cieszyłbym się, jak jeszcze nigdy w życiu.
— Imienia twego dziadka nie słyszałem i dowiedziałem się o niem dopiero od ciebie. Był on sternikiem okrętu, dążącego do Sijut. Zaledwie jednak opuściliśmy port w Bulak, przybił w Gizech do brzegu.
— Tak, to prawda.
— Miałem jechać tym statkiem. Wieczorem przyszedł na pokład kuglarz, żeby mnie okraść, a potem miałem być zamordowany.
— I to prawda. Słyszałem to od mego dziadka. Czy wiesz, jak nazywał się statek?
— Oczywiście. Była to Dahabia „es Semek“, ryba.
— Mówisz prawdę effendi. A więc to ty tak dobrotliwie postąpiłeś z moim dziadkiem. Panie, dziękuję ci, dziękuję ci!
Ujął mnie za rękę i przycisnął ją do piersi.
— Skądże ty jednak masz o mnie wiadomości? — pytałem. — Mógł ci to wszystko opowiedzieć jedynie dziadek a on przecież miał się udać do Gubator do syna, a ty jesteś tu w Sijut.
— Dziadek mój nie mówił ci prawdy; on się do Gubator bynajmniej nie wybierał. Postąpiłeś z nim wprawdzie dobrotliwie, lecz jesteś chrześcijaninem. Wiedz, że i ja należałem także do załogi Dahabii, ale podczas poprzedniej jazdy w dół zachorowałem i zatrzymałem się w drodze. Dziadek powiedział ci wprawdzie, że zmierza do Gubator, ale władze mogły się łatwo dowiedzieć, że ma tam rodzinę i byłyby go odszukały bez trudu. Wolał więc wyruszyć w górę rzeki, gdzie ja na niego czekałem. Spotkał się ze mną i opowiedział, co się stało. Szczęściem znalazł natychmiast miejsce na statku płynącym do Chartumu. Zatrzymał się więc przy mnie dzień jeden, polecił mi udać się do Gubator i oznajmić tam, jakie go spotkało nieszczęście.
— Czemu z nim nie pojechałeś, tylko zostałeś tutaj?
— Chciałem tak zrobić, lecz spotkałem Abd el Baraka, mokkadema świętej Kadiriny...
— Gdzie się z nim spotkałeś? — zapytałem.
— Tu na ulicy.
— Czy wiesz, gdzie on mieszka?
— Nie. Kazał mi przyjść za miasto. Kiedy się tam zjawiłem, zastałem razem z nim fakira i kuglarza i wszyscy trzej żądali odemnie, bym ciebie zabił.
— Przecież ty mnie nie znałeś!
— O, wiedziano bardzo dobrze, że przybędziesz statkiem reisa efiendiny i miano mi cię pokazać.
— Nie zgodziłeś się więc na morderstwo. Jak to przyjęto?
— Zwiedli mnie; udali, że mój opór przyjmują obojętnie, a potem wezwali mnie, abym z fakirem i kuglarzem poszedł do grobu Marabuta.
— Abd el Barak z wami nie poszedł?
— Nie. Musiał odjechać.
— Dokąd?
— Tego nie mogłem się dowiedzieć. Słyszałem tylko kilka tajemnych słów, z których wnoszę, że zamierza, któregoś z handlarzy niewolnikami ostrzec przed reisem eifendiną.
— Więc sądzisz, że go już niema w Sijut?
— Nie zdaje mi się, aby to było prawdopodobne.
— Hm! Wmówiono więc w ciebie, że tu jest grobowiec Marabuta?
— Tak. Dlaczegóż miałbym nie wierzyć? Fakir, który mi to powiedział, jest przecież człowiekiem świętym.
— Tak, tak, — świętym, który kłamie i morduje. Zbyt jesteś łatwowierny.
— Nie dziw się effendi! Przecież i ciebie zdołał on tu zwabić.
— Masz słuszność! Nie byłem ostrożniejszym od ciebie i zasłużyłem na te same zarzuty. Czy w tem miejscu nigdy przedtem nie byłeś?
— Nigdy.
— A więc żadnych wyjaśnień nie możesz mi udzielić?
— Najmniejszych, effendi.
— To źle. Nie wiesz przypadkiem, czy jest stąd jakie wyjście?
— Niema żadnego. Szukałem i nie znalazłem go nigdzie.
— Po ciemku oczywiście trudno było chyba jakieś wyjście odszukać!
— Tak, widziałem jednak przy świetle, zaraz kiedy mię tu wprowadzono dwa boczne kurytarze...
— Znam te sztolnie — wtrąciłem — lecz prowadzą niedaleko.
— Może prowadzą na zewnątrz i przysypane są piaskiem; ja nie wiem. Bądź co bądź w jednej z nich byłem. Leżała tam gruba płyta kamienna, wiele luźnych kamieni i kilka glinianych kaganków, napełnionych oliwą, Kilka z nich zapalono a ja wziąłem ze sobą jeden i poszedłem przodem. Zaledwie zeszedłem kilka stopni w dół, oświadczono mi, że muszę tu umrzeć, bo mógłbym zdradzić tajemnicę, że obcy effendi ma być zabity.
— Biedaku! A więc cierpiałeś za mnie?
