Przejdź do zawartości

Villette/Rozdział XXVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Charlotte Brontë
Tytuł Villette
Rozdział Pogrzeb
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój“
Data wyd. 1939
Druk Drukarnia „Linolit“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Róża Centnerszwerowa
Tytuł orygin. Villette
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXVI
POGRZEB

Od tego dnia nie mogłam uskarżać się na brak odmiany w moim życiu: wychodziłam często z wiedzą i najzupełniejszą aprobatą Madame Beck, której imponowało stanowisko społeczne moich przyjaciół. Godna przełożona od samego początku traktowała mnie z szacunkiem, a kiedy dowiedziała się, że bywam zapraszana do jednego z okolicznych châteux i do wspaniałego „hôtel“, szacunek jej dla mnie przeobraził się w zaszczytne, pełne względów wyróżnianie mojej osoby.
Nie powodowało nią nigdy budzące wstręt płaszczenie się przed majątkiem, czy tytułem. Madame, osoba na wskroś światowa, w niczym jednak nie kierowała się słabością. Przy górującym nad wszystkimi innymi pobudkami liczeniu się jej z własnym interesem potrafiła jednak zachować umiar i zdrowy rozsądek; przy nieustannym żądnym uganianiu się za zarobkiem nie zatracała spokoju i rozwagi. I w tym wypadku także zamiast ściągnąć na siebie moją pogardę okazywaniem nazbyt jawnej służalczości, i zbyt wyraźnego schlebiania możnym tego świata, poprzestawała na pełnym taktu i umiaru zaznaczaniu zadowolenia swojego z tego, że osoby, związane z prowadzonym przez nią zakładem wychowawczym, obracają się w towarzystwie, podnoszącym je duchowo i obyczajowo, nie zaś obniżającym ich poziom. Nie wychwalała nigdy ani mnie, ani moich przyjaciół, raz jeden tylko, kiedy siedziała na słońcu w ogrodzie, delektując się filiżanką czarnej kawy przy czytaniu „Gazette“, — pisma codziennego — a ja przyszłam, aby poprosić ją o pozwolenie wyjścia wieczorem dała wyraz swemu zadowoleniu odpowiedziawszy mi z niezwykłą serdecznością:
Oui, oui, ma bonne amie, je vous donne la permission de coeur et de gré. Votre travail dans ma maison a toujours été admirable, rempli de zèle et de discrêtion: vous avez bien le droit de vous amuser. Sortez tant que vous voudrez. Quant à votre choix de connaissances, j‘en suis contente; c‘est sage, digne, laudable.[1]
Zamknęła usta i zabrała się ponownie do czytania swojej „Gazette“.
Zechce czytelnik nie sądzić zbyt surowo faktu zniknięcia na pewien czas z potrójnie zabezpieczonej szkatułki moich bezcennych pięciu listów. Pierwszym moim odruchem po wykryciu go było naturalnie gorące oburzenie, po chwili jednak wywalczyłam w sobie ustosunkowanie się bardziej wyrozumiałe do tej bolesnej dla mnie nad wyraz sprawy.
— Cierpliwości! — powiedziałam sobie — Nie powiem nic i zaczekam spokojnie: znajdą się znów rychło z powrotem.
I rzeczywiście znalazły się rychło z powrotem; na krótko tylko przebywały w pokoju Madame. Po zbadaniu ich przez nią powróciły na właściwe swoje miejsce. Zaraz nazajutrz znalazłam je tam, gdzie powinny były leżeć.
Ciekawa byłam jak wydała się jej moja korespondencja. Jak oceniła zdolności epistolarne doktora Johna? Jaki był jej sąd o jędrnych często uwagach i myślach, o zdrowych na ogół, a czasem oryginalnych poglądach, formułowanych stylem bezpretensjonalnym, językiem łatwym i potoczystym. Jak podobała się jej żyłka humorystyczna ich autora, która tyle dała mi rozkoszy? Co myślała o tych kilku uprzejmych, a nawet serdecznych zwrotach, rozsianych tu i owdzie — nie grubo, jak diamenty w dolinie Sindbada, nie skąpo, jak drogocenne kamienie te spoczywają w złożach ziemi? O, Madame Beck, jaki był sąd pani o tych rzeczach?
Wydaje mi się, że listy doktora Johna znalazły uznanie w oczach Madame. Nazajutrz po wypożyczeniu ich przez nią ode mnie (mówiąc o tak delikatnej małej kobietce należy posługiwać się delikatnymi określeniami) podchwyciłam jej utkwione we mnie z badawczą wnikliwością spojrzenie, nieco zdziwione, ale bezwzględnie życzliwe. Było to w porze krótkiej pauzy pomiędzy lekcjami, podczas której wyrzucano uczennice na kwadrans na dziedziniec. Pozostałyśmy obie, Madame Beck i ja, same w pierwszej klasie; kiedy oczy nasze spotkały się; ujawniła częściowo myśli swoje, rzekłszy:
Il y a quelque chose de bien remarquable dans le caractère anglais[2]
— Jak to pani rozumie?
Roześmiała się i odparła po francusku, powtarzając jedynie wyraz „jak“ w brzmieniu, nadanym mu przeze mnie.
Je ne saurais vous dire „jak“; mais enfin les Anglais ont des idées à eux, en amitié, en amour, en tout. Mais au moins il n‘est pas besoin de les surveiller[3] — dodała, podnosząc się i odchodząc stałym swoim truchcikiem małego źrebaka.
— W takim razie mam nadzieję — powiedziałam sobie — mam nadzieję, że przestanie pani szpiegować moje listy. Niestety! W tej samej chwili przypomniałam sobie, że nigdy więcej nie otrzymam takich listów. Coś osobliwego padło mi nagle na oczy, zmącając całkowicie ich pole widzenia, zacierając przede mną widok pokoju szkolnego, ogrodu, jasno świecącego słońca zimowego. Nie będzie już dla mnie więcej listów takich, jak te. Kojący ten strumień, na którego brzegach przebywałam i którego kilka ożywczych bryzgów zrosiło moje wargi, zmienił swój kierunek: opuszczał małą moją chatkę i moje wyschłe całkowicie pole, unosząc daleko dobroczynne swoje wody. Zmiana była naturalna, słuszna, sprawiedliwa; nie można było ani jednym słowem zaoponować przeciwko niej: kochałam wszelako ten mój Ren, ten mój Nil, wielbiłam nieledwie mój Ganges, smuciłam się też, że wielka fala toczyć się będzie obca mi, że zniknie, niby miraż ułudny. Mimo że siliłam się na stoicyzm, nie byłam prawdziwym stoikiem, krople łez spływały coraz szybciej na moje ręce, na moje biurko. Wypłakałam cały ich potok, parny, ciężki, acz krótkotrwały.
