Uchuł (Ossendowski, 1924)
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Uchuł |
Podtytuł | (Szkic z podróży przez Gobi) |
Pochodzenie | Nieznanym szlakiem |
Wydawca | Wielkopolska Księgarnia Nakładowa Karola Rzepeckiego |
Data wyd. | 1924 |
Druk | Spółka Zjednoczenia Młodzieży w Poznaniu |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Gdy podróżnicy po Centralnej Azji opuszczają ostatni mongolski klasztor na południu — Narabanczi, przechodząc przez zdradziecką rzekę Zapchyn, zagłębić się muszą w posiadłości chana Jassaktu.
Południowe obszary tego chanatu wchodzą już w skład zachodniej części pustyni Gobi, tak zwanej, Naron-Khuhu-Gobi.
Straszliwe i ponure są to miejsca.
Jak tylko wzrokiem sięgnąć można, ciągną się żółto-szare martwe piaski, zrzadka tylko porośnięte badylami twardej, ostrej trawy, której nawet wielbłądy nie chcą tknąć. Lecz i te resztki roślinności znikają wkrótce i przed oczami podróżnika odłogiem leży Naron-Khuhu-Gobi. Ocean piasków, przenoszonych przez wichr, ocean, pokryty falami ruchomych wałów i pagórków, śród których, jak śród fal oceanu, odbywają swoją ostatnią podróż topielce — szkielety ludzi, koni i wielbłądów.
Gdym opuszczał Narabanczi, kierując się przez pustynię do chińskiej prowincji Kansu, przeor klasztoru, czcigodny Dżełyb-Dżamsraphutuhtu, dał mi specjalny amulet, w postaci jedwabnej chustki z napisami zaklęć, i wyrzekł słowa, które strachem przejęły moich Mongołów.
— Chorczók choł uch morityj — chun oczirchonył... cecèg-charà-uchùł!...[1]
Długo milczeli Mongołowie, a później zadali kilka pytań, z których zrozumiałem straszliwe znaczenie pustyni.
Czarna ospa jest plagą koczowników Centralnej Azji. Całe plemiona wymierają od tej choroby. Ogromne obszary Chałchi, Chin, Afganistanu, Tybetu rok rocznie są ogłaszane, jako zakazane dla koczowania i zamieszkania. Takie miejscowości są poznaczone wysokimi masztami, z powiewającemi na nich czarnem tylko słowem — „Uchuł“[2].
Do tych miejscowości zakazanych przez uczonych kapłanów-lamów są zwożeni chorzy na ospę. Żaden z nich nie ma prawa do uzdrowienia opuścić tego miejsca rozpaczy i straszliwej choroby, pod groźbą okrutnej śmierci od szponów złego ducha Cecèg. Nikt nie powinien zjawiać się w tym wyklętym obwodzie pod karą śmierci. Kto zaś umyślnie, czy przypadkowo tam się dostał, jest obowiązany pozostać do czasu, aż ostatni z chorych opuści z zezwolenia lamy-lekarza obóz ospy.
Najczęściej nikt nie pozostaje tam przy życiu, umiera nawet lama-lekarz, i tylko kości męczenników i porwane strzępy flag pozostają śród piasków pustyni.
Czasami epidemja jednocześnie szerzy się w różnych krajach Azji, a wtedy do Naron-Khuhu-Gobi ciągną zdaleka, aż z poza Himalajów karawany z choremi, gdyż podanie twierdzi, że zaraza z pustyni tej nie powraca, umierając wraz ze swemi ofiarami.
Tak było właśnie wtedy, gdyśmy przecinali Naron-Gobi pomiędzy grzbietami Boro i Khara, to też Mongołowie szczegółowo rozpytywali przeora, w jakiem miejscu wystawione są flagi „uchùł“.
Ruszyliśmy... Przezroczyste, drgające od odbitych przez piasek promieni słońca powietrze pochłonęło nas. Lekki wiatr niósł drobny pył, który się zakradał do ust, gardła, nozdrzy i oczu i z lekkim zgrzytem biegł po powierzchni wydm...
Czasami na horyzoncie majaczyły czarne ruchome punkciki, szybko znikające. Wiedzieliśmy, że były to małe stadka dzikich koni, silnych i lekkich w biegu, a czujniejszych od argali — skalnych kozłów Bogdo-Uła.
Na trzeci dzień w parę godzin po południu spostrzegliśmy wielbłąda.
— Wielbłąd osiodłany, ale „chom“[3] na nim nie nasz — oznajmili przewodnicy.
Skierowaliśmy się w tamtą stronę.
