Tumor Mózgowicz/Akt II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Ignacy Witkiewicz
Tytuł Tumor Mózgowicz
Podtytuł Dramat w 3 aktach z prologiem
Wydawca Sp. Wydawnicza „Fala“
Data wyd. 1921
Druk Drukarnia Związkowa
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
AKT II.
Rzecz dzieje się na wyspie Timor (Archipelag sundzki). Brzeg morza. W oddali czerwona skała wyspy Amak Ganong. Na lewo plamy i krzewy, pokryte olbrzymiemi purpurowemi kwiatami. Na prawo palisada ze strzelnicami i wejście do malajskiego kampongu. Godzina ½ 6 rano. Czarna noc. Wschodzi Canopus. Księżyca sierp. jak łódka, końcami do góry zwrócony, ledwie świeci. U wrót palisady dwóch Malajów w czerwonych sarongach i błękitnych turbanach, z lancami. Stoją nieruchomo na straży. Na środku sceny dwa leżaki ceylońskie, (Colombo Style) nogami ku widowni. Z kampongu wychodzi Tumor Mózgowicz w białym tropikalnym kostjumie, niosąc prawie na ręku omdlewającą Izię Krzeczborską, również biało ubraną Malaje prosternują się przed niemi, potem wstają.
MÓZGOWICZ
Tak, więc to bydlę Green zakochał się w tobie. Oni tak zawsze w Em, Si, Dżi, Eu. Rano abstrakcja i czysta wielość, jako taka. Od obiadu, gdy już łykną swoje whisky and soda, to mają czas do rana popełnić najdziksze rzeczy. Jakże nienawidzę Europy. Ja, cham, bydlę zupełnie pierwotne, nie mogę znieść już tej mdłej demokracji.
IZIA
Kocham pana. Jesteś teraz księciem prawdziwym, jak z bajki.
(Mózgowicz kładzie ją na ceylońskim leżaku, sam rozwala się na drugim, który trzeszczy pod jego ciężarem. Nogi zarzuca na poręcze).
MÓZGOWICZ
Wszystko to jest komedja. Nie mam nic poczucia rzeczywistości, bo nie mam tego we krwi. Udawać władcę tych bydląt! Ten Anak Agong, Syn Nieba, którego pokonałem, ten był władcą naprawdę! A! Marmeladę z niego zrobię! Pekeflejsz! To bydlę lepiej jest urodzone ode mnie. Jego praszczur siedzi na wulkanie, patrz Iziu, o tam, gdzie wznosi się Gunung Malapa.
(Wskazuje na widownię. Czerwony blask na chwilę zalewa scenę od strony widowni i słychać huk daleki. Gunung Malapa wybucha).
IZIA
Ty sam wyszedłeś z tego wulkanu. Tajemnica jest niedocieczona. Chciałabym dziś bić Malajów rózgami z rattanu. Chciałabym, abyś ty bił mnie, jak prawdziwy władca. A jednocześnie chciałabym cię trzymać w klatce, karmić surowem mięsem i używać tylko tak, jak się używa różnych domowych bydlątek. Zostawiać cię na chwilę najwyższej, bestjalskiej, okrutnej rozkoszy.
(Mózgowicz podrzuca się z wściekłością na leżaku, zgrzyta zębami i porykuje).
MÓZGOWICZ
Milcz! Sam demon nieskończoności rozrywa mój stalowy czerep. Nie prowokuj mnie do czegoś strasznego. Nie mogę się tobą nasycić. Jesteś wątła, jak kalbion i nikła, jak pajęczynka, a męczysz mnie potwornie. Pamiętaj, że mam teraz władzę większą, niż wszystkie Green’y.
IZIA
Lubię, jak budzi się w panu hipopotam. Kto lepiej jest urodzony: pan, czy pierwszy lepszy hippo?
MÓZGOWICZ
(tarza się po leżaku i ryczy)
A! Niech tylko Green dostanie się w moje ręce. Już ja go urządzę: po malajsku, na zimno.
IZIA
Nie potrafi pan. Na to trzeba mieć rasę. Nie zdoła go pan nawet pomęczyć, panie profesorze. Uniesie pana zaraz zwykła, szewska pasja, ta, którą tak kocham, której się tak boję i którą tak pogardzam. I to daje mi tę niezwyciężoną rozkosz ujarzmiania siebie, ciebie i całego świata. Chciałabym być jeszcze mniejszą: być moskitem i pić twoją krew przez cieniutką rurkę, należącą do mego ciała, a ty żebyś ryczał z wściekłości.
