W Saharze
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | W Saharze |
Podtytuł | (Z podróży po Afryce Północnej) |
Pochodzenie | Po szerokim świecie |
Wydawca | Ignacy Płażewski |
Data wyd. | 1925 |
Druk | Zakł. Graficzne B. Wierzbicki i S-ka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały zbiór |
Indeks stron |
— Źle, Sidi![1] Wiatr się wzmaga — rzekł stary Arab, skierowując swego wielbłąda ku Roszkowskiemu. — Patrz, jak wyciągają szyję zwierzęta!
Roszkowski obejrzał się. Istotnie wszystkie wielbłądy szły, wyciągnąwszy naprzód cienkie szyje, rozdymały chrapy i z przerażeniem patrzyły przed siebie, gdzie jak okiem sięgnąć widniały tylko pagórki z piasków ruchomych.
Roszkowski pracował w wielkiej firmie francuskiej, prowadzącej handel daktylami, skupowanemi po oazach, rozrzuconych w Saharze. Jechał właśnie z karawaną, złożoną z sześćdziesięciu wielbłądów z małych oaz, na południe od Tuggurtu rozrzuconych po pustyni.
Był to koniec grudnia, czas bardzo zmiennej pogody. Wczoraj do południa trwał upał, a po nim natychmiast — ulewa.
Arabowie-przewodnicy namordowali się, gorączkowo przykrywając ceratą wełniane worki, pełne daktylów. Deszcz padał przez całą noc i dopiero teraz ustał, gdy zaczął dąć wiatr. Dął bez przerwy, a stawał się coraz gorętszy i silniejszy.
Zmoczone przez deszcz piaski w oka mgnieniu oddały całą swoją wilgoć ciepłemu prądowi powietrznemu, nabrały zwykłego jasno-złocistego odcienia, a gdy wiatr jeszcze bardziej się wzmógł, piaski poruszać się zaczęły.
Na wierzchołkach i zboczach pagórków podniosły się widma ruchome i szybkie. Zdawało się, że jakieś istoty bezkształtne, o ciałach prawie przejrzystych, a chybkie i wściekłe, skupiać się zaczęły na ostrych szczytach sypkich pagórków, a później w trwodze lub gniewie biegały i nieuchwytnemi rękoma wymachiwały. Po chwili obraz się zmienił, i pagórki, ledwie dostrzegalne przez ruchomą płachtę z pędzącego w powietrzu piasku, stały, jak stare, siwe wiedźmy z włosami rozwichrzonemi, pogmatwanemi i miotanemi przez wiatr pustyni.
Wszystko kotłowało się w naturze. Żółte powietrze, wirujące, jak wzburzone morze, mknący piasek i żółte obłoki, porwane na strzępy, wszystko się zmieszało w groźnym, przerażającym chaosie. Jakieś dźwięki rozlegały się dokoła. Chwilami było to ponure wycie, a później gwizd przeraźliwy, lub dreszczem przejmujący cienki zgrzyt stali po szkle. Jakieś nawoływania, chichot, krzyki rozpaczliwe istot niewidzialnych, krakanie zlatujących się zewsząd ptaków-potworów o skrzydłach olbrzymach i miękkich, — tych „azsuf“, co to mają krwawe oczy i kły pantery; zawodzenia wilkołaków, czających się śród kamieni cmentarnych na ziemi zbrodniczych Guirów, rozlegały się coraz potężniej i coraz bliżej.
Wielbłądy szły, mrużąc swoje męczeńskie oczy i nisko opuściwszy głowy, z rozdętemi nozdrzami.
Watr zrywał sznury i nakrycia z worów i usiłował porwać je na pastwę niewidzialnych potworów pustyni.
Arabowie otulili białemi płachtami swe na węgiel opalone, spokojne, nieruchome twarze, nasunęli kaptury burnusów aż do oczu i jechali, milcząc, ufni w przeznaczenie, zawijając się w szerokie brudne płaszcze. Starsi przesuwali długiemi palcami paciorki palmowych różańców z trzykroć świętej Mekki, lub dotykali tajemniczych amuletów „taji et ard“ na powodzenie w podróży; młodsi — szeptali święte wersety z Koranu lub powtarzali raz po raz: „La Illa Illah Allah u Mahomed Rassul Allah“.
Roszkowski, skulony, z ustami, zakrytemi chustką, jechał obok starego Araba-przewodnika. Milczał i myśli bez związku mknęły mu po głowie, niby porwane przez szalejące „Sirokko“[2]. Nagle podniósł oczy i zamyślił się, coś sobie przypominając. Wkrótce zaczął obliczać na palcach, aż szepnął: — Tak, tak! Toż przecież tydzień świąteczny... Boże Narodzenie, śnieg, mróz, choinka, sanna, sąsiedzi, huczne spotkanie nowego roku... Nie podobne jest nasze Wilno polskie do Sahary arabskiej, dokąd mię rzuciła wichura wojenna!