Rychło powiedziałam sobie: „Nadzieja, jaką opłakuję, sprawiła mi wiele cierpień, zamarła wówczas dopiero, kiedy nastąpił ostateczny jej koniec; po tak długotrwałym okresie rozpaczliwego zgnębienia powinnaby śmierć być pożądana“.
Usiłowałam uczynić ją pożądaną. Długotrwałe cierpienie nauczyło mnie cierpliwości, czyniąc z niej drugą moją naturę nieledwie. Zamknęłam w końcu oczy mojemu trupowi, zakryłam jego twarz i z wielkim spokojem ułożyłam jego kończyny.
Musiałam jednak ukryć listy, odłożyć je w bezpieczne miejsce: ludzie, którzy ponieśli ciężkie straty, zazdrośnie gromadzą i zamykają na cztery spusty pamiątki: ból nie do zniesienia zadają w samo serce momenty nagłego odradzania się żalu.
Pewnego wolnego po południa (we czwartek), otworzywszy mój pulpit, aby postanowić co mam zrobić z moim skarbem, dostrzegłam — tym razem z żywym uczuciem niezadowolenia — że ponownie grzebał ktoś w nim: pakiecik leżał wprawdzie na miejscu, ale wstążka, którą był przewiązany, została widocznie zdjęta i ponownie umocowana. I inne również oznaki wskazywały, że ktoś wyciągał moją szufladę i szperał w niej zawzięcie.
Tego było już trochę za wiele. Madame Beck była wcieleniem dyskrecji, niezależnie od tego, że posiadała tak zdecydowanie zdrowy rozum i tak trzeźwy sąd o rzeczach, jaki tylko mógł zrodzić się kiedykolwiek w głowie męskiej czy kobiecej: nie było może przyjemne, że znała tak na wylot zawartość mojej szuflady, można jednak było od biedy znieść to jeszcze. Mimo jezuickiej swojej badawczości, umiała oceniać sprawy trafnie, widzieć je we właściwym świetle i wydawać o nich sprawiedliwy sąd, ujmując je w ich istotnym nieskażonym sensie. Przypuszczenie wszelako, że mogła udzielić innym zdobytych tą drogą informacyj, że urządzała sobie może w towarzystwie innych jeszcze osób, zabawę z najbardziej uświęconych dla mnie dokumentów, wstrząsnęło mną okrutnie.
Miałam wszelkie powody obawiać się teraz, że było tak istotnie. Domyślałam się nawet kto był jej powiernikiem. Krewny jej, Monsieur Paul Emanuel, spędził z nią cały wieczór poprzedni; zwykła stale radzić się go we wszystkim i rozważać po społu z nim sprawy, z których nie zwierzała się nigdy nikomu innemu. Tego samego rana jegomość ten raczył rzucić na mnie bazyliszkowe spojrzenie, zapożyczone chyba od aktorki w roli Vashti: nie zrozumiałam w danym momencie znaczenia zjadliwego tego wzroku, miotającego ogień rozwścieczenia, i w tej chwili dopiero wyjaśniło się dla mnie wszystko. Monsieur Paul nie był jak wydawało mi się, zdolny sądzić łagodnie i sprawiedliwie żadnej rzeczy dotyczącej mojej osoby: był zawsze w stosunku do mnie surowy i podejrzliwy. Myśl, że listy te, listy czysto przyjacielskie, wpadły w jego ręce i mogłyby wpaść w nie ponownie, zraniła mnie do głębi duszy.
Jak miałam postąpić, aby nie dopuścić do tego? W jakim zatraconym kącie dziwacznego tego domu możliwe było znaleźć pewne i bezpieczne schronienie? Jakie zamknięcie i gdzie mogłoby być dostatecznym zabezpieczeniem i rękojmią nietykalności jedynego mojego skarbu?
Na poddaszu? Nie, nie lubiłam poddasza. Nie miałam zaufania do tego miejsca. A zresztą większość skrzyń komód i szuflad znajdujących się tam, była na wpół zbutwiała. Szczury przegryzały się przez spróchniałe drzewo, a myszy słały sobie gniazda pośród odpadków i śmieci: moje drogie listy mogłyby być pożarte przez to plugastwo, a na pewno już wilgoć zamazałaby nie do poznania pismo na nich. Nie, poddasze nie nada się — ale gdzie w takim razie schronić je?
Rozważając to zagadnienie siedziałam na ławce pod oknem sypialni. Było piękne mroźne popołudnie; zachodzące już słońce zimowe blado połyskiwało na czubkach krzewów ogrodowych „allée défendue“. Spośród gąszczu wyróżniała się wielka stara grusza, niczym wysoki szkielet nimfy leśnej, szary, wyschły, obnażony. Olśnił mnie pomysł — jeden z owych dziwacznych, fantastycznych pomysłów, rodzących się czasem w mózgach ludzi samotnych. Włożyłam kapelusz, okrycie, kołnierz i mufkę futrzaną, i poszłam do miasta.
Kierując kroki moje ku starej historycznej dzielnicy, ku której ocienionym odwiecznym zakątkom czułam się instynktownie pociągnięta, ilekroć bywałam w melancholijnym nastroju, wędrowałam z jednej ulicy na drugą, aż wreszcie, przeszedłszy na przełaj przez na wpół opustoszały plac, czy skwer, znalazłam się przed sklepem z wszelkiego rodzaju starzyzną.
Potrzebna mi była skrzynka metalowa, którą można byłoby zalutować, albo też butla z grubego szkła, którą możnaby zalakować hermetycznie. Pośród spiętrzenia najrozmaitszych, nadających się na szmelc, przedmiotów znalazłam i nabyłam odpowiadającą moim zamierzeniom butlę.