MÓZGOWICZ
(wstaje z leżaka i z zaciśniętemi pięściami zbliża się do Izi)
O! Gdybym mógł cię najprzód zróżniczkować, zbadać każdą nieskończonostkę twojej przeklętej, rudej krwi, każdy element twojej pachnącej żarem białości, a potem wziąć, stłamsić, zcałkować i nareszcie pojąć, czem jest ta piekielna siła nieuchwytności, która mnie spala, aż do ostatniego włókna mojego chamskiego mięsa.
IZIA
Pamiętaj, że gdybym nie uwiodła Greena, gniłbyś teraz w więzieniu.
MÓZGOWICZ
(nadludzkim wysiłkiem opanowuje się i siada na leżaku profilem do widowni, zwrócony twarzą do Izi. Mówi spokojnie, syczącym głosem).
Co było między wami? Jak mogłaś jemu oddać to, co było tylko moją własnością.
IZIA
Własność!! I to mówi wielki Mózgowicz, Tumor I-szy, Anak Agong, władca Timoru i adoptowany syn ziejącej ogniem góry. Ordynarna scena zazdrości!
(Mózgowicz ryczy i bije się pięściami po kolanach).
Stary jesteś. Nudny profesor. Co mnie obchodzą wasze głupie Alefy. Twoja własność! Jak ty śmiesz? Żebyś choć był poetą. Darowałabym ci połowę twojej dzikiej siły. To co Moryś nawet potrafi jednem słowem, ty musisz na to zużyć całe góry zwykłej, bydlęcej energji. Własnością czyjąś jest to, co się samemu bierze i trzyma, a nie ochłapy przypadkiem wydarte z Mathematical Office. Moja nieskończoność nie jest symbolem. Jestem jak prawdziwa Astarte. Gdybym przyszła na świat wcześniej, byłabym królową naprawdę, a nie komedjantką na jakiejś głupiej wyspie. To tyś mnie oddał Greenowi. Ten matematyczny przyrząd był pierwszym moim kochankiem; nie mogę bowiem uważać za kochanków twoich sześciu synów. Postąpiłeś jak Alfons! Szkoda, że Izydora, o którym tyle się teraz u was mówi, nie mogłam mieć w swojej kolekcji.
(Mózgowicz wstaje i krzyczy na Malajów).
(Robi się świt gwałtowny, czerwone chmury przeciągają po niebie. W rannym powiewie palmy chwieją się. W oddali wybucha wulkan. Krwawe błyski oświetlają krajobraz i słychać huk stłumiony. Malaje podbiegają z nastawionemi lancami. Izia leży nieruchomo z zamkniętemi oczami).
MÓZGOWICZ
(ryczy)
Bierzcie ją! Kłójcie! Kaffiry, psie syny!
(Malaje zamierzają się, czekając komendy ostatecznej)
(Mózgowicz wpatrzony w Izię zastygł w nieruchomym zachwycie. Jasny blask słońca zalewa nagle scenę i słychać wrzask tysiąca papug). (Mózgowicz pada na kolana przed Izią, która przeciąga się rozkosznie na leżaku, rozchylając usta. Powoli podnosi się, patrząc jasnemi oczami w słoneczne przestrzenie nieba. Malaje padają na kolana).
IZIA
Gdybyś uwierzył sam w siebie. Gdyby ci przeklęty, twój mózg, co ci rozpiera twój bawoli łeb, nie przeszkodził uwierzyć, że jesteś naprawdę synem ognistej góry, gdybyś był choć trochę poetą, byłabym twoją na zawsze. Teraz nie wiem. Kto wynalazł to potworne słowo: metafizyczny pępek? Ach, tak, to Alfred, twój pierworodny metys, błękitno-bury. To jest wyrazem wszystkiego. Zabiliście prawdziwą piękność życia, a śmierci nie uczyniliście mniej ohydnej. Możesz mnie nawet zabić. Wolę lance tych bydląt, niż nóż sławnego chirurga. Tylko tobie, twoim mądrym łapom, nie dam się więcej dotknąć mego ciała.
(Papugi krzyczą, jak opętane. Przepływa malajska łódź z pomarańczowym, prostokątnym żaglem. Mózgowicz przesuwa ręką po łbie)
Przynieście hełm białemu Radżdży, psie syny. Przepalisz sobie mózgownicę, profesorze.