— To prawda, że cierpiałem, effendi. Sądziłem początkowo, że ze mnie żartują, kiedy jednak studnię zamknięto płytą i pokryto kamieniami, poznałem, że to nie żarty. Wołałem, prosiłem, błagałem, ale napróżno. Przekonałem się, że górnem wyjściem nie zdołam się na świat boży wydostać i zszedłem niżej. Zbadałem cały szyb i tę komórkę studzienną i nigdzie nie znalazłem wyjścia. Potem zgasła mi lampa a skorupy leżą tam w kącie. Wreszcie i ja zacząłem gasnąć. W tych kilku dniach wspiąłem się w ciemności ze sto razy w górę i zszedłem na dół. Zdaje mi się, że byłem blizki obłędu. Ryczałem, szalałem jak furyat, aż mi sił brakło i położyłem się tutaj.
— Skąd wiesz, że jesteś tu już cztery dni?
— Mam zegarek; o ten! Stary majtek darował mi go w Aleksandryi.
Wydobył z kieszeni w spodniach stary wielki, jak słonecznik zegarek, pokazał mi go i powiedział:
— Z tysiąc razy dotykałem wskazówek i już śmierć szumiała mi w uszach, kiedy was usłyszałem nad sobą. Chciałem się wdrapać na górę, aby się do was zbliżyć, ale już byłem za słaby. Czy może słyszeliście moje wołanie?
— Tak, słyszeliśmy. Nie mów już więcej, bo jesteś zbyt osłabiony. Usiądź i spocznij, ja tymczasem rozpocznę poszukiwania.
— Nic nie znajdziesz — oświadczył i usiadł.
— I ja jestem pewien, że na tym poziomie poszukiwania daremne. Znajdujemy się daleko poniżej podstawy wzgórka, więc stąd chyba niema kurytarza na zewnątrz. Wyjście jednak musimy znaleźć, choćbyśmy je mieli własnemi rękoma wykopać.
— Żeby czegoś podobnego dokonać, trzebaby pracować całe tygodnie a tymczasem z głodu pomrzemy.
— Co do mnie, wcale się jeszcze na drugi świat nie wybieram, przeciwnie, mam przekonanie, że wkrótce zobaczymy światło dzienne.
— O, effendi, żeby to była prawda! — lamentował Selim. — Nerwy moje stargane, nadzieja już umarła. Musimy tu zginąć. Czemu Allah właśnie mnie taki kismet przepisał?
— Dlaczego jęczysz? — spytał Ben Nil. — Nazwałeś się przedtem największym bohaterem swojego szczepu. Jeśli nim jesteś istotnie, to szczep ten składa się chyba z samych kobiet.
— Nie obrażaj mnie! Przyznałeś się sam przecież, że jak wół ryczałeś ze strachu.
— Tak, ale wtedy, byłem sam a teraz jest nas trzech.
Selim zawrzał gniewem i chciał mu coś odpowiedzieć, kazałem mu jednak milczeć, gdyż zacząłem badać mury, pukając po ścianach, ażeby odkryć poza niemi jakie puste miejsce. Poszukiwania te zadowalającego rezultatu nie dały. Powietrze psuło się z każdą chwilą i już choćby z tego powodu należało wydrapać się wyżej. Miałem nadzieję zresztą, że na górnych poziomach łatwiej zdołam znaleźć ukrytą drogę.
— Ale jak ja się stąd wydostanę? — spytał Ben Nil. — Jestem taki słaby, że nie zdołam wydostać się na górę.
Obwiązałem go powrozem, którego drugi koniec przewiązał sobie Selim przez pierś. „Obrońca“ mój musiał iść pierwszy, ja zaś wziąłem Ben Nila na barki i powoli podnosiłem go w górę. Przy pomocy Selima zdołałem go bez wielkiego wysiłku wynieść do poprzedniej komnaty. Jakie szczęście, że byliśmy zaopatrzeni w pochodnie. Druga wypaliła się wprawdzie niemal do końca, lecz mieliśmy jeszcze cztery. Przybywszy do wspomnianej komnaty, upatrzyłem odpowiednie miejsce i zacząłem natychmiast wybierać ziemię rękami, w której to robocie także Selim gorliwy wziął udział. Ben Nil trzymał pochodnię. Dziwnym trafem dobre miejsce wybrałem, bo już po kilkunastu minutach pracy dogrzebaliśmy się do jakiegoś nowego kurytarza. Selim nie posiadał się z radości i pełen zdumienia pytał:
— Effendi, skąd ty wiedziałeś, że w tem miejscu kopać należy?
— Nie wiedziałem, ale odgadłem. Powietrze tu takie znośne, że odrazu przyszło mi na myśl, że ta komora musi być połączona ze światem zewnętrznym. Ponieważ zaś w tem miejscu nie było muru, tylko ściana piaskowa, nie trudno było chyba rozstrzygnąć, gdzie nam robotę rozpocząć należy.
Kopaliśmy dalej wytrwale, zresztą Selima już do gorliwości zachęcać nie potrzebowałem, bo z każdą chwilą rosły jego siły i bohaterski animusz. Ben Nil przyświecał nam pochodnią, modląc się do Allaha i od czasu do czasu odgrażał się złoczyńcom.
— A więc sądzisz, że się ocalimy?