Zwinąwszy listy w rulon, owinęłam je w ceratkę jedwabną, owiązałam cienkim szpagatem i, włożywszy rulon do butli, uprosiłam starego żyda-handlarza o zakorkowanie i zalakowanie jej tak, aby nie dopuścić zupełnie do jej wnętrza dopływu powietrza. Czyniąc zadość mojej prośbie, rzucał na mnie od czasu do czasu nieufne spojrzenia spod wyblakłych, jak gdyby zwarzonych mrozem rzęs. Przypuszczał prawdopodobnie, że kryje się w tym coś podejrzanego, coś złego niewątpliwie. Wszystko to sprawiało mi ponurą jakąś — nie tyle przyjemność ile smutną satysfakcję. Popęd, który pchnął mnie do tego czynu, nastrój, pod którego wpływem pozostawałam, przypominały popęd i nastrój, które skierowały kroki moje w swoim czasie ku konfesjonałowi. Pospieszyłam w drogę powrotną i stanęłam przed naszą szkołą w porze zmierzchania się, zdążywszy na czas jeszcze na obiad.
Około siódmej wypłynął na niebo księżyc. O wpół do ósmej, kiedy uczennice i nauczycielki zajęte były przygotowywaniem lekcji, Madame Beck wraz z matką swoją i dziećmi siedziała w salle à manger, a półpensjonarki porozchodziły się już do swoich domów, dzięki czemu i Rozyna nawet opuścić mogła stały swój posterunek w hallu, otuliłam się szalem i, wziąwszy z sobą zapieczętowaną, zalakowaną butlę, prześlizgnęłam się drzwiami, prowadzącymi z pierwszej klasy do berceau, a stąd wprost już do allée défendue.
Licząca lata metuzalowe grusza stała na końcu tej alei, w pobliżu mojej ławki, i górowała tu, szara, zamglona, ponad skupionymi dokoła niej niższymi krzewami. Drzewo to, mimo że takie stare, miało wciąż jeszcze zdrowy pień w którym jednak utworzyło się tuż nad korzeniami głębokie wydrążenie. Wiedziałam o tym wydrążeniu, mimo że kryły je gęsto obrastające pień zwoje bluszczu i innych pnączy. Tutaj właśnie zamierzałam ukryć mój skarb. Nie tylko jednak chciałam ukryć skarb, ale zagrzebać wraz z nim i mój smutek zarazem. Smutek ten, który przy spowijaniu go w jego całun, wycisnął mi tyle łez z oczu, musi być zagrzebany.
Rozsunąwszy bluszcz, znalazłam wydrążenie, dość duże, aby mogła zmieścić się w nim butla, którą wsunęłam głęboko aż na samo jego dno. W szopie na narzędzia, mieszczącej się w głębi ogrodu, znalazłam resztki materiałów budowlanych, pozostawionych przez robotników murarskich, którzy zajęci byli niedawno niezbędnymi przeróbkami gmachu. Znalazłam tu trochę łupku i zaprawy wapiennej, którą zatkałam otwór wydrążenia, utrwaliłam to zatkanie cementem, oblepiłam je mchem i wreszcie zasunęłam bluszcz na poprzednie jego miejsce. Po dokonaniu tego stałam jeszcze oparta o drzewo, ociągając się z odejściem, jak każdy żałobnik niezdolny rozstać się z świeżo wykopanym i zasypanym ziemią grobem.
Nocne powietrze było bardzo spokojne, ale zasnute dziwnym oparem, przeistaczającym światło księżyca w poświatę mglistą. W powietrzu tym, czy w tej mgle było coś osobliwego, może jakiś fluid magnetyczny — w każdym razie coś takiego, co w dziwny sposób oddziaływało na mnie. Doznałam uczucia podobnego do tego, jakiemu uległam przed rokiem mniej więcej, w Anglii, pewnej nocy, kiedy promieniste smugi świetlne aurory borealis pędziły po niebie, a ja, spóźniona wśród pól samotnych, zatrzymałam się, aby obserwować to zgromadzone jak gdyby na rewię wojsko ze sztandarami — to drganie światełek na szeregach nastawionych dzid — to szybkie wznoszenie się wysłańców gwiazdy polarnej ku ciemnemu, wysokiemu sklepieniu nieba. Czułam się nie tyle szczęśliwa, ani tym bardziej nieszczęśliwa, ile silna odzyskaną, wzmożoną siłą.
O ile życie ma być walką, zdawało się przeznaczeniem moim toczyć ją w pojedynkę. Rozmyślałam teraz w jaki sposób mogłabym porzucić moje zimowe leże — rozstać się z obozem, w którym zbrakło pożywienia i paszy. Może dla dokonania tej zmiany stoczyć wypadnie ponowną bitwę regularną z losem? Gdyby tak być miało, gotowa byłam do niej: nie mając nic do stracenia, mogłabym zyskać tylko, o ile taka byłaby wola Opatrzności. Jaką jednak obrać w tym celu drogę? — jaki plan powziąć? Jaki plan i jaka droga byłyby dla mnie dostępne?
Wciąż jeszcze rozważałam w myśli to zagadnienie, kiedy księżyc, tak bardzo zamglony dotychczas, zajaśniał wyraźniejszym światłem: jeden z jego promieni błysnął nagle biało przed moimi oczami i w świetle tym zarysował się wyraźnie cień jakiś. Wpatrzyłam się bliżej, aby wyjaśnić sobie przyczynę tak ostro zarysowanego kontrastu, wyłonionego nagle w ciemnej alei. W miarę wpatrywania się weń dostrzegałam coraz wyraźniej białość jego i czarność, aż wreszcie w jednym mgnieniu przeistoczył on się w kształt ściśle określony. Stałam w oddaleniu nie więcej niż trzech yardów od wysokiej, otulonej w ciemną szatę, zakwefionej białym wualem kobiety.
Upłynęło pięć minut. Nie uciekłam; nie krzyknęłam nawet. Zjawa stała nieporuszona. Przemówiłam:
— Kim pani jest? I dlaczego nawiedza mnie pani?
Stała bez słowa. Nie widać było jej rysów: cała dolna cześć twarzy poniżej czoła zamaskowana była białym płótnem; odsłonięte jedynie oczy jej wpatrzone były we mnie.
Nie czułam się szczególnie zbrojna w odwagę, byłam jednak niezłomnie zdecydowana dokonać zadania, wymagającego pewnej dozy bohaterstwa. Postąpiłam krok naprzód i wyciągnęłam rękę, zamierzając dotknąć zjawy, która zdawała się cofać przede mną. Podeszłam bliżej: jej cofanie się, dotychczas spokojne, stało się błyskawiczne. Gąszcz krzewów, zarośli i wszelkiego rodzaju pnączy stanął jako żywa przeszkoda pomiędzy mną, a postacią, za którą pośpieszyłam. Przedarłszy się wreszcie przez te przeszkodę, rozejrzałam się dokoła. Nie było już nic. Czekałam, zawoławszy głośno:
— Jeśli masz jakąś sprawę do ludzi, powróć i wymień ją.