(Malaje biegną do kampongu).
MÓZGOWICZ
Teraz naprawdę djabli mnie biorą. Czuję nienasycenie tak potworne, że mózg mi się w kaszę gorącą zamienia. Taką kaszę, jaką jadłem kiedyś, w mojej chałupie. To jest właśnie straszne: ta przepaść, która dzieli mnie, cywilizowanego chłopa, od tych dzikich. Małość tej całej komedji. Jestem zwykłym awanturnikiem, a w gruncie rzeczy mdłym demokratą — nic więcej. Wszystkie problemy Tumora, Tumor’s Problems, wszystkie funkcje ponadskończone, są absolutnie niczem.
(Malaje przynoszą biały hełm tropikalny i kapelusz Izi i z objawami najgłębszej czci wkładają hełm na głowę Mózgowicza). Ale odegram moją rolę do końca. (do Malajów) Zawołać tu Anak Agonga. (Malaje biegną na lewo) Teraz przezwyciężę mdłą demokrację definitywnie. Będę najprzód władcą okrutnym i groźnym, a potem zaprowadzę socjalizm zupełny. Niech się zgotują te bydlęta w ich własnym sosie.
(Na lewo wśród krzaków zbierają się tłumy Malajów. Widać tylko pierwsze szeregi. W oddali słychać grzmot i słońce przybiera rudy kolor).
(Izia pogrążona w marzeniu. Pauza)
(Dwóch białych w hełmach i kakowych ubraniach wprowadza z lewej strony starego Radżdżę Patakula. Za nimi idzie dwóch Malajów w czerwonych sarongach i czerwonych turbanach. Radżdża z siwą brodą, ma tylko przepaskę na biodrach).
(Malaje ustawiają leżak na prawo. Mózgowicz siada na leżaku). (Do Izi zbliża się młody Malaj niezwykłej piękności i szepcze jej coś na ucho).
MÓZGOWICZ
(do Radżdży)
Patakulo: Ja Tumor I., władca Timoru, syn Nieba i Ognistej Góry (wulkan krwawo błyska na tle ciemniejącego burzliwego nieba) Ja jestem ten, który ma prawo stopić was w jedną miazgę, wysuszyć morze i zgasić tę górę, co mnie porodziła.
(Ciemności burzliwe coraz większe. Błyska się i grzmi coraz silniej) (wskazuje na Radżdżę)
Wasz dawny władca jest tylko cieniem cienia wobec mojej białej potęgi.
IZIA
(przerywając rozmowę z młodym malajem)
Źle deklamujesz, profesorze!
(Malaje szepczą między sobą) (Mózgowicz miesza się)
JEDEN Z DWÓCH MALAJÓW ZE STRAŻY PRZY KAMPONGU
(w niebieskim turbanie)
Widziałem. On się przed nią ukorzył. Nasze lance zaczarowane nie mogły spaść na jej ciało.
II. MALAJ
To jest nowe bóstwo białych. Ręka z lancą skamieniała mi, gdym chciał ją uderzyć. Biały Radżdża oddał jej cześć nadziemską.
MÓZGOWICZ
(wstaje)
(Ostatnim wysiłkiem stara się opanować) (wyjmuje rewolwer i strzela w starego Radżdżę, który wali się na ziemię) (krzyczy)
Boy! Lemonsquash!!
(pauza) (mówi dalej spokojnie)
Ja Tumor I., władca Timoru jestem jedynym panem tej ziemi. Bóstwa innego niema.
(Młody Malaj, który wyleciał z kampongu, podaje mu na tacy limonadę) (do białych w kakowych strojach) Dajcie ją tutaj (wskazuje na Izię). (Izia podchodzi do niego i przez chwilę patrzą sobie w oczy. Straszliwa błyskawica rozświetla krajobraz i grzmot wali się z chmur na ziemię).
IZIA
(wybucha niepowstrzymanym śmiechem)
Tumek! Stary kabotynie. Czyż możesz myśleć, że mnie weźmiesz na taką sztuczkę. Ty, stara rozbyczona wydro!
MÓZGOWICZ
(z rezygnacją, patrząc na nią z zupełnem poddaniem się)
Jestem bezsilny! Iziu, Iziu, czemże jest cała matematyka i absolutna wiedza, wobec jednego kwadratowego centymetra twojej skóry. Och! Gdybym mógł być artystą!