— Jeszcze ani chwili o tem nie wątpiłem. Na zewnątrz musimy się wydostać w każdym razie, jeśli nie tu, to gdzieindziej. Ten fakir nie jest człowiekiem zdolnym do zatrzymania nas tutaj. On nie ma pojęcia, jakimi środkami rozporządza człowiek myślący i energiczny. Kop dalej!
— Jeśli się stąd wydostaniemy, — mówił — biada tym, którzy nas tu zamknęli podstępem.
— Zmiażdżę tego fakira! — zgrzytnął Selim, rzucając poza siebie garść piasku. — Żebyśmy tylko stąd wyszli!
— Wyjdziemy — odrzekłem. — Zdaje mi się nawet, że wiem, w którem miejscu wydostaniemy się na wolne powietrze. Posuwamy się mianowicie ku południowi, a więc w tę stronę, w której się marszałek do lochu zapadł. Nie wątpię, że na tę właśnie dziurę natrafimy, jeśli tylko kurytarz nie zboczy z prostej linii.
W ciągu godziny przedostaliśmy się przez część przewodu podziemnego, nawpół piaskiem zasypaną; dalej mieliśmy drogę otwartą, w której już swobodniej mogliśmy się poruszać. Kazałem Selimowi zostać przy Ben Nilu, a sam poszedłem naprzód, aby drogę zbadać w całości. Kurytarz ten był długi na jakie pięćdziesiąt kroków. Wreszcie skończył się, a raczej był zasypany tym samym miałkim piaskiem, jaki nam z początku przejście tamował. Namyślałem się właśnie, czy mam się zabrać do roboty i tę przeszkodę usunąć, czy też zawiadomić najpierw Selima i Ben Nila, kiedy usłyszałem za sobą głos pierwszego:
— Dzięki Allahowi, że mam cię znowu!
— Po coś tu przyszedł?
— Bo nie mogłem już dłużej wytrzymać w ciemności.
— Boisz się?
— Wiesz dobrze, effendi, że się niczego nie lękam, ale ten mały Ben Nil, bał się bardzo.
— I dlatego, że się bał, zostawiłeś go samego. Masz szczególny sposób okazywania odwagi. Trzymaj pochodnię, ja będę kopał.
Piasek ustępował bardzo łatwo, zresztą nie było go wiele, bo już po upływie kilku minut poczułem płynące ku mnie świeże powietrze, a chwilę później oblało mnie światło dzienne. Znalazłem się w piaskowej jamie, w tej samej, z której wyciągaliśmy grubasa. Moje obliczenie, a raczej domysł nie był fałszywy.
Zacząłem pełnemi piersiami wciągać w siebie powietrze, kiedy przecisnął się do mnie Selim i zawołał z tryumfem:
— Allah ’l Allah! Chwała niebu i wszystkim świętym kalifom...
— Milcz już i daj spokój kalifom, ośle! — huknąłem nań stłumionym głosem. — Czy chcesz nas zdradzić?
— Zdradzić? — spytał z tak głupią miną, jakiej dotychczas nie widziałem.
— Pewnie, że zdradzić!
— Przed kim?
— Przed tymi, którzy nas tu zamknęli?
— Ależ oni właśnie powinni się dowiedzieć, że jesteśmy wolni.
— Byle tylko nie dowiedzieli się przedwcześnie. Jeśli jeszcze są tutaj, może się nam uda ich schwytać, jeśli jednak usłyszą twoje głupie wołania, uciekną, i potem będziemy ich szukali, jak wiatru na pustyni.
— Masz słuszność, effendi. Schwytajmy ich, ja to uczynię i już się więcej z moich rąk nie wymkną. Ukarzę ich i zmiażdżę.
— Milcz! Ja wyjdę na zwiady, ty tymczasem wróć się do kurytarza i przyprowadzisz Ben Nila.
— Ja? — spytał przerażony. — To nie może być.
— Jesteś tchórzem, jakich mało na świecie. Jeśli cię tutaj zostawię, kto wie, czy nie popsujesz wszystkiego, a do kurytarza wrócić nie chcesz. Czego się boisz?
— Wcale się nie boję!
— No to idź.
— Wolę jednak zostać tutaj.
Tego głupca niepodobna było istotnie zawrócić do kurytarza, musiałem więc pójść sam, ale odchodząc, nakazałem mu ostro, aby się zachowywał spokojnie i bezzwłocznie cofnął do kurytarza, gdyby przypadkiem ludzkie kroki posłyszał. Ben Nila zastałem siedzącego w tem samem miejscu, w którem go zostawiłem.
— Jaką wieść przynosisz, effendi? — spytał.
— Najlepszą. Jesteśmy wolni. Za chwilę wydostaniemy się na powierzchnię ziemi.
Młodzieniec, słysząc te słowa, padł na kolana i odmówił głośno modlitwę dziękczynną. Potem wyciągnął do mnie obie dłonie i powiedział:
— Panie, tej chwili nie zapomnę ci nigdy. Jeśli znajdę sposobność, aby ci się wywdzięczyć, a nie uczynię tego, niech mnie się Allah wyprze i niech mnie do niebios nie wpuści. Gdzie twój towarzysz Selim?
— Stoi już w świetle dziennem.
— Wiesz effendi! Selim się bał, jak stara baba i nie mógł tu dłużej wytrzymać. Czy mam iść z tobą?
— Oczywiście! Przyszedłem po ciebie. Pytanie tylko, czy ci sił starczy. Kurytarz dosyć długi a taki wązki i nizki, że nie będę ci mógł pomagać.