Nie było odpowiedzi. Nic nie ukazało się ponownie.
Tym razem nie było doktora Johna, do którego mogłabym zwrócić się: nie było żywej duszy, której odważyłabym się szepnąć słówko bodaj o tym, że „widziałam mniszkę ponownie“.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Paulina Maria ściągała mnie często na Rue Crécy. W dawnych czasach w Bretton, mimo że nigdy nie ujawniała szczególnego przywiązania do mnie, stało się towarzystwo moje potrzebne jej w nieuświadomiony może nawet przez nią samą sposób. Spostrzegałam często, że ilekroć wycofywałam się do mojego pokoju, przydreptywała pośpiesznie w ślad za mną i, uchylając drzwi, aby zajrzeć do wnętrza, domagała się zwykłym, nakazującym swoim tonem:
— Niech pani zejdzie na dół. Dlaczego siedzi pani tutaj sama? Musi pani zejść do bawialni.
W taki sam sposób nalegała teraz:
— Niech pani porzuci szkołę przy Rue Fossette i zamieszka z nami. Ojczulek płaciłby pani daleko więcej, aniżeli Madame Beck.
Pan Home zaofiarował mi w istocie pokaźną sumę trzykrotnie przewyższającą ówczesne moje wynagrodzenie na pensji, o ile zgodziłabym się objąć stanowisko stałej towarzyszki jego córki. Odmówiłam jednak. Myślę, że powinna byłabym odmówić, gdybym nawet była po trzykroć biedniejsza, aniżeli byłam istotnie, gdybym miała mniej możliwości zarobkowania i bardziej ponure widoki na przyszłość. Tak źle jednak nie było. Mogłam wykładać, mogłam udzielać lekcyj, stanowisko wszakże guwernantki prywatnej, czy damy do towarzystwa było czymś przeciwnym mojej naturze. Wolałabym raczej pełnić obowiązek służącej, kupiłabym parę grubych rękawiczek, zamiatałabym i sprzątałabym pokoje sypialne i klatki schodowe, czyściłabym piece i klamki, byleby zachować swobodę i niezależność. Zamiast być damą do towarzystwa wolałabym szyć koszule na tuziny i przymierać głodem.
Nie umiałabym być bezwolnym cieniem żadnej damy wytwornej — nawet panny de Bassompierre. Z natury i siłą warunków było przeznaczeniem moim pozostawać stale w cieniu, usuwać się na drugi plan. Byłam ustępliwa i podporządkowująca się, ale to usuwanie się na drugi plan i podporządkowywanie się musiały być dobrowolne, takie jakie trzymały mnie uległą przy moim biurku, pośród grona nawykłych już do mnie uczennic pierwszej klasy szkoły Madame Beck, albo też samą we własnym moim łóżku w sypialni ogólnej, czy w alei i na ławce ogrodowej, zwanej moją: moje kwalifikacje nie musiały być tutaj dostosowywane, ani przeistaczane; nie mogły służyć za oprawę żadnego klejnotu, za ramę dla żadnej piękności; nie mogły być dopełnieniem żadnej potentatki w całym świecie chrześcijańskim. Madame Beck i ja, nie upodobniając się do siebie wzajem, rozumiałyśmy dobrze jedna drugą. Nie byłam jej towarzyszką, ani guwernantką jej dzieci; pozostawiała mi swobodę działania; nie byłam u niej związana z nikim, ani z niczym — ani z nią samą — ani nawet z jej interesami. Pewnego razu, kiedy choroba jednego z najbliższych członków rodziny trzymała ją dwa tygodnie poza Villette, i kiedy, powróciwszy w wielkim niepokoju o to jak radzono sobie bez niej, przekonała się ku wielkiej swojej radości, że wszystko jest w najzupełniejszym porządku, jak być powinno, obdarowała hojnie każdą z nauczycielek i z wychowawczyń z osobna w uznaniu wzorowego pełnienia przez nie ich obowiązków. Do mnie przyszła o drugiej w nocy, oświadczając, że nie ma dla mnie żadnego prezentu.
— Muszę — rzekła — postępować tak, aby wierność St. Pierre‘ki opłaciła się jej przyniesieniem doraźnych, namacalnych korzyści, gdybym wszakże odważyła się uczynić to samo w stosunku do pani, panno Lucy, doprowadziłoby to do nieporozumień pomiędzy nami, bodaj nawet do naszego rozstania się. Jedno wszakże mogę zrobić dla pani: nie ograniczać, ani nie naruszać w niczym swobody pani: — „c‘est-ce que je ferai[4]
Dotrzymała słowa: od tej chwili zerwała nieodwołalnie wszelkie najlżejsze bodaj pęta, jakimi krępowała kiedykolwiek moją swobodę. Teraz już podwójną przyjemność sprawiało mi dobrowolne stosowanie się do ustanowionych przez nią reguł i przepisów. Chętnie poświęcałam dodatkowe godziny na pracę z uczennicami i dokładałam więcej jeszcze starań przy czuwaniu nad wychowankami, jakie powierzała mojej opiece.
Co się tyczy Pauliny Marii de Bassompierre, odwiedzałam ją chętnie, mimo że nie zgodziłam się stale zamieszkać u niej. Odwiedziny te przekonały mnie rychło, jak trudno było przypuścić, aby moje ofiarowywane jej dobrowolnie od czasu do czasu, towarzystwo miało być długo jeszcze niezbędne dla niej. Pan de Bassompierre ze swojej strony nie zdawał się dopuszczać nawet możliwości myśli podobnej, ślepy zupełnie na to, co działo się dokoła niego, nieświadomy, jak dziecko, wyraźnych oznak rozpoczynania się tego, co, doprowadzone do naturalnego końca, mogłoby nie zyskać przychylnego jego uznania.