(Młody Malaj zbliża się do nich z wężowym uśmiechem)
MŁODY MALAJ
Biały Radżdżo! Oddaj mi twoje bóstwo! Wulkan się w niej kocha. Odkąd weszła na naszą wyspę, Gunung[1] Malapa drży cały i oddycha ogniem. Od wieków nie był już tak zły. Jestem synem Patukula i prawowiernym panem i prawnukiem podziemnego ognia. Poślubię ją jak siostrę, a czcić będę tak, jak dotąd czciłem naszych bogów w zaświatowej Jedności Bytu.
MÓZGOWICZ
(wściekły)
Porozumieli się. Przeklęci arystokraci. Tylko jedna sztuka jest przezwyciężeniem problemu rasy. Nie myśl Iziu, że nie kocham matki twej. Ale dla ciebie tylko spełniłem tę ohydną zbrodnię. (do młodego Malaja) Nie znasz jej, książę Tengah. To nie jest żadne bóstwo. To jest zwykła, znudzona, biała koza. Czeka cię straszna kara za splugawienie ognia gór, jeśli weźmiesz ją za żonę.
KSIĄŻĘ TENGAH
To ty jej nie znasz biały Radżdżo. Ty patrzysz na wszystko przez twoją okropną mądrość, która zakryła ci prawdziwą piękność duszy, morza i gór. Tyś zabił ojca mego, nie będąc jego wrogiem. Czy może być coś ohydniejszego!
MÓZGOWICZ
Skąd wie o tem, ten kolorowy mydłek?
IZIA
Zabiłeś tego starca, aby mnie zaimponować. Mnie! O, jakże pogardzam, tobą, biedny belfrze od aktualnej nieskończoności. Płódź dalej twoich wyrodków z moją biedną mamą, którą oszukałeś, ale nie waż się wchodzić do mojej świątyni.
(Burza przechodzi stronami. Ciemności rozpraszają się powoli. Znudzeni widowiskiem Malaje rozchodzą się powoli, unosząc trupa Patakula).
MÓZGOWICZ
(z rozpaczą)
O, jakież to wszystko pospolite i marne! Nie wiem, czy jestem ultra-cywilizowanym człowiekiem, czy tylko zwykłem bydlęciem, które udaje bezpiórego dwunoga. A! Szkoda, że tu niema Greena. Tam w Em. Si. Dżi. Eu. mogę jeszcze zrobić wrażenie. Tam mogę im pokazać tę klasę liczb, którą oznaczyłem perskiemi cyframi. Ale ilość alfabetów jest skończona. Te liczby, moje własne, nazwę tumorami. Tumor I. nie będzie władcą marnej wysepki, będzie pierwszą liczbą tego potwornego szeregu, który wywróci im mózgi, jak stare rękawiczki.
IZIA
(do Tumora Mózgowicza)
Jednak w pewnym sensie masz coś w sobie wielkiego. (obejmuje księcia Tengah) Ale kocham tylko jego, prawdziwego potomka ognistej góry.
KSIĄŻĘ TENGAH
(w dzikim zachwycie)
Jeśli przez śmierć ojca, posiadłem miłość bóstwa, bądź błogosławiony biały Radżdżo!
(całuje ją w usta)
(Mózgowicz zrzuca hełm tropikalny i wyciera spocone włosy).
MÓZGOWICZ
(z coraz większą rozpaczą)
Co robić, co teraz robić? Nie mam miejsca na świecie. Jestem i niema mnie. Nieskończoność wyżarła mi wnętrzności. Gdybym mógł choć jeden wierszyk napisać. O! Co za nieludzka męczarnia!
(do Izi)
Czy myślisz, że ten dzikus kocha cię? On widzi w tobie tylko poetkę. Zawróciłaś mu głowę głupiemi wierszykami.
IZIA
(deklamuje)

W czarnym, bezdusznym żarze,
Spocone cielsko dusi mnie i gnębi.
Tak bóstwo nieznane mnie karze

Za czyny świetlistych gołębi.
Gołąbki białe, marzenia dziewczynki

Na mokrej trawie zwałkonione świnki.
Tyś jeden, a ich jest tysiące.
Chciałabym ciał mieć tyle, ile myśli,
A każde ciało, by kochanków miało
Tyle, co liczb jest choćby w Alef-zero.
O, otchłań niedosiężna słóweczka: dopiero,
O, karki rozbyczone, korzące się i gnące.