Na stoku piasczystego pagórka stał wielbłąd, a przed nim wysoki, chudy człowiek o smętnej czarnej twarzy i szeroko rozwartych, pełnych niepokoju oczach. Miał na sobie biały płaszcz i białą płachtą okręconą głowę i twarz.
— To człowiek z dalekiej Afagi[4] — rzekł jeden z Mongołów.
Czarny człowiek obrócił twarz w naszą stronę.
Podjechaliśmy do niego z mongolskiem pozdrowieniem. Odpowiedział po mongolsku zachrypniętym i obojętnym głosem.
Mongołowie po zwykłych ceremonjach palenia fajki i zdawkowych pytań, rozpoczęli rozmowę. Afgańczyk mówił po mongolsku bardzo źle. Nareszcie przewodnicy jednak zrozumieli go, i przestrach odbił się na ich twarzach.
— Co tam takiego? — spytałem.
— Ten człowiek jedzie do zakazanego obwodu Ceceg-chara. Z jego dalekiej ojczyzny przywieziono tu młodą dziewczynę, — która jest jego narzeczoną. Zły duch Ceceg dotknął jej swemi przeklętemi palcami, a ciało jej pokryły czarne wrzody choroby. Wsadzono ją wraz z innemi na wielbłądy i rzucono tu do Naron-Khuhu-Gobi na pastwę złego ducha... Czarny człowiek nie mógł czekać na jej powrót w swoim domu i przybył tu... Chce przekroczyć linję flag „uchùł“ i pozostać przy dziewczynie na śmierć lub życie... Powiada, że serce mu już umarło z troski o nią, a ciało prędzej umiera i bez tak wielkiego cierpienia...
Kazałem rozpalić ognisko z „argyłu“[5] i przyrządzić herbaty. Częstowałem Afgańczyka, który smętnym głosem, łamaną mongolszczyzną opowiadał o swoim niepokoju i męce swojej, a później oznajmił, że ma ostry wzrok i, że daleko na horyzoncie zoczył już złowrogie czarno-żółte znaki śmierci. Postanowił więc pozostawić tu wielbłąda, aby się nie zbliżał do niebezpiecznego miejsca, a sam miał zamiar iść piechotą do obozu chorych.
Rozstaliśmy się o zachodzie słońca, gdy wyznawca Islamu Afgańczyk rozpoczął już wieczorny „selam“.
Siedząc na ziemi i wpatrzony w zachodzące za wysokie fale piasków słońce, milcząc skinął nam na pożegnanie ręką.
Wkrótce znikł nam z oczu...
∗ ∗
∗ |
Tą samą drogą powracaliśmy w parę miesięcy później.
W pustyni szalał wicher, wróżący blizką zimę. Chmury piasku mknęły nad ziemią, znosząc pagórki, zasypując wąwozy i tworząc nowe góry, sypkie i ruchome, jak widma bezbarwne i bezkształtne...
— Tu spotkaliśmy człowieka z Afagi... — odezwał się jeden z Mongołów.
Rzeczywiście było to to właśnie miejsce. Ukryte za wysokiemi wydmami przechowało jeszcze ślady naszego ogniska, przy którem leżał jakiś rzemyk z czerwoną kitą na końcu i złamany cybuch od fajki.
Mongołowie zaproponowali zatrzymać się tu na nocleg. Zgodziłem się. Gdy przewodnicy poszli na poszukiwanie „argyłu“ na ognisko, wkrótce zaczęli wołać, abym przyszedł do nich.
Zobaczyłem o trzysta kroków od naszego obozu trupa wielbłąda. Był osiodłany sposobem afgańskim, a padł pewno już dawno, gdyż sępy i kruki o czerwonych dziobach zdążyły już rozszarpać mu głowę i szyję...
Nic więcej nie znaleźliśmy. Nigdzie nie spostrzegliśmy nawet najmniejszego śladu człowieka...
Gdzieś ty, czarny człowieku z Afagi dalekiej? Czyś odnalazł tę, którą umiłowało twoje dzikie, a wierne serce? Czy już stała się ofiarą potwornego ducha Cecega, a tyś walczył z nim i padłeś, czując, że ciało umiera w mniejszych cierpieniach, niż te które zabiły twoje stroskane niedolą kochanki serce?
Gdzieś ty czarny szlachetny człowieku? Jakim był twój los? Jeżeliś zginął, jakie były ostatnie chwile twego ponurego zgonu?...
Lecz milczała Naron-Khuhu-Gobi i tylko mknący piasek szumiał, złowrogo wył wicher, a w tych odgłosach pustyni martwej i straszliwej dosłyszałem tylko:
— Uchùł... Uchùł... Uchùł...