Wśród czarnych/W pościgu za słoniami

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Wśród czarnych
Wydawca Wydawnictwo Zakładu Narodowego im. Ossolińskich
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia Zakładu Narodowego im. Ossolińskich
Miejsce wyd. Lwów — Warszawa – Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
W POŚCIGU ZA SŁONIAMI.

Już w jednym z listów pisałem, że moje starania, aby znaleźć słonie w północnej części wybrzeża Kości Słoniowej, nie były uwieńczone powodzeniem, a więc nie mogłem spróbować na nich siły naboju mego ekspresu, naboju, w którym mieści się całe 3½ gramów najsilniejszego prochu bezdymnego.
Jednak te wysiłki myśliwskie nie przeszły bez śladu i dały mi bardzo dużo wrażeń i spostrzeżeń, a w rezultacie — jeden z członków mojej wyprawy spotkał się oko w oko ze słoniem i — strzelał do niego z polskiego karabinu, mającego, niestety, tylko 7,4 mm średnicy kuli.
Lecz opowiem po porządku, z niektóremi, ciekawemi dla myśliwych szczegółami, jak się odbywał nasz pościg za temi olbrzymami sawann zachodniej Afryki.
Przedewszystkiem zaznaczyć muszę, że ilość słoni w tej części kontynentu afrykańskiego jest wprost zdumiewająca, chociaż o tej porze, w której przecinałem te tereny, słonie kryły się w niedostępnych lasach i na sawannę wychodziły rzadko. Zależy to od tego, że ulubione przez nie owoce palm nie były jeszcze dojrzałe, a inne drzewa, służące im jako pożywienie, dopiero zaczęły pokrywać się świeżemi, młodemi liśćmi; oprócz tego nie dojrzały jeszcze kukurydza i proso, w celu zdobycia, których słonie czynią straszliwe spustoszenia na polach tubylców i plantatorów.
To nie przeszkadza jednak stwierdzić faktu, że setki, a może tysiące słoni ukrywa się w lasach ciemnych, osłoniętych ze wszech stron gęstemi zaroślami krzaków, i siecią lian, pełznących aż do szczytu niebotycznych mahoni i palm. Konstatujemy to na każdym kroku, codziennie i wszędzie, bo sawanny przecięte są w różnych kierunkach „ścieżkami“ słoni. Są to raczej drogi — wyboiste, pełne wykrotów i dołów, pozostałych po grzęznących w mokrej ziemi, potężnych nogach słoni. Posuwać się temi drogami można tylko powoli i z wielką ostrożnością, bo łatwo wpaść w ślad ogromnego zwierza i pokaleczyć własne nogi. Z obydwóch stron tych ścieżek słoni widać też i inne ślady. Są to wyrwane z korzeniami młode drzewa „karite“, gdyż ich korzeniami lubią się raczyć książęta dżungli. Czasem spotkać można duże drzewa z obłamanemi gałęziami. To słonie połamały je swojemi trąbami, zrywając młode liście.
W północnej części wybrzeża Kości Słoniowej, na sawannach pomiędzy Badikaha, Korogho i Kong, przemierzyłem swemi, mocno już przedtem strudzonemi nogami sporą przestrzeń sawann, gdzie na niezmierzonych równinach bezpiecznie pasą się stada antylop — dużych i małych, i gdzie niewidzialny w dzień grasuje bezgrzywiasty lew, owiany legendami czarnych i bajdami białych ludzi.
Szliśmy śladami dwóch słoni, które przeszły brzegiem małego potoku wczoraj dopiero gdzieś na południe.
Tropiciele murzyńscy donieśli nam, że, sądząc ze śladów, słonie pasą się wpobliżu, a więc z pewnością powrócą. W tym celu spędziliśmy na sawannie, tuż pod lasami, jedną bardzo przykrą noc.
Nie wzięliśmy ze sobą namiotów, lecz tylko siatki od moskitów. W tych to siatkach, rozpiętych pomiędzy drzewami, zanocowaliśmy. Pogryzły nas niezliczone owady. Czego tam nie było!
Ogromne bąki, które wśliznęły się do naszych kryjówek po ziemi, gryzące pająki i mrówki, aż nareszcie do mego namiotu z siatki wtargnęły cuchnące padliną mrówki i drapieżne termity i zmusiły mnie do ucieczki, oddając na pastwę moskitom oraz tse-tse.
Dzięki temu, słyszałem zbliska chichot hieny, a później, już przed świtem, widziałem jej przemykający się pomiędzy krzakami cień. Jakieś kroki ostrożne, skradające się, chrzęst suchych liści i gałęzi, dochodził moich uszu. Co to było? Duża antylopa singsin lub koba? A może — lew węszył przybyszów i z podziwem przyglądał się bielejącym widmom naszych siatek od moskitów?
Przysłuchiwałem się nocnym głosom afrykańskiej puszczy — głosom tajemniczym i groźnym, mówiącym o walce na śmierć i życie. Rozlegały się w nocnej ciszy beczenia antylop, ryk bawołu, chrapliwe westchnienia lwa, chichot hieny, kwilenie nocnych ptaków drapieżnych, wrzask małp i nieuchwytny, budzący trwogę i tęsknotę, nie milknący nigdy poszept dżungli…
Jednak słonie poszły gdzieś dalej na żer, a że maszerują sobie bez wysiłku po 20 km na godzinę i to tak w ciągu 5—6 godzin, — odeszły więc daleko.
Ścigać ich w kniei dłużej było niepodobieństwem, bo za mało mieliśmy czasu i zapasów żywności.
Tornady, którym towarzyszyły burze i ulewne deszcze, coraz wymowniej mówiły, że musimy już porzucić dżunglę afrykańską, jeżeli chcemy zawczasu powrócić do Europy.
Słonie odeszły daleko, miały też ku temu ważne powody.
Przed paru tygodniami, przed naszem wpadnięciem do Badikaha, nasz gościnny gospodarz p. de Chanaud, jadąc samochodem, dojrzał zburzoną przez słonie szosę, więc tegoż dnia ruszył w pościg za olbrzymami, wziąwszy ze sobą strzelca-murzyna, człowieka odważnego, lecz nieostrożnego.
Wkrótce odnalazł parę słoni, żerujących w gęstych zaroślach nad brzegami małej rzeczki.
P. de Chanaud miał ze sobą karabin Manlichera kalibru 11 mm. Myśliwy i murzyn zaczęli się skradać do słoni, lecz te zwęszyły ludzi. Samka uciekła, samiec zaś, spostrzegłszy myśliwych, ruszył na nich. Myśliwi zaczaili się w gąszczu, lecz słoń nie wychodził. Wtedy ciekawy a nieostrożny murzyn podczołgał się do skraju lasu i właśnie w tej chwili słoń runął do ataku. Olbrzym biegł, druzgocząc po drodze drzewa i, przebiegając około zaczajonego murzyna, chwycił trąbą pień młodego mahoniu i wyrwał go z korzeniami. Chwytając drzewo, porwał za połę ubrania murzyna i w jednej chwili zdarł je z niego tak doszczętnie, że biedak zmuszony był nago powrócić do domu.
Jednak w tej ryzykownej chwili słoń wystawił łeb z krzaków i p. de Chanaud, wspaniały strzelec, wpakował mu kulę pomiędzy okiem a uchem. Olbrzym padł na kolana i wtedy de Chanaud wypuścił w niego jeszcze cztery pozostałe kule, aż zwierz przestał się ruszać.
W tej chwili przybiegł murzyn, wołając, aby de Chanaud szedł za nim, gdyż drugi słoń zatrzymał się wpobliżu.
Karabin nie był nabity i myśliwy zaczął szukać swego worka z nabojami. Okazało się, że słoń upadł właśnie na to miejsce, gdzie p. de Chanaud pozostawił swój worek.
To ocaliło drugiego słonia, który tymczasem odszedł tak daleko, że murzyni nie mogli go dogonić; widocznie słoń uprzedził swoich krewniaków, aby przez pewien czas nie zjawiały się na sawannach w okolicach Badikaha i Konga.
P. de Chanaud podczas naszych wspólnych polowań opowiadał mi, że pewnego razu strzelał do słonia. Ten padł, podniósł się, znowu padł, lecz w tej chwili wydał straszliwy ryk i z lasu wybiegło kilka słoni, otoczyło rannego towarzysza, podniosło go i uprowadziło do kniei.
Mój przyjaciel zaręczał słowem honoru, że jest to prawda, a późniejsze opowiadania innych myśliwych o podobnych wypadkach dowodzą, że słonie dopomagają sobie w razie niebezpieczeństwa.
Drugiem takim zwierzęciem jest lwica.
Tak — lwica, nie lew! Bo gdy lew ucieka w chwili zranienia lwicy, ta atakuje człowieka, gdy kula dosięgnie jej małżonka. Inne zwierzęta w razie grożącego niebezpieczeństwa uciekają, myśląc tylko o własnem ocaleniu.
Nie wspomniałem jeszcze o szympansach, lecz tych prawie że nie uważam za zwierzęta. Ten czarny ludek nie lubi wojny, lecz, zaczepiony, odważnie staje ramię przy ramieniu w obronie współrodaków i młodzieży. Jest to szlachetny, rycerski ludek małpi! Ludzie nieraz mogliby nie bez korzyści dla siebie wzorować się na nim.
Szatanem-kusicielem moim, który namówił mnie do zwiedzenia wybrzeża Kości Słoniowej, był książe de Croy. Wskazał on mi nawet miejsce, gdzie nietrudno o słonie.
Jest to, jak już pisałem, obwód Buafle-Sinfra-Daloa. Byłem tam, prowadzony przez najsłynniejszego w Afryce francuskiej myśliwego, p. M. Burgera i jego strzelca-murzyna Konana, o którym wspominałem już poprzednio. Lecz na sawannie, gdzie książe de Croy spotkał słonie, ja ich nie znalazłem, gdyż ze wskazanych na początku tego listu przyczyn wychodzą w tym okresie na równinę tylko rzadko, znajdując dla siebie dość pożywienia w lasach i czekając, aż dojrzeją kukurydza, proso, manjok i orzechy palmowe.
Chociaż niewdzięcznem i ryzykownem zadaniem jest poszukiwanie słoni i polowanie na nie w lesie, jednego poranku ruszyliśmy z p. Burgerem i Konanem w stronę Sinfra.
Mieszkańcy małej wioski, odległej od osady o jakieś 30 km, donieśli nam, że dwa słonie żerują w błotnistych zaroślach o 3—4 km, w gąszczu lasu.
Obejrzawszy naszą broń, ruszyliśmy za murzynem-przewodnikiem. Szliśmy długo, bo te „murzyńskie kilometry“ posiadają nieraz co najmniej po 5000 metrów.
Droga była nader uciążliwa, gdyż była to „ścieżka słoni“, wydeptana w gęstym lesie. Chaszcze z kłujących krzaków i lian, wystające z ziemi korzenie, zwalone drzewa, błotniste topieliska co chwila tamowały nam drogę. Pod ciemnem sklepieniem drzew panował zaduch; oddychaliśmy z wielkim wysiłkiem; na małych polanach, zarosłych trzcinami, słońce nielitościwie oblewało nas żarem swoich promieni, bąki i moskity co chwila wpijały się w szyję i w ręce, tnąc nawet przez tkaninę bluz; od dołu dokuczały nam mrówki i drobne muszki, prawie niedostrzegalne, a krwiożercze, niby pantery.
Sto razy można było machnąć ręką w rozpaczy i powrócić, lecz było coś, co przemawiało do rozsądku myśliwego. Były to zupełnie świeże ślady dwóch olbrzymich słoni. Przechodziły tą ścieżką najwyżej dwie godziny przed nami.
W lesie ujrzeliśmy „pułapkę“ na słonie.
„Pułapka“ wydaje się całkiem niestosownem słowem, gdyż się mówi o takiem potwornem zwierzęciu, a jednak jest to pułapka i zapomocą niej murzyni szczepu Guro tępią sporo słoni.
Pułapka składa się z grubego, ciężkiego i długiego na 1½—2 m kloca drzewa, w który murzyni wbijają szeroką lancę o ostrzu, przypominającem siekierę. Ten przyrząd zawieszony jest na lianie, drugim końcem umocowanej tuż przy ziemi na ścieżce. Słoń, kroczący znaną sobie drogą na pola kukurydzy, zawadza o lianę, a kloc z ostrzem pada mu na kark lub grzbiet, powodując śmierć.
O paręset kroków za pułapką spotkaliśmy murzyna. Stał nieruchomy, wyprężony i nadsłuchiwał. Był to towarzysz naszego przewodnika i doniósł, że dwa słonie są tuż, w zaroślach trzcin.
Więc dalej — na słonie!
Lecz to „tuż“ zabrało nam dobre trzy kwadranse niewymownie trudnego marszu przez topielisko i zarośla jakichś szerokich liści na mocnych jak stalowe linki łodygach.
Nareszcie wstaje przed nami ściana wysoka na 3—4 metry trzcin i traw. Zatrzymujemy się, bo słonie wparły się w te chaszcze. Słuchamy…
Istotnie niedaleko od nas rozlega się trzask tratowanych trzcin, hałaśliwe sapanie słoni, plusk wody i głośne cmokanie bagna, w którem grzęzły nogi ogromnych zwierząt.
Z przeraźliwym krzykiem unosiły się nad zaroślami białe czaple (Ibis ardea), zawsze towarzyszące słoniom, bawołom i antylopom, z których biorą podatki w postaci różnych pasorzytów, żyjących na ciele tych zwierząt.
Z trudem rozsuwając grube trzciny i walcząc z kłującemi roślinami, czepiającemi się naszych ubrań, zanurzamy się w gąszcz. Co chwila zmuszeni jesteśmy przełazić przez gnijące pnie i konary olbrzymich drzew, zapadamy niemal po pas w bagno, padamy na niezliczonych kępach, podstępnie ukrytych w gęstej trawie; sprawiamy tyle hałasu, że nieboszczyk mógłby usłyszeć nasze kroki, a cóż dopiero dzikie, czujne zwierzę. Rozumiem, że o podejściu słoni i o strzale w tym chaosie trzcin i krzaków nie można nawet marzyć. Czekam tylko na to, co uczynią słonie.
Wkrótce do uszu naszych dochodzi bardziej głośny trzask trzcin, szybkie stąpanie potężnych nóg po wodzie i błocie, ale po chwili już nawet krzyki czapli dolatują zdaleka.
Koniec! Słonie uciekają. Powracamy do wsi tą samą drogą, a metry wydają się kilometrami, kilometry wprost astronomicznemi odległościami! Jednak po pewnym czasie jesteśmy w wiosce. Uprzejmi Guro częstują nas pieczonem injamem i manjokiem, tak bardzo do kartofli smakiem podobnemi; któryś z murzynów przyniósł duży garnek „bangi“, czyli wina palmowego. Lepsze to od łażenia po kniei afrykańskiej i wsłuchiwania się w odgłosy uchodzącej zdobyczy!
Wtedy to, po tem niepowodzeniu, przysiągłem na wszystkie murzyńskie „gri-gri“, że przyjadę jeszcze raz na wybrzeże Kości Słoniowej i tę „kość“ zdobędę!
W okresie, gdy polowałem koło Sinfra, jeden z moich pomocników pozostawał jeszcze w Badikaha, które bardzo polubił. Co do słoni, był on bardziej ode mnie szczęśliwy, a może bardziej nieszczęśliwy.
Ja przechowałem cały zapas swej potencjonalnej możliwości zabicia słonia, gdyż żadnej kuli w to wielkie bydlę nie wypuściłem, tymczasem mój pomocnik słonia spotkał, strzelał do niego, lecz zdobycz, zdaje się, przepadła.
Pan ten zawziął się na słonie w okolicach Badikaha i wraz ze strzelcem pana de Chanaud gorliwie mierzył własnemi krokami sawanny tego obwodu.
Razu pewnego strzelec-murzyn znalazł świeży ślad i mój pomocnik podkradł się do słonia, wypoczywającego w cieniu gęstego lasu. Była to stara samka z małym.
Słonie usłyszały kroki ludzi i zaczęły uchodzić.
Wiedziony instynktem myśliwy bardzo trafnie obrał kierunek i zabiegł drogę słoniom, zaczaiwszy się w krzakach.
Wprost na niego wkrótce wyszła samka, potworna, z podniesioną groźnie trąbą i trwożnie ruszającemi się uszami. Myśliwy, jak mi sam opowiadał, uczuł się odrazu „zupełnie małym robaczkiem“ wobec tego olbrzyma, lecz po chwili podniósł polski karabin i strzelił.
Słoń się potknął narazie, lecz poszedł dalej, ścigany kulami polskiego wyrobu.
Wkrótce zwierzę zaczęło ryczeć. W jego głosie groźnym i przerażającym było tyle nienawiści, wściekłości, bólu i rozpaczy, że mój pomocnik mówił mi, że nigdy tej chwili i tego głosu nie zapomni.
Słoń znikł woddali. Ślady krwi szły za nim. Jednak ranny zwierz odszedł daleko i myśliwi musieli przerwać pogoń.
W dwa dni potem murzyn odnalazł słonia. Ten szedł już powoli, słaniając się. Wtedy murzyn powrócił po karabin do wsi, na co stracił jednak całe dwa dni. Przez ten czas zwierz odszedł zaledwie dwa kilometry. Leżał w krzakach, nieruchomy, brocząc krwią. Murzyn był przekonany, że słoń już padł, więc zbliżył się do niego i nogą pchnął go w trąbę.
Był to nieostrożny czyn.
Słoń w mgnieniu oka, być może, ostatnim wysiłkiem potężnych mięśni, porwał śmiałka trąbą i nadział go na jeden z kłów.
Na szczęście przebił mu nawylot tylko biodro, i nieoględny strzelec miał jeszcze dość sił, aby umknąć, wlokąc się potem z tak straszliwą raną całe dwa dni do wsi.
Mój pomocnik nie miał już jednak czasu na poszukiwanie ranionego słonia, gdyż musiał tego dnia wyruszyć ku nam do Buaké, aby jechać do morza. Pan de Chanaud obiecał mu, że wyśle ludzi na poszukiwanie słonia i wyprawi nam do Polski jego czaszkę i kły.
Czekamy więc tej miłej przesyłki…





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.