Chciałabym czarne, przepalone żądze
W błękitne zawrzeć miesiące.
Zawrzeć na wieki więzienia wrzeciądze,
Które zbudował na bezdrożach świata,
Jakiś zwycięzki, tytaniczny bóg:
Dla chorych djabłów, przewrotnych aniołów
Szpital warjatów, za którego próg
Nie przejdzie mędrzec, ani książę liczb.
Tam już na wieki oddać się czarnemu.
Którego góra zrodziła ognista
I tam pozostać — biała, jako glista,
Pozostać wierną bóstwu nieznanemu.
W przepięknej małpy uściskach się miotać,
Słuchając ciszy międzygwiezdnych ech.
Patrzeć na męki i krew czarną żłopać,
W bebechy krwawe puszczać zimny śmiech.
Kwiczeć z rozkoszy i rozkosz tę kopać,
Aż póki nie przyjdzie ostateczny zdech.
I być niewinną i czystą dziewczynką,

Różowy język słodką zwilżać ślinką.
MÓZGOWICZ
(opanował się zupełnie)
Możesz to umieścić w dziecinnem, futurystycznem pisemku, które redaguje Moryś. Ale na mnie niestety nie robi to już wrażenia.
IZIA
(wydyma pogardliwie usta, uchylając się księciu Tengah, który chce ją dalej całować)
Jeszcze coś lepszego ci pokażę. Ten czarny ma jakiś dziwny zapach. Nie to spleśniała bielizna, nie to suszone grzyby. O, jakież życie jest okropne! Czemuż prawdziwi ludzie są tylko dzikiemi zwierzętami, czemuż zapach ich jest wstrętny dla naszych zepsutych nozdrzy?
MÓZGOWICZ
(śmieje się bestjalsko, tryumfująco)
A widzisz europejska gąsko: kultura zwycięża.
IZIA
To jest twój tryumf. Ten czarny idjota jest wprost wstrętny. Wykręciła mi się sprężynka.
KSIĄŻĘ TENGAH
(nie rozumie dobrze co się dzieje. Do Izi)
Co mówisz, córko księżyca?
MÓZGOWICZ
(z ironją)
Ona otwiera ci skarbiec swojej kultury na ościerz. Zaraz się dowiesz wszystkiego, synu ojca, którego ukatrupiłem sam nie wiem po co.
IZIA
(smutnie)
Niestety wiesz dobrze. Wszystko się skończyło. Nie wiem komu oddać resztki dni moich. Ten czarny książę, to była moja ostatnia nadzieja.
MÓZGOWICZ
(niespokojnie)
A ja?
IZIA
Och pan, panie profesorze będzie sobie dalej księciem liczb, alefów, tumorów n-tej klasy i innych tym podobnych stworów. Straciłam to, co mi dawało siłę w stosunku do Ciebie, profesorze. Twoja córka zastąpi mnie dla ciebie zupełnie. Taka zdolna dziewczynka!
(Tengah patrzy na nich z wzrastającem zdumieniem nie rozumiejąc nic zupełnie)
MÓZGOWICZ
Wiesz, że i mnie wykręciło się wszystko. Tak mi się zdaje przynajmniej. Dobrze, że nie zwarjowałem dotąd. Ciekawy jestem co by Alfred powiedział, gdyby mógł widzieć moje ostatnie przeżycia. Nie Alfred Green oczywiście, tylko mój pierworodny zatraceniec.
KSIĄŻĘ TENGAH
(do Izi)
Jedyna moja, moje bóstwo! Czemu nie widzisz mnie, czemu mnie odpychasz? Czyż twoje białe ciało nie chce być ofiarą podziemnego ognia? Jestem sam jak ognista góra. Chcesz to cię spalę jednym moim oddechem.
IZIA
Twój oddech nie pachnie siarką, tylko surowem mięsem, książę. Nikt jeszcze nie spalił nikogo przy pomocy surowego mięsa.
MÓZGOWICZ
(do księcia Tengah)
Mówiłem ci czarno-żółty bydlaku, że to jest zwykła biała gąska. Masz teraz prawdę z ust, które całowałeś przed chwilą z najwyższą miłością.
