Przejdź do zawartości

Tryumf śmierci (D’Annunzio, 1897)/Część szósta/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriele D’Annunzio
Tytuł Tryumf śmierci
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1897
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aleksandra Callier
Tytuł orygin. Trionfo della morte
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.

Wybrany przez któregoś z przyjaciół i wynajęty w Ankonie, wysłany do San Vito, przeniesiony nie bez kłopotu aż do pustelni, fortepian powitany został przez Hipolitę, dziecinną prawie radością.
Ustawiono go w pokoju, który Jerzy nazywał biblioteką, najobszerniejszym i najlepiej umeblowanym, tym, w którym stała otomana, pełna poduszek, długie krzesła plecione z łozy, hamak, maty, dywany, wszystkie przedmioty sprzyjające położeniu poziomemu i marzeniom. Równocześnie przybyła także z Rzymu, cała paka nut.
I przez następne dni kilka było to prawdziwe upojenie. Ogarnięci jedno i drugie podnieceniem nieomal szalonem, wyrzekli się wszystkich dotychczasowych zwyczajów, zapomnieli o wszystkiem, zatonęli całkowicie w tej rozkoszy.
Nie sprawiały im już kłopotu, długie, nużące popołudnia; nie czuli niepowstrzymanej senności, jak to bywało często poprzednio; mogli teraz czuwać choćby do świtu; mogli nie jeść po dniach całych, ani wiedząc o głodzie, jak gdyby życie ich fizyczne stało się subtelniejszem, czystszem, jak gdyby materya w nich uduchowiła się, wyrzekła wszelkich potrzeb pospolitych.
Zdawało się im, że miłość ich wzrosła w fantastyczne rozmiary, że przekroczyła wszelkie granice, że wzajemne bicie serc dochodzi do cudownej prawdziwie potęgi. Czasami wydawało im się, że odnajdują tę