Wymówił to głośno i uśmiechnął się z goryczą.
Arab zwrócił ku niemu zdziwioną twarz.
— Co mówisz, sidi? — zapytał.
— Czy tu niema żadnego koczowiska po drodze? — odpowiedział po chwili namysłu.
— Nie, Sidi, oprzemy się aż w Tuggurcie, ale to dopiero po dwóch słońcach! — zawołał Arab, starając się przekrzyczeć „sirokko“.
Jechali dalej w milczeniu. Nagle Arab pochylił się na siodle i, zaglądając Roszkowskiemu w oczy, rzekł poważnym głosem:
— Wiesz co, Sidi? Bardzo starzy ludzie powiadają, że jeżeli w taki zły czas westchnąć do Allaha o to, czego najgoręcej sobie życzy pobożny, spełni się to... napewno. Jest to „Jokka“ — talizman słów. Należy powiedzieć trzy razy po trzy takie słowa: „W nauce Boga znajdujemy ukojenie, radość i pomoc“. Jest to „jokka“, czy „kitaba“, a pomaga zawsze. Tak powiadają starzy, bardzo starzy ludzie, sidi!
Roszkowski uśmiechnął się i nic nie odpowiedział, lecz gdy Arab odjechał od niego, zaczął myśleć nad tem, coby sobie życzył w tej chwili tu w pustyni podczas sirokka.
— Dachu nad głową! — szepnął, lecz natychmiast pomyślał, że to nie jest najgorętszem pragnieniem, gdyż kilkakrotnie już przeżywał burzę w pustyni i już się do niej przyzwyczaił. Więc czegóż mógłby pragnąć w tej chwili? Różne myśli zaczęły kołować w mózgu, lecz wszystkie odrzucił, jako zupełnie niewykonalne w tych warunkach. Pozostała tylko jedna, do której ciągle powracał.
— Teraz święta u nas w Polsce, cała rodzina, wszyscy przyjaciele są razem... Polska mowa dokoła, a ja tu w pustyni, słyszę tylko chrapliwy głos Berberów lub Beduinów. Eh! Żeby tak teraz jakiego Polaka spotkać, pogadać, pomarzyć, wspomnieniami się podzielić po naszemu, po-polsku!
I nie spostrzegł nawet Roszkowski, jak wymówił magiczną formułkę „Jokki“.
Później inne myśli zajęły go i zapomniał o radzie Araba.
Przed zachodem słońca przewodnik znowu zbliżył się do niego i rzekł:
— Sidi, wybacz! Zbłądziliśmy widocznie, zjechaliśmy z karawanowego szlaku. Spójrz tam! Widzisz — jakieś skały i piasek czerwony? Tego na tej drodze nigdy nie spotykałem...
Roszkowski rozejrzał się uważnie i odpowiedział:
— Istotnie! Nigdy tego tu nie widziałem. Zły z ciebie przewodnik, Hassanie! Ale trudno! Teraz już nie trafimy na właściwą drogę, bo ten wiatr wścieka się coraz bardziej. Trzeba tam, śród tych skał, zatrzymać karawanę i zanocować.
— Rozkazałeś, Sidi! — odparł Arab i coś krzyknął do swoich ludzi.
W pół godziny później wielbłądy wkraczały już pomiędzy gołe, wyszczerbione skały, gdy nagle jeden z Arabów krzyknął:
— Tam na lewo namioty — patrzcie!
Roszkowski skierował się w stronę dwóch namiotów beduińskich, z czarnej wełnianej tkaniny.
Krzyknął zwykłe pozdrowienie:
— Salamu alejkum! Allah iketter khirek![3]
Z namiotów wyszło trzech Arabów i jeden europejczyk.
Po powitaniach europejczyk, który był podróżnikiem, zwiedzającym Saharę, zaprosił Roszkowskiego do swego namiotu.
Rozmowa toczyła się po francusku, gdy nagle podróżnik wspomniał, iż przybył tu z Polski.
Roszkowski drgnął i, bojąc się otrzymać odmowną odpowiedź, zapytał z drżeniem w głosie:
— Pan jest Polakiem?
— Tak, panie!
Roszkowski porwał rękę rodaka i do ust ją przycisnął:
„Jokka-kitaba“ poskutkowała, i po pięciu latach życia śród Arabów, Berberów i Beduinów, Roszkowski dopiero wtedy przerwał nieskończone rozmowy i wspomnienia z rodakiem, gdy przewodnicy, obróciwszy się twarzami na wschód, rozpoczęli swe modły poranne.