(Książe Tengach chwieje się)
KSIĄŻĘ TENGAH
(z rozpaczą)
Zdradziłem siebie. Straszliwe są kłamstwa białych, straszliwym jest jad ich dusz, zatrutych mądrością. Słowa ich są bardziej zabójcze niż nasze miecze, a broń ich silniejsza od świętości naszych bóstw. Biały Radżdżo! Nie zabijam cię, bo nie chcę, by twoja podła krew splamiła mój miecz, przeznaczony dla prawdziwych, godnych mnie wrogów.
(Wydobywa kriss z pochwy i przebija się)
Przeklęta bądź biała glisto, dla której zdradziłem wszystko, co było mi święte (umiera).
IZIA
Nareszcie pozbyłam się tego kolorowego gacha.
MÓZGOWICZ
(patrzy na nią z zimnym zachwytem)
Iziu! Jesteś cudowna. Gdyby nie ten szalony upał i nowy pomysł n-tej klasy Tumorów, nie wiem, czy nie zakochałbym się w tobie na nowo. Właściwie jesteś jedyną kobietą która...
(wpada dwóch Malajów w błękitnych turbanach)
(padają na twarz przed Izią) (Mózgowicz okazuje niezadowolenie).
I. MALAJ
Królowo! Łódź przybiła do zatoki Bangaja. Biały wódz idzie tu. Przywieźli nowe bóstwo.
II. MALAJ
Większa jest i tłustsza od ciebie. (spostrzega leżącego księcia Tengah) Lecz cóż to? Nasz wódz martwy, przebity własnym krissem.
I. MALAJ
Sam sobie śmierć zadał według przepisów przodków swoich. (obaj korzą się przed trupem) (robi się zupełnie jasno i słońce zalewa cały pejzaż).
II. MALAJ
Nie mamy już władców. Chyba nowa bogini przywiozła nam kogoś z za mórz dalekich. (wstają i pozostają w oczekujące pozie) Mózgowicz dobywa lunetę z kieszeni i patrzy między krzewy na lewo).
MÓZGOWICZ
(patrząc w lunetę)
Poznaję go. „Prince Arthur”, krążownik I. klasy. Wysiedli tylko co na brzeg. Sacred blue: Green wysiada z łodzi. Balantyna Fermor, kapitan Fitz Gerald i...
(opuszcza lunetę) (Izia chwyta lunetę i patrzy)
IZIA
(tupie nogami z podniecenia)
Green tu idzie! Green, Green przyjechał! Balantyna! To pociecha dla ciebie profesorze. Ona cię tak uwielbia.
MÓZGOWICZ
Ale przecie jestem zbrodniarzem. Zabiłem niewinnego człowieka.
IZIA
(opuszcza lunetę)
Rzeczywiście! Robić sobie skrupuły z jakiegoś malaja. Pluń na to! Niech żyją Alefy i Tumory. Czemże jest śmierć wobec aktualnej nieskończoności?
MÓZGOWICZ
Może masz rację. Niema zbrodni. Iluż jest dziś ludzi, którzy tylko dlatego mają pretensje do praw człowieka, że chodzą na dwóch nogach. Jakie jest kryterjum dla odróżnienia człowieka od bydlęcia? Dawniej było to wiadomem, dziś w czasach mdłej demo…
(Huk armaty z krążownika przerywa mu dalsze słowa).
IZIA
To Green walnął na wiwat z dwunastocalówki krążowca. Takeśmy się kiedyś umówili.
(z krzaków wychodzi: Green, Fitz Gerald, Balantyna Fermor i pięciu ludzi załogi, uzbrojonych od stóp do głów).
GREEN
Hip! hip! hip! Hurah! Mózgowicz żyje! Brać go chłopcy! Kapitanie, daj rozkaz. Bierzemy kraj ten w nasze posiadanie.
(Ludzie załogi rzucają się na Mózgowicza i krępują go linami. Izia śmieje się zażenowana bardzo).
(do Izi) Pani! Jesteś cudowną kobietą. My, matematycy, umiemy cenić dziwność życia. Wszystko jedno co było. Przeszłość twoja nie istnieje. Istnieje tylko nauka, dla której można poświęcić wszystko, nawet honor męski, (do Balantyny) Miss Fermor, Right Honourable Miss Fermor, proszę poświadczyć wiarogodność moich słów. Kocham pannę Krzeczborską, wyrzekam się wszelkich tajnych sprawek Em. Si. Dżi. Eu. Powtórz pani te słowa, jedynej kobiecie, która godna jest nosić moje nazwisko, a może i tytuł, o ile Bóg miłosierny, [matematyka, a religja to dwie zupełnie różne strony tej samej rzeczy,] pozwoli mi żyć dłużej, niż moi kuzyni.