— Mnie już nie potrzeba pomocy. Daktyle i kebab posiliły mię a pewność ocalenia podwoi moje siły. Idź naprzód, ja za tobą!
Pokazało się, że dobra wieść rzeczywiście przywróciła siły Ben Nilowi. Wkrótce zobaczyliśmy światło dzienne, Selima jednak w jamie nie było. Stał już gdzieś ponad otworem i wołał głośno:
— O psy, psie syny i psie wnuki. Uciekajcie tchórze, uciekajcie, bo rozgnieciemy was pomiędzy palcami. Jam jest pierwszy wojownik i największy bohater świata. Uciekajcie, bo będziecie zgubieni.
Przywołałem go na brzeg jamy. Miałeś przecież być cicho i nie wychylać się z ukrycia! — huknąłem na niego gniewnie. — Czego wrzeszczysz?
— Muszę przecież tym psim synom powiedzieć, co o nich myślę? — odrzekł.
— Jakim psim synom?
— Fakirowi i kuglarzowi. O, tam biegną do domu co sił im starczy.
— W jaki sposób wydostałeś się z jamy.
— Przy pomocy rąk i nóg. Czy nie dosyć długie?
— Nawet zanadto, ale wolałbym, żebyś był został na dole.
— Nie wytrzymałem, effendi! Przypomniałem SO0bie tych łotrów i opanowała mnie taka wściekłość, że nie mogłem jej opanować. Duch męstwa mną zawładnął i chciałem czemprędzej spotkać się z łotrami. Właśnie stanąłem na górze, kiedy obu ujrzałem.
— Skąd nadchodzili?
— Z góry. Ryknąłem na nich wściekle, oni tak się przelękli, że nogi ich nabrały szybkości nóg gazelich. Jeszcze teraz widać ich biegnących.
— Przytrzymaj powróz. Muszę ich w każdym razie zobaczyć.
Rzuciłem mu koniec powroza i wywindowałem się na brzeg jamy. Istotnie biegli tak szybko i byli już tak daleko, że nie możnaby ich było doścignąć. Ten Selim znów wszystko popsuł. To też huknąłem na niego z gniewem:
— Tyś temu winien, ty stary niepoprawny gaduło! Gdybyś był ust nie otwierał, byliby wpadli w nasze ręce, a tak, dzięki tobie, uszli.
— Nie bój się. Schwytamy ich, skoro tylko przybędziemy do Sijut. Nikt mi się jeszcze nie wymknął, kogo schwytać chciałem.
— A czemu tych nie schwytałeś?
— Bo... bo... nie chciałem — wyjąkał.
— Aha! Nie chciałeś?
— Tak. Przecież nie mogłem was tu samych zostawić, a te draby pędziły tak szybko, że chcąc ich schwytać, musiałbym się od was na dłuższy czas oddalić.
— Gdzież byli, kiedy ich spostrzegłeś?
— Schodzili z pagórka. Na mój widok stanęli zdumieni; ja ryknąłem na nich z gniewem, a oni uciekli pełni trwogi.
— Jeden zając zląkł się drugiego.
— Drugiego? Czy wątpisz w moją odwagę?
— Zaiste. Bałeś się dziury i dlatego z niej wylazłeś, a potem na ich widok ryknąłeś ze strachu. Że uciekli, to najcenniejsze w tem wszystkiem. Gdyby mieli więcej rozwagi, źle byłoby z tobą i z nami. Z tobą uporaliby się rychło, a potem, gdybym ja przyszedł, to stojąc w jamie, nie wskórałbym nic przeciwko nim stojącym na górze:
Zobaczyłbyś, czyby ze mną poszło im tak łatwo. Bardzo żałuję, że walczyć ze mną nie chcieli. Zmełbym ich w rękach na mąkę. Zresztą jestem pewny, że nam i tak nie ujdą. Doniesiemy o nich policyi...
— A policya wysłucha nas i założy ręce.
— To przedłóż sprawę swojemu konsulowi. Przecież tu jest.
— Ani mi się śni. Sprawą, którą sam mogę załatwić, nie będę trapił drugich. Podaj mi sznur; wyciągniemy Ben Nila.
Chłopak owinął sobie sznur pod pachą i niebawem znalazł się przy nas. Teraz już nie wątpił o swojem ocaleniu, padł więc znowu na kolana, by dzięki Allahowi złożyć. Słońce paliło silnie, a mimoto wydawała nam się powietrze balzamicznie ożywczem. Zostawiłem Ben Nila na dole, a sam poszedłem z Selimem. Wejście było otwarte, a ślady niepozacierane.
— Widzisz, Selimie! Te ślady dowodzą, że ich spłoszyłeś. Stali tutaj na straży i bylibyśmy ich pochwycili napewno, gdybyś tak głośno nie krzyczał i swoich kalifów pozostawił w spokoju!
— Effendi, jestem wiernym muzułmaninem i mam obowiązek dziękować Allahowi za wszystko dobre.
— Tak, ale dziękować po cichu, a nie ryczeć, jak bawół. Allah widzi i słyszy nawet myśli, Mahometa możesz sobie darować, a kalifom będzie także lepiej, jeśli ich zostawisz w spokoju. Zejdźmy do szybu!
— Effendi, nie igraj z piekłem! Raz uszedłeś, ale drugim razem nie wypuściłoby cię ze swoich objęć.
— Nie bądź głupcem! Czy tam w studni widziałeś choćby jednego dyabła?
— Więcej niż jednego. Widziałem wszystkich dyabłów i płomienie piekielne.
— Więc zostań tutaj; ty i tak przeszkadzasz mi więcej, aniżeli pomagasz.
Chciał mnie zatrzymać, nie zwracałem już jednak na niego uwagi, zapaliłem pochodnię i zszedłem w szyb. Bez trudu dostałem się do bocznych sztolni. Były otwarte, lecz szyb był zamknięty kamienną płytą, obciążoną teraz ogromną masą czarnych cegieł mułowych. Nie dziwiło mię wcale, żem tego ciężaru nie zdołał podźwignąć. Zbadałem boczne sztolnie; nie były długie i widocznie miały za zadanie doprowadzać powietrze do szybu. W jednej z nich stały lampki, o których Ben Nil wspominał. Rozdeptałem je i wróciłem na świat.
Kiedy zeszliśmy na dół do Ben Nila, wstał z ziemi i powiedział:
— Effendi, ślubowałem właśnie Allahowi nie spocząć, dopóki nie zemszczę się na Abd el Baraku, kuglarzu i fakirze. Czy tobie religia mścić się pozwala?
— Nie. Zemsta należy do Boga, ale każdy czyn zły powinien być ukarany i dlatego każdy człowiek ma obowiązek dołożyć starań, aby zbrodniarza uczynić nieszkodliwym.
— Więc chcesz, ażeby ci trzej należytą karę otrzymali?
— W każdym razie nie ja będę ich sędzią. Nie wniosę też do sądu skargi przeciw nim, wiem bowiem, że zaszkodziłoby to raczej sprawie, aniżeli pomogło.

Tom XIV.
Ocalenie Ben-Nila.


Nie wątpię zresztą, że sami funkcyonaryusze sądowi ostrzegliby tych drabów.
— A zatem cóż chcesz uczynić?
— Będę ich śledził, a jeśli który z nich dostanie się w moje ręce, zaskarżę go i nie spocznę, dopóki nie zostanie ukarany.
— Zanim go ty zaskarżysz, zginie od noża mojego. Najgorszy z nich wszystkich to ten obłudnik Abd Asi, gdyż wszyscy uważają go za najpobożniejszego człowieka, a to tymczasem dyabeł w ludzkiej postaci.
— Abd Asl? — zapytałem zdumiony. — Czy to może nazwisko świętego fakira?
— Oczywiście.
— A czy znasz imię Ibn Asl?
Zapytany spojrzał na mnie badawczo, a potem spytał:
— Pytasz mnie, bo przypominasz sobie Dahabieh, na której jako majtek służyłem.
— Mylisz się. Najzupełniej mi obojętne, czy na tym, czy na innym statku służyłeś.
— Więc powiem ci, że bardzo dobrze znam imię Ibn Asl.
— Czy ten człowiek spokrewniony z Abd Aslem?
— Ibn Asl to jego syn, którego nazywają zwykle El Dżazur, śmiały.
— Dziękuję ci, bo ta wiadomość otwarła mi ostatecznie wrota tajemnicy, której rozwiązanie było bardzo trudne. Czy byłeś kiedy w Chartumie?
— Już nieraz.
— Znasz tam kupca nazwiskiem Barjada el Amin?
— Nawet bardzo dobrze.
— Co to za człowiek?
— Uważają go powszechnie za uczciwego i zdaje mi się, że on na to zupełnie zasługuje.
— Bardzo się z tego cieszę.
— Czy może wybierasz się do Chartumu?
— Tak.
— Effendi! Jeśli ci potrzeba służącego, weź mnie ze. sobą! jestem ubogi, ale nic nie będziesz mi płacił. Dasz mi jeść tylko.
— Dobrze, podobasz mi się i biorę cię ze sobą. Ponieważ jesteś żeglarzem, uda mi się może dobrą zapewnić ci służbę.
— Serdecznie ci dziękuję, effendi. Kiedy odjeżdżasz?
— Nie wiem jeszcze, bo czekam w Sijut na towarzysza.
— A co będzie, jeśli on już dzisiaj nadjedzie? Dziś jeszcze nie mógłbym z tobą jechać, gdyż przedtem muszę jedną ważną sprawę załatwić.
— Masz czas, bo i ja muszę przed wyjazdem do Chartumu udać się do Moabdah, gdzie mam nadzieję spotkać fakira Abd Asla.
— | ja dlatego zostaję, aby się z nim rozprawić. Muszę się na nim zemścić.
— Zostaw to mnie!
— Nie, effendi! Mamy równe prawa, a kto z nas dwu. przyjdzie pierwszy, temu drugi ustąpi.
— Jakże się zemścisz, kiedy nawet noża przy sobie nie masz.
— Fakir mi go odebrał pod pozorem, że do grobowców nie wolno wnosić broni. Spodziewam się jednak, że gdy zostanę twoim służącym, pożyczysz mi noża.
Młodzieniec ten wywarł na mnie nadzwyczaj korzystne wrażenie. Mówił skromnie ale stanowczo a wyraz jego twarzy zdradzał niezwykle wysoki stopień rzetelności. Znał zresztą dokładnie całą okolicę Nilu i mógł mi w czasie podróży oddać nieocenione przysługi.
Wyjaśniło mi się teraz wiele rzeczy, poprzednio dla mnie nie zupełnie zrozumiałych. Chłopak, który przyszedł był po mnie i stary ogrodnik, którego spotkałem za miastem, musieli wiedzieć, co się ze mną stać miało. Nie ulega wątpliwości, że obaj byli członkami świętej Kadiriny. Fakir powiedział mi imię swoje i syna. Powiedział mi, że Ibn Asl jest najsłynniejszym łowcą niewolników i że on Ben Wazakowi z Moabdah urządził złośliwego figla. Tych wiadomości mógł mi udzielić tylko w napadzie pychy, pewnym będąc, że się już z rąk jego nie wywinę i słowa jednego z jego opowiadania nie będę mógł nikomu powtórzyć.
Ruszyliśmy ku miastu. Ze względu na Ben Nila szliśmy powoli i dopiero po upływie godziny dotarliśmy do pierwszych domów miasta. Tam zapytałem Ben Nila, czy umie obchodzić się z bronią.
— Tak — odpowiedział.
— A jak tam z twoją odwagą?
— Wystaw mnie na próbę, effendi!
— Zobaczymy, jak się popiszesz! — rzekł Selim. — Niejeden sądzi, że ma odwagę a to nie prawda. Patrz natomiast na mnie. Jestem bohaterem bohaterów i najśmielszym ze śmiałych.
— Twoje bohaterstwo poznałem dzisiaj dokładnie — powiedział Ben Nil ironicznie.
— Nieprawda? Zszedłem w otchłanie piekieł, ażeby ciebie wybawić, a kto wie, czy bez mojej pomocy effendi zdołałby wyjście odszukać; wszak pamiętasz, jak umiejętnie przyświecałem mu przy robocie.
— Czy do tej czynności potrzeba tak wielkiej odwagi?
— No nie. Wspominam o tem tylko dlatego, ażeby dowieść, że obok śmiałości i męstwa mam także inne zalety niezbędnie potrzebne temu, kto chce jeńca z więzów wyzwolić. Zostałeś sługą effendiego, a ponieważ jestem jego obrońcą, będę więc także i twoim i spodziewam się, że będziesz mi tak samo posłuszny, jak jemu.
Słyszałem całą rozmowę i uważałem za stosowne sprostować nieco wywody długonogiego tchórza.
— Selim nie jest wcale moim obrońcą. To służący towarzysza, na którego czekam. Otóż i wszystko.
— Panie! Znowu chcesz poniżyć mą godność! — zawołał Selim. — Nazywasz mnie sługą! Jestem marszałkiem domu, przyjacielem i powiernikiem Murada Nassyra.
— W takim razie Ben Nil jest w tym samym.
stopniu moim przyjacielem i powiernikiem. Jest ci więc zupełnie równy i nie ma wcale obowiązku wypełniać twoje rozkazy.
— Ależ on nie jest najsłynniejszym bohaterem swojego szczepu,
— Tego twierdzić nie możesz, ponieważ go nie znasz. Łatwo być może, że jego sława jest większa i bardziej uzasadniona, aniżeli twoja. Mówisz tyle o swoim szczepie a nie powiedziałeś mi dotąd, skąd naprawdę pochodzisz.
— Nie jeszcze? A więc słuchaj i zdumiewaj się! Jestem synem szczepu najdostojniejszego ze wszystkich, jakie na ziemi żyją. Mam na myśli szczep Beni Fessara.
— Tam w górze w Kordofanie?
— Tak jest, stamtąd pochodzę.
— Dlaczegoż szczep swój opuściłeś?
— Bo nie prowadził już wojen. Taki bohater jak ja, chce walczyć i na krew patrzeć, a ponieważ w ojczyźnie mojej nastał już pokój trwały, odszedłem.
— A gdzież walczyłeś?
— Wszędzie. Przeszedłem wszystkie kraje kuli ziemskiej i walczyłem ze wszystkiemi dzikiemi zwierzętami i ludźmi. A teraz niech ten Ben Nil powie, do którego szczepu należy!
— Jestem Beduinem Uelad-Ali — odrzekł zapytany.
— A z kim walczyłeś?
— Jeszcze z nikim.
— W takim razie jesteś wobec mnie, jak tchnienie wiatru wobec potężnej skały na pustyni i możesz bez sromu w pyle przedemną uklęknąć. Jeżeli jednak okażesz się godnym mojej łaski, będę wspaniałomyślny i na bohatera cię wyprowadzę.
— A ja — wtrąciłem śmiejąc się — dostarczę mu broni.
Przechodziliśmy właśnie przez bazar rusznikarski. Wstąpiłem z nimi do sklepu i kupiłem Ben Nilowi nóż, dwa pistolety i strzelbę. Rozpływał się z wdzięczności, przewiesił flintę przez ramię, wsunął za pas nóż i pistolety i szedł obok Selima dumny, jak król. Chciałem mu jeszcze kupić ubranie, oczywiście tanie, ale na to był czas do jutra. I moje także było zniszczone bardzo, gdyż wiele ucierpiało podczas przeprawy w podziemiu. Oba te zakupna odłożyłem na dzień następny.
Kiedyśmy do pałacu wrócili, zaprowadziłem Ben Nila do koniuszego i poprosiłem, aby go przyjął w gościnę. Gdy w krótkich słowach opowiedziałem, co się stało, przyniesiono czemprędzej taką masę potraw, że więcej niż dwadzieścia osób mogłoby się tem posilić. Zwłaszcza Ben Nil okazywał po pięciodniowym przymusowym głodzie niezwykłą sprawność swych szczęk ale i ja także na brak apetytu nie potrzebowałem się skarżyć. W czasie tej uczty przybył marszałek i już wchodząc zawołał:
— Effendi, czy pojmujesz nareszcie, co znaczy zaćmienie księżyca? Nazajutrz po niem ja znalazłem się w niebezpieczeństwie a dzisiaj wasze życie na cienkim włosku wisiało.
— Zapominasz, że twoje niebezpieczeństwo wielką nam korzyść przyniosło — odparłem. — Gdyby nie ono, kto wie, czy dotąd nie siedzielibyśmy jeszcze w studni.
— To być może. W każdym razie jednak jestem zdania, że złoczyńcy muszą być ukarani.
— Ja także.
— Słyszałem, że zamierzasz udać się do Moabdah, by pochwycić fakira i dlatego wydałem rozkaz, aby żołnierze przygotowali i obsadzili łódź. Ja sam pojadę chwytać tego mordercę.
— Zaprotestowałem przeciwko temu całkiem stanowczo.
— Dlaczego nie chcesz, abym ja sam tą sprawą się zajął? Przecież jesteś naszym gościem, wszyscy ciebie lubimy i mamy obowiązek dbać o twoje bezpieczeństwo. Pozatem cała ta sprawa obchodzi baszę, ponieważ zaś go niema, więc ja jako jego marszałek chcę go zastąpić.
— Radzę ci, abyś się na ten trud nie narażał.
— To nie trud, lecz przyjemność. Kiedy zwiedzałeś jaskinię, nie chciałem ci towarzyszyć, teraz jednak, kiedy idzie o schwytanie zbrodniarza, nie mogę was puścić samych.
— Bardzo ci za tę przychylność dziękuję, zostań jednak w domu, bo wolę jechać sam.
— Na nic się moje tłumaczenia nie zdały. Marszałek uroił sobie, że towarzyszyć mi musi, gdyż w przeciwnym razie gniew Allaha na siebieby ściągnął. Cóż miałem robić? Wybraliśmy się razem.
— Przy brzegu rzeki na kotwicy stały dwa czółna, jedno przygotowane przez koniuszego, a drugie przez marszałka. Do pierwszego wsiadł mój gospodarz, ja i Ben Nil oraz parobcy jako wioślarze, do drugiego wsiadł marszałek z Selimem. Wiosłować mieli żołnierze, ale jacy to byli żołnierze! Kiedy po przybyciu do Sijut reis effendina zaprowadził mnie do pałacu, zobaczyłem na pierwszym dziedzińcu siedzących wielu starych ludzi. Byli skąpo odziani, zajmowali się wyplataniem koszów, szyciem i innemi wcale nie żołnierskiemi pracami. Teraz jednak przekonałem się naocznie, że byli to żołnierze baszy. Wsiadło ich dwunastu. Byli teraz w pełnem uzbrojeniu, lecz broń ich była stara i prawie nie do użycia a ludzie sami wyglądali raczej na podupadłych mieszkańców domu ubogich, niż na walecznych synów Marsa, którzy czuwać mieli nad swego pana bezpieczeństwem. Niebawem jednak przekonałem się, że byli to ludzie ogromnie silni fizycznie. Kiedy łodzie wypłynęły na środek rzeki i podniesiono żagle, zabrali się ci staruszkowie tak dzielnie do wioseł, że łódź ich mknęła jak ryba, podczas gdy nasza daleko pozostawała w tyle.
— Czekajcie! — zawołałem. — Musimy trzymać się razem.
— Przecież zjedziemy się w Moabdah — odrzekł grubas i swoim ludziom dał znak, ażeby, jeśli można, jeszcze bardziej wytężyli swe siły.
Zbudziło się we mnie podejrzenie, że murzyn czynił to w wyraźnie określonym celu. Ja, chrześcijanin, chciałem schwytać fakira, którego powszechnie uważano za człowieka świętego. Kto wie, czy marszałkowi nie zdawało się, że jako muzułmanin, żadną miarą nie powinien do tego dopuścić i czy nie dlatego właśnie się wybrał do Moabdah, aby fakira przedemną ostrzec. Kazałem parobkom wytężyć siły, ażebyśmy zanadto w tyle nie zostali; ja sam wziąłem wiosło do ręki, ale napróżno. Odłożyłem je więc i kiedy minęliśmy Mankabat, wziąłem do rąk lunetę, ażeby przypatrzyć się wzgórzom, położonym po prawej stronie Nilu. Nie spuszczałem też z oka także łodzi marszałka.
Kiedy zobaczyłem skały Moabdah, zobaczyłem na wyskoku ponad wsią człowieka, siedzącego i przypatrującego się Nilowi, oraz naszym dwu łodziom. Mógłbym przysiąc, że to był kuglarz. Właśnie zwróciło się pierwsze czółno do brzegu, kiedy człowiek ów powstał i pędem pobiegł do wsi, gdzie zniknął między domami.
Żołnierze wysiedli i pomaszerowali w stronę osady. Zanim jeszcze do niej dojść zdołali, zobaczyłem owego człowieka z drugim jeszcze po drugiej stronie wsi. Zmierzali w górę i zniknęli w parowie. W trzy minuty później i my przybiliśmy także do brzegu. Zdawało mi się, że ten drugi człowiek był koniecznie fakirem. To też, kiedy wyskoczyłem na brzeg, zwróciłem się wprost w kierunku parowu. Ben Nil poszedł za mną z własnej ochoty. Koniuszy usiłował mnie wstrzymać, ostrzegając, ażebym nie szedł fałszywą drogą, nie otrzymawszy jednak odemnie żadnej odpowiedzi, zwrócił się z parobkami ku wsi.
— Effendi, droga twoja jest dobra — rzekł Ben Nil. — Może dopędzimy fakira i muzabira.
— Czy ich poznałeś?
— Tak. Oczy moje są prawie tak bystre, jak twoje szkła.
— Czy znasz tę okolicę?
— Nie tak dobrze, jakbym sobie życzył. Staliśmy tu kilkakrotnie na kotwicy, ale tam na góry nie wychodziłem niestety.
Po upływie kwadransa weszliśmy do parowu. Drogi nigdzie nie było, a teren był uciążliwy. Parów był bardzo wązki i wił się w krótkich zakrętach pomiędzy stromemi ścianami wzgórza. Po pewnym czasie rozdwoił się i wtedy wypadało już z dalszego pościgu zrezygnować, tembardziej, że wszelkie ślady stóp znikły mi z oczu. Ben Nil jednak nalegał, byśmy szli dalej. Ustąpiłem i na los szczęścia skręciliśmy w prawo. Po pięciu minutach parów się skończył. Zawróciliśmy więc i poszliśmy w lewo, ale ta droga opisywała łuk i dzieliła się także. Poszliśmy znowu w lewo i stanęliśmy przed skalną ścianą, na którą nie było wejścia. Poszliśmy więc na prawo; droga wznosiła się stromo i zaprowadziła nas wkońcu na płaszczyznę skalną, opadającą z trzech stron prawie prostopadle i wtedy przekonaliśmy się ostatecznie, że nas wystrychnięto na dudków i radzi nie radzi musieliśmy wracać.
— Tylko Allah jest wszechwiedzący! — gniewał się Ben Nil. — Nie mogę pojąć, gdzie te łotry umknęły. Jakby się w ziemię zapadli.
— Dla mnie zniknięcie ich bynajmniej nie jest zagadką. Musieli się ukryć w jednej z jaskiń, których tutaj jest pełno. Trudno, trzeba nam wracać. Któż wie zresztą, czyśmy się nie pomylili. Może to był kto inny, nie fakir z muzabirem.
— To oni byli, effendi. Oko moje nie zawodzi mnie nigdy, ale teraz przyznaję, że szukanie byłoby daremne, zwłaszcza że wkrótce zapadnie mrok.
Miał słuszność. Słońce zachodziło już za libijskiemi wzgórzami i wkrótce musiała noc zapaść. Trzeba było dać spokój poszukiwaniu i wracać do wsi.
Towarzyszy naszych zastaliśmy siedzących na ziemi i palących fajki. Opodal stali mieszkańcy osady i gawędzili przyjaźnie z żołnierzami.
— Czy szukaliście we wsi fakira? — spytałem marszałka.
— Nie, — odpowiedział.
— Czemu nie?
— Czekaliśmy twego przybycia. Czemu nie poszedłeś z nami?.
— Czy ci ludzie z Moabdah, którzy tu stoją, wiedzą, w jakim celu przybyliśmy tutaj? — spytałem, nie odpowiadając na jego pytanie.
— Wcale z tego tajemnicy nie myślałem robić.
— Jeżeli tak, to płyńmy Śmiało z powrotem do Sijut, gdyż szukanie nasze, dzięki twej gadatliwości, żadnego skutku przynieśćby już nie mogło.
— Inszallah, stanie się jak Allah zechce! Jesteś naszym gościem i jeżeli sobie życzysz, możemy wracać.
Pytałem o przewodnika Ben Wazaka i dowiedziałem się, że poszedł do El Arisz. Jemu jednemu mogłem zaufać, on byłby pewnie dopomógł mi schwytać zbiegów. Pytałem ludzi, czy widziano gdzie fakira lub kuglarza, lecz otrzymałem odpowiedź przeczącą. Pozwoliłem sobie nawet na rewizyę chat, ale i ta oczywiście żadnego rezultatu nie dała. Czy w parowie naprawdę są jaskinie, o to wolałem nie pytać, bo z góry wiedziałem, że odpowiedzi nie będą zadowalające. Mnie chrześcijaninowi nie pomogliby z pewnością do schwytania „prawdziwego wiernego“, a w dodatku świętego fakira. Musiałem zdać się na szczęście i nie wątpiłem ani na chwilę, że w przyszłości jeszcze gdzieś łotrów tych spotkam.




  1. Święty.
  2. Grobowiec, do którego pątnicy pielgrzymują.
  3. Kaznodzieja.
  4. Ojciec śmierci.
  5. Seriba krokodyla.
  6. Syn początku.
  7. Sługa początku.
  8. Śmiały.
  9. Kawałki mięsa, pieczone na patyczkach nad ogniem.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.