Zastanawiałam się właśnie nad tym, jak przyjąłby fakt ten i czy przyjąłby go całym sercem. Trudno było odpowiedzieć na tego rodzaju pytanie. Pochłaniały go zainteresowania naukowe: bystry, przenikliwy, oporny, nie łatwo dający przekonać się w sprawach dotyczących ulubionych jego studiów, dociekań i badań, łatwowierny był, natomiast, i nad miarę ufny w sprawach codziennego życia. Sądząc ze wszystkiego, co mogłam dostrzec, zdawał się uważać swoją „córusię“ wciąż jeszcze za dziecko tylko, nie zdolny przypuścić nawet, aby ktokolwiek inny mógł zapatrywać się na nią inaczej. Często mówił na przykład o tym co będzie trzeba zrobić, kiedy „Poluchna“ stanie się prawdziwą kobietą, kiedy dorośnie i dojrzeje a „Poluchna“ stojąc przy jego fotelu, uśmiechała się, ujmując dostojną jego głowę w obie małe swoje rączki i całowała przyprószone siwizną jego włosy; czasem znów odymała usteczka i potrząsała niecierpliwie lokami nigdy jednak nie odpowiadała:
— Ojczulku, ależ ja jestem już dorosła!
Odmienny był jej sposób zachowywania się wobec różnych osób. Wobec ojca swojego była zawsze jeszcze dzieckiem, albo podobna do dziecka: serdeczna, wesoła, rozbawiona i beztroska. W moim towarzystwie była poważnie myślącą i głęboko czującą kobietą. W stosunku do pani Bretton uległa i ufna, nie wywnętrzała się jednak przed nią. Wobec Grahama była nieśmiała, chwilami bardzo onieśmielona; czasem znów usiłowała być oziębła, a nawet próbowała unikać go. Na odgłos jego kroków wzdrygała się; milkła, ilekroć wchodził do pokoju; na zwracanie się jego do niej odpowiadała zająkliwie; po jego odejściu była, jak się zdawało, niezadowolona z samej siebie, wyraźnie stropiona. Nawet pan de Bassompierre, zauważył to dziwne jej postępowanie.
— Droga moja, Poluchno — rzekł pewnego dnia — żyjesz zbyt samotnie, w zbytnim oderwaniu od świata. Jeśli, wyrósłszy na kobietę, zachowasz w dalszym ciągu taki nieśmiały sposób bycia, nie nadasz się zupełnie o życia towarzyskiego. Zachowujesz się wobec doktora Brettona jak gdyby był dla ciebie człowiekiem zupełnie obcym. Dlaczego? Czy nie pamiętasz, że, jako mała dziewczynka, szczególnie faworyzowałaś go?
— Owszem, pamiętam, ojczulku — odpowiedziała z lekka oschłym, mimo to łagodnym i naturalnym tonem.
— A teraz nie lubisz go? Co zrobił ci złego?.
— Nic. T...ak, lubię go nawet troszkę; staliśmy się jednak obcy dla siebie wzajem.
— Zeskrob w takim razie ten nalot obcości, zeskrob rdzę przywartą do waszego stosunku wzajemnego. Rozmawiaj z nim więcej, kiedy przychodzi tutaj i nie obawiaj się go.
— Nie jest zbyt rozmowny. Jak myślisz, ojczulku, może to on raczej obawia się mnie?
— O, naturalnie! Czy mógłby znaleźć się mężczyzna, który nie obawiałby się milczącej takiej małej panienki?
— W takim razie powiedz mu kiedyś, żeby nie brał mi za złe mojego milczenia. Powiedz, że taka jestem zawsze i że nie czuję żadnej nieprzyjaźni dla niego.
— Taka jesteś zawsze? Ty?! Mała gadulska, której buzia nie zamyka się ani na chwilę?! Nie, moja mała panienko, to tylko twój kaprys chwilowy, ale nie stały zwyczaj.
— W takim razie postaram się poprawić, ojczulku.
Czarujący był wdzięk, z jakim usiłowała nazajutrz dotrzymać słowa. Przyglądałam się wysiłkowi jej prowadzenia z doktorem Johnem ożywionej, miłej rozmowy na ogólne tematy. Uprzejmość jej wywołała na twarzy jej gościa rumieniec przyjemnego zdziwienia; odpowiadał jej ostrożnie, jak mógł najłagodniej, jak gdyby w powietrzu snuła się pajęcza nić szczęścia, którą bał się zdmuchnąć zbyt mocnym głosem i głębszym oddechem. Istotnie też w jej poważnym zarazem nieśmiałym robieniu pierwszego kroku do zawiązywania przyjaźni tkwił subtelny urok czarodziejski.
Po odejściu doktora podeszła do fotela ojca.
— Dotrzymałam słowa, ojczulku? Dobrze zachowywałam się?
— Moja mała Poluchna zachowała się jak królowa. Stanę się prawdziwie dumny z niej, jeśli poprawa ta będzie trwała w dalszym ciągu. Z czasem będziemy świadkami przyjmowania przez nią gości moich ze spokojem i godnością prawdziwie wielkiej damy. Panna Lucy i ja będziemy musieli pilnie baczyć na nasze własne maniery, abyśmy nie zostali zaćmieni przez nią. Muszę zwrócić ci jednak uwagę, moja córeczko, że wciąż jeszcze masz zwyczaj jąkania się od czasu do czasu, a nawet lekkiego seplenienia, przypominającego twoją wymowę kiedy byłaś brzdącem sześcioletnim.
— Nie, ojczulku — zaprzeczyła z oburzeniem — to nie może być prawda.
— Niech panna Lucy rozstrzygnie czy nie mam racji. Proszę powiedzieć szczerze, prawda, że na pytanie doktora Brettona czy widziała kiedy pałac księcia de Bois de l‘Etang, odpowiedziała, że widziała go „klika“ razy? Czy było tak czy nie było?
— Jesteś méchant — niegodziwy — ojczulku! Wymawiam zupełnie dobrze wszystkie litery alfabetu, tak samo dobrze i wyraźnie, jak ty. Ale proszę cię, powiedz mi, wymagasz ode mnie szczególnej uprzejmości dla doktora Brettona, a czy ty sam lubisz go tak bardzo?
— Oczywiście! Lubię go z racji dawnej naszej znajomości, a także dlatego, że jest takim dobrym synem dla swojej matki, nie mówiąc już o tym, że jest w ogóle zacny, bardzo ludzki, dzielny i umiejętny w swoim zawodzie: tak, pyszne z niego homo! Jak zwykliśmy nazywać to „callant!“ — byczy chłop.
— „Callant!?! Odezwał się w tobie Szkot, ojczulku! Czy to wspomnienia z Aberdeenu czy z Edymburga?
— I jedne i drugie, pieszczotko, a w dodatku i z Glasgow także. One właśnie pozwalają mi mówić tak płynnie po francusku: dobrze wygimnastykowany język Szkota radzi sobie zawsze łatwo z tym francuskim.
— Z „tym francuskim“? I znów szkotyzm: jesteś niepoprawny, ojczulku. I tobie także przydałoby się przejście przez dobrą szkołę.
— Nie mam nic przeciwko przeszkoleniu mnie, ale musisz w takim razie nakłonić pannę Lucy, aby przyjęła nas oboje jako uczniów, mnie i ciebie: tobie doda pewności siebie, a mnie ogładzi i nauczy mowy klasycznej.
Sposób zapatrywania się pana de Bassompierre na „pannę Lucy“ i jego opinia o niej sprawiały mi dużą satysfakcję. Jakie sprzeczne, wręcz przeciwstawne cechy charakteru bywają nam przypisywane zależnie od osoby, która wydaje sąd o nas! Madame Beck uważała mnie za osobę wykształconą, za rodzaj bas bleu: — sawantki — nawet; panna Fanshave — za uszczypliwą cyniczną i ironizującą; pan Home — za mistrzowską nauczycielkę, za wzór powagi i powściągliwości, za osobę zbyt surową i skrupulatnie konwencjonalną może, o nieco ciasnych horyzontach myślowych, ale w każdym razie za arcywzór guwernantki, gdy tymczasem jeszcze ktoś inny — profesor Paul Emanuel — nie pomijał nigdy okazji wydawania sądu ujemnego o mnie, jako o naturze porywczej i zapalnej, jako o ryzykantce, o nazbyt śmiałej poszukiwaczce przygód — jako o osobie, nie poddającej się żadnym wpływom, samowolnej i opornej. Przyjmowałam z uśmiechem te wszystkie sądy. Jeśli istniał człowiek, znający mnie naprawdę, była nim Paulina Maria.
Ponieważ nie chciałam być nominalną, płatną jej towarzyszką, mimo że wzajemne stosunki nasze układały się coraz naturalniej i bardziej harmonijnie, skłoniła mnie do podjęcia wspólnych z nią studiów, aby tym sposobem zapewnić sobie stałe regularne komunikowanie się nasze wzajemne. Zaproponowała wspólną naukę języka niemieckiego, który podobnie jak i mnie, także trudno jej było opanować. Zgodziłyśmy się, że nasze lekcje pod kierunkiem mojej dotychczasowej nauczycielki będą się odbywały na Rue de Crécy. To urządzenie łączyło nas parę razy tygodniowo na kilka godzin. Pan de Bassompierre zdawał się bardzo zadowolony z naszego postanowienia, które najzupełniej odpowiadało jego planom. Rad był, że „Pani Minerwa Powaga“, jak mnie nazywał, poświęci cząstkę wolnego swojego czasu na wspólne studia z jego uroczą, drogą córeczką.
Ów inny samozwańczy sędzia mój, dowiedziawszy się o tym, a raczej wykrywszy dzięki stałemu uprawianiu szpiegowskiego swojego systemu, że nie przebywam już tak stale, jak dotychczas, w obrębie pensji Madame Beck, ale wychodzę stale w określone dni o jednej i tej samej porze, wziął sobie za zadanie poddać mnie ścisłej kontroli. Utrzymywano, że Monsieur Emanuel został wychowany w środowisku jezuickim. Gotowa byłabym łatwiej uwierzyć w to, gdyby umiał lepiej ukrywać swoje podstępy. Że jednak zupełnie tego nie potrafił, nie wierzyłam w prawdziwość podobnych legend. Nie istniał bardziej otwarty aniżeli on, agent śledczy, szczerszy, mniej ukrywający się intrygant. Lubił przesiewać przez sito analizy krytycznej własne swoje machinacje, kunsztownie obmyślać intrygi i zupełnie otwarcie chełpić się zręcznością ich przeprowadzania. Nie wiem, czy bardziej zabawiło mnie, czy też oburzyło, kiedy pewnego rana podszedł do mnie, ostrzegając mnie uroczystym szeptem, że „ma na mnie oko“; że on jeden przynajmniej spełni w stosunku do mnie obowiązek szczerego przyjaciela i nie postawi mnie w zupełności własnym moim niebezpiecznym pomysłom. Postępowanie moje mocno mu się nie podoba, nie wie w jakim stopniu ciąży na Madame Beck wina tolerowania podobnego rozluźnienia i niestałości obyczajów u osoby, należącej do personelu wychowawczego jej pensji. Co może mieć wspólnego nauczycielka, poświęcająca się poważnemu zadaniu kształcenia młodzieży, z światem hrabiów i hrabin, z pałacami i zamkami? Wydaje mu się od pewnego czasu jestem ustawicznie „en l‘air“ — że fruwam w powietrzu. Jest pewien, że wychodzę sześć razy w tygodniu.
— Przesadza pan — rzekłam. — Prawdą jest niewątpliwie, że więcej korzystam ostatnio z rozrywek, z pewnej odmiany, która bardzo już należała mi się. Była mi bardzo potrzebna. Nie nadużywam jej wszelako.
— Należała się pani?! Była pani potrzebna?! — I dotychczas chyba, jak ma prawo przypuszczać, nie było mi źle. Potrzebne mi rozrywki?! Potrzebna odmiana?! Powinnam, jego zdaniem, porównać moje własne życie z życiem katolickich „religieuses“ — zakonnic — i zbadać je dokładniej. Im nie jest potrzebna odmiana, nie są potrzebne rozrywki.
Nie wiem jaki wyraz odbił się na mojej twarzy podczas tego przemówienia Monsieur Paula, sprowokował go on jednak widocznie: zarzucił mi, że nie dbam o nic i o nikogo, że jestem lekkomyślna, nazbyt światowa, ze jestem epikurejką, że mam wygórowane ambicje, że dotknięta jestem manią wielkości, że trawi mnie żądza zabaw, umiłowanie błyskotek i przepychu. Przekonywa się teraz, że brak mi zupełnie „receuillement“ — i „dévouement“ — skupienia i zdolności poświęcania się — że nie dbam o dobrodziejstwo łaski, nie mam wiary, ani ducha ofiarności, czy samoponiżenia i pokory.
Czułam, że wszelkie bronienie się moje przeciwko tym zarzutom byłoby nadaremnym trwonieniem słów, zajęłam się więc w dalszym ciągu w milczeniu poprawianiem stosu zeszytów angielskich z ćwiczeniami.
— Nie widzi we mnie ani jednej cechy prawdziwej chrześcijanki: na równi z większością innych protestantów tarzam się w grzechu dumy i samowoli pogaństwa.
Odwróciłam z lekka głowę od niego, wtulając się bardziej jeszcze pod opiekuńcze skrzydło milczenia.
Zgrzytnął zębami, mruknąwszy coś niewyraźnego: nie mogło to chyba być „juron“ — przekleństwo — był na to zbyt pobożny, jestem jednak prawie pewna, że usłyszałam wyraz, sacré — do licha — Przykro mi wyznać, ten sam wyraz wszakże z dodatkiem „mille“ — tysiąc (diabłów oczywiście) — zerwał się z jego ust, kiedy w dwie godziny po tym minęłam go w korytarzu, gotowa do wybrania się na wspólną z Pauliną Marią lekcję niemieckiego przy Rue Crécy.
Nie było na świecie lepszego pod pewnymi względami niż Monsieur Paul małego człowieczka, pod innymi wszakże nie istniał dokuczliwszy i bardziej kąśliwy niż on despota.
Nasza nauczycielka niemieckiego, Fräulein Anna Braun, była wartościową, dzielną kobietą w wieku mniej więcej czterdziestu pięciu lat; powinna była może żyć w epoce królowej Elżbiety, spożywała bowiem na pierwsze i drugie śniadanie pekelflajsz — marynowaną wołowinę — i popijała ją piwem; jej bezpośrednia, wylewna niemiecka natura zdawała się cierpieć okrutnie z powodu naszej, jak ją nazywała typowo brytyjskiej powściągliwości. My same byłyśmy przekonane co prawda, ze jesteśmy bardzo serdeczne dla niej, nie klepałyśmy jej jednak bez ceremonii po plecach, a jeśli nawet pozwalałyśmy sobie od czasu do czasu pocałować ją w twarz, robiłyśmy to spokojnie, bez wybuchów osobliwie czułych. Ten brak w nas wybuchowej bezpośredniości i wylewności wielce ją gnębił, na ogół wszakże zżyłyśmy się z sobą wzajem wcale dobrze. Przywykła do nauczania cudzoziemek, nie zbyt lubiących myśleć i pracować samodzielnie, nie mających pojęcia o pokonywaniu trudności usilną pracą i bardziej wnikliwym wgłębianiem się, uważała postępy, jakie czyniłyśmy, w rzeczywistości bardzo przeciętne, za prawdziwie zdumiewające. W jej pojęciu byłyśmy dwoma zamrożonymi dziwolągami: zimnymi, dumnymi istotami, prawdziwymi wyskokami natury.
Mała hrabianka była w istocie nieco wyniosła i wybredna; może nawet wrodzona delikatność jej i subtelna uroda usprawiedliwiały te właściwości jej charakteru, sądzę jednak, że było stanowczo błędem ze strony naszej Niemki przypisywanie ich i mnie również. Nie zapominałam nigdy o serdecznym przywitaniu naszej nauczycielki; Paulina, o ile tylko mogła, zbywała to dość pobieżnie; ani też nie należał do moich środków obronnych lekki grymas pogardy, jakim odymały się czasem usteczka Polly w odpowiedzi na jakiś bardziej bezceremonialny wyskok niemiecki.
Uczciwa Anna Braun odczuwała w pewnym stopniu różnicę tę, na wpół obawiając się też Pauliny, na wpół wielbiąc w niej rodzaj uroczej nimfy — Undyny — chroniła się chętnie pod moje skrzydła, jako istoty na wskroś ziemskiej, jako zwykłej, bardziej dostępnej śmiertelniczki.
Książką, którą najbardziej lubiłyśmy czytać i tłomaczyć, były balady Schillera. Paulina nauczyła się niebawem pięknie deklamować je, czemu nasza Fräulein przysłuchiwała się z rozszerzającym jej usta uśmiechem zadowolenia, twierdząc, że głos Pauliny brzmi jak muzyka. Mała hrabianka tłomaczyła również balady te nader potoczyście, z wielkim zapałem poetyckim: policzki jej barwił żywy rumieniec, usta jej rozchylał drżący uśmiech, jej piękne oczy zachodziły wilgotną mgiełką rozczulenia. Najpiękniejszych ustępów uczyła się na pamięć i często recytowała je, kiedy byłyśmy same, we dwie tylko. Do najbardziej ulubionych przez nią należała „Des Mädchen‘s Klage“ (Skarga dziewczyny). — Lubiła powtarzać słowa, w których dźwiękach dosłuchiwała się czarownej melodii, mimo że krytykowała ich sens. Pewnego wieczora, kiedy siedziałyśmy przy ogniu kominkowym, wyrecytowała szeptem:

Du Heilige, rufe dein Kind zurück,
Ich habe genossen das irdische Glück,
Ich habe gelebt und geliebt![5]

„Żyłam i kochałam!“ — powtórzyła — Czy to ma być szczyt ziemskiego szczęścia, cel życia — kochać? Nie sądzę, aby tak było. Raczej może to być największą klęską dla śmiertelnika, stratą czasu jedynie, bezpłodną udręką uczucia. Gdyby Schiller powiedział: być kochaną — byłby bliższy prawdy. Powiedz, Lucy, czy być kochaną nie jest czymś zgoła odmiennym?
— Przypuszczam, że jest czymś odmiennym: z jakiej racji wszakże roztrząsać tę sprawę? Czym jest dla ciebie miłość? Jakie masz o niej pojęcie? Co wiadomo ci o miłości?
Spąsowiała z irytacji zarazem i ze wstydu.
— Słuchaj, Lucy, — rzekła — nie zgadzam się na podobne traktowanie mnie przez ciebie. Wolno ojczulkowi uważać mnie za dziecko: wolę nawet, że tak zapatruje się na mnie, ty jednak wiesz i powinnabyś uznać, że jestem bliska rozpoczęcia dziewiętnastego roku życia.
— Nie robiłoby w tym wypadku różnicy, gdybyś nawet miała być bliska rozpoczęcia dwudziestego dziewiątego roku; nie będziemy wyprzedzały budzenia się uczuć przedwczesnym mówieniem o miłości.
— Oczywiście, oczywiście! — zawołała z gorączkowym podnieceniem — możesz zagadywać mnie i powstrzymywać, ile ci się podoba, wiedz jednak, że słyszałam o tym ostatnio i mówiłam o tym również. I to dużo, w sposób nieprzyjemny, draźniący i uszczypliwy, w sposób, który zganiłabyś na pewno.
Podraźnione, triumfujące, śliczne, oporne stworzonko roześmiało się. Nie mogłam zrozumieć co właściwie miała na myśli, nie chciałam jednak pytać ją o to: byłam zaskoczona. Widząc jednak najzupełniejszą niewinność jej zachowania — połączoną z lekkim odcieniem przekorności i rozkapryszenia — powiedziałam wreszcie:
— Kto mógł mówić z tobą w sposób nieprzyjemny i uszczypliwy o podobnych sprawach? Kto spośród ludzi mających dostęp do ciebie ważyłby się na to?
— Lucy — rzekła tonem znacznie łagodniejszym — jest to osoba, która sprawia nieraz, że czuję się bardzo nieszczęśliwą, chciałabym też, aby trzymała się ode mnie jak najdalej — nie życzę sobie jej towarzystwa.
— Ale kto to może być, Paulino? Słowa twoje są dla mnie zagadką prawdziwie.
— To... to moja kuzynka, Ginevra. Ilekroć zmuszona jest przestać bywać u pani Cholmondeley, przychodzi tutaj, a jeśli udaje jej się zastać mnie samą, zaczyna opowiadać mi o swoich wielbicielach. O miłości naturalnie! Szkoda, że nie możesz słyszeć wszystkiego co ma ona do powiedzenia na ten temat.
— O, słyszałam te wywody z jej ust niejednokrotnie — odparłam ozięble — na ogół też dobrze może stało się, że i ty miałaś okazję usłyszeć je również. Nie należy żałować tego — wszystko jest w porządku, jak być powinno. Bo przecież umysłowość Ginevry nie może mieć wpływu na twoją. Łatwo jest przejrzeć ją na wskroś, zarówno jej głowę, jak jej serce.
— Przeciwnie, wywiera ona na mnie wpływ, i to znaczny. Potrafi zamącić moje szczęście i przeistoczyć zupełnie moje sądy. Rani moje uczucia, kalając ludzi najdroższych mi.
— Cóż takiego może ona mówić, Paulino? Daj mi konkretny jakiś przykład. Możnaby przeciwdziałać krzywdzie, jaką ci wyrządza.
— Osoby, dla których żywiłam najwyższy szacunek, których bliskości pragnęłam całą duszą, zostały oczernione przez nią, poniżone w moich oczach. Nie oszczędza nawet pani Graham... nie oszczędza... Grahama także.
— Wyobrażam sobie. Ciekawa jestem tylko w jaki sposób może pogodzić to oczernianie ze swoim uczuciem.. ze swoją miłością? Bo chyba musi je godzić jakoś?
— O, jest zuchwała i fałszywa, jak mi się wydaje. Znasz doktora Brettona. Znamy go obie. Jest może nieco lekkomyślny, wyniosły; czy podobna jednak zarzucić mu postępowanie niskie, niegodne, wiarołomne? Codziennie opisuje mi go, klęczącego u jej stóp, nie odstępującego jej ani na krok, wlokącego się za nią jak cień. Zapewnia, że odpycha go od siebie zniewagami, on jednak nie daje odstraszyć się. Jest tak zakochany, że błaga ją o zmiłowanie. Powiedz, Lucy, czy to może być prawda? Czy cokolwiek z tego, co opowiada Ginevra jest prawdą?
— Może i prawdą jest, że był czas, kiedy uważał ją za przystojną. Czy w dalszym ciągu mówi o nim panna Fanshave jako o swoim wielbicielu i starającym się o jej rękę?
— Utrzymuje, że mogłaby wyjść za niego za mąż kiedy tylko kiwnęłaby palcem; Graham czeka z utęsknieniem na wyrażenie przez nią zgody na jego błagalne prośby.
— Czy te opowiadania właśnie są przyczyną niezrozumiałej powściągliwości twojego zachowania się wobec doktora Grahama, która nie uszła już nawet uwagi twojego ojca?
— Niewątpliwie posiały one w moim umyśle ziarno wątpliwości co do jego charakteru. Przyznać muszę, że w słowach Ginevry nie brzmi akcent szczerej, niezafałszowanej prawdy. Przypuszczam, że przesadza ona co najmniej, może nawet zmyśla — chciałabym jednak wiedzieć w jakim stopniu.
— A gdybyśmy tak poddały pannę Ginevrę pewnej próbie. Gdybyśmy dały jej możność udowodnienia władzy swojej nad nim, jaką tak przechwala się?
— Mogłabym zrobić to już jutro. Ojczulek zaprosił na obiad kilku panów, samych uczonych. Graham, który, jak ojczulek zaczyna przekonywać się, należy do ich rzędu, i to nie w jednej tylko dziedzinie wiedzy, jak słyszę, będzie również obecny. Czułabym się oczywiście zbyt zakłopotana, gdybym musiała zasiadać przy stole w podobnym gronie sama jedna, nie podtrzymywana przez nikogo. Nie mogłabym przecież rozmawiać z panami A i Z z Akademii Paryskiej. Moja świeżo zdobyta opinia młodej osoby, umiejącej należycie zachować się, narażona byłaby na poważny szwank. Ty, Lucy, i pani Bretton musicie przyjść także przez wzgląd na mnie nade wszystko; co do Ginevry, pewna jestem, że przybiegnie na pierwsze skinienie.
— Doskonale. Zakomunikuję jej w takim razie, że ją zapraszasz. Będzie miała w ten sposób okazję udowodnienia swojej prawdomówności.






  1. Tak, tak, kochana przyjaciółko, daję pani zezwolenie z całego serca i z największą chęcią. Praca pani w moim domu była zawsze godna podziwu, pełna gorliwości i taktu; ma pani zupełne prawo bawić się. Niech pani bywa w towarzystwie ile tylko pani zechce. Co się tyczy doboru znajomości pani, jestem z niego zadowolona: jest rozumny, godny i chwalebny.
  2. Jest coś bardzo godnego uwagi w charakterze angielskim.
  3. Nie umiałabym pani powiedzieć jak, ale Anglicy mają swoje własne pojęcia o miłości, o przyjaźni, o wszystkim. Przynajmniej jednak nie ma potrzeby ich pilnować.
  4. i to właśnie zrobię.
  5.  

    O, święta, odwołaj twe dziecię z powrotem,
    Zaznałam szczęścia ziemskiego,
    Żyłam i kochałam.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Charlotte Brontë i tłumacza: Róża Centnerszwerowa.