BALANTYNA
Iziu! Jestem tu w imieniu twej matki (Do Mózgowicza, który leży skrępowany na ziemi) A propos! Rozhulantyna spłodziła nareszcie Izydora. Cudowny chłopak. Oczy ma prawie na nosie, jak wszyscy Baàr-Łukowicze. Urodzony matematyk.
MÓZGOWICZ
(radośnie)
O, jakże wdzięczny wam jestem, żeście mi odebrali moją wolę. Jestem zatruty własną siłą. Po prostu za dużo mam woli i dlatego nie mogę mieć żadnej decyzji. Nieskończoność zaktualizowana w dowolności zupełnej. Och, co za rozkosz jest być uwięzionym. Iziu! W imieniu matki, jako ojczym, daję ci zupełną wolną wolę. Green! Stary drianiu! Masz najładniejszą dziewczynkę na świecie. Ona cię kocha…
BALANTYNA
(przerywa mu)
A w dodatku niema żadnego mezaljansu. Alfred jest Green of Greenfield. Jest piątym synem Markiza of Fifth Maske-Tower. Oby żyli wiecznie jego bracia, ale gdy umrą, będzie parem i najbogatszym człowiekiem w Anglji.
MÓZGOWICZ
(z wściekłością)
Psia krew! Tego nie wiedziałem. Dogs blood! Czemu ja nie jestem niczem podobnem. Z tego punktu wszystko można zlekceważyć.
GREEN
Jesteś Mózgowicz. Tout simplement Mózgowicz. Oddałbym ci mistrzu dziesięć tytułów za to piekielne nazwisko, którego nawet wymówić nie potrafię.
BALANTYNA
Prawda? Jest w tem nazwisku coś jakby zapach prasłowiańskich lasów, ulów pszczół dzikich, rozgrzanych słońcem na kwiecistych polanach, rzek i jezior pełnych złotych ryb i wodnych duchów. Och, jakie to piękne. Nieście go na okręt. Izydor go czeka. Izydor macha tłustemi rączkami i woła niemym językiem ojca, którego już uwielbia.
(spostrzega trupy Anak Agongów)
Wielkie nieba! Mózgowicz narznął tu Malajów, jak kapusty.
IZIA
(w objęciach Green’a)
Zupełnie przypadkiem stał się tu wypadek. Ten młody czarny zginął przez miłość dla mnie. Ten stary chciał zabić profesora. Zastrzeliłam go, jak psa. Cóż robić. Każdy się ratuje, jak może.
GREEN
(nie panując nad sobą)
Jakże cię kocham Iziu! Jak można… Tak krótko, tak mało… A potem takie rozstanie… Och, jakże cię kocham.
BALANTYNA
(do majtków)
Bierzcie go chłopcy! A trzymajcie go zdrowo. Bo to największy mózg cywilizowanego świata. Trochę zboczony, bo wszystko co wielkie, musi być zboczonem i perwersja jest dziś poprostu synonimem wielkości.
(Majtkowie biorą Mózgowicza i wychodzą z Fitz-Geraldem i Balantyną. Green zatyka kołek z angielską flagą).
IZIA
A jednak żal mi czegoś. Sama niewiem czego. Zostanie tylko sen. Wspomnienie nie byłych nigdy wypadków. (z nagłą decyzją) Green — muszę ci powiedzieć wszystko: zdradziłam cię z Tumorem.
(Green zwija się w kłębek z bólu i zazdrości i w tejże chwili rozpręża się w dzikiem pożądaniu).
GREEN
(rzucając się bezwładnie na Izię)
Kocham cię, kocham cię! Milcz! Są chwile tylko, a wszystko jest złudzeniem w nieskończonych nieskończonościach bytu.
IZIA
(poddaje mu się obojętnie)
A tak było ładnie, tak dziwnie! Jaka szkoda, jaka szkoda…
(Green niesie ją omdlałą, na lewo w kwieciste krzewy).
Kurtyna.
KONIEC AKTU II.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Ignacy Witkiewicz.
  1. Przypis własny Wikiźródeł prawdop. błąd w druku (Gunug, powinno być: Gunung, jak w dwóch innych miejscach tekstu); poprawione na podst. wydania Stanisław Ignacy Witkiewicz "Dramaty" [t.1], PIW, Warszawa, 2016, ISBN 978-83-64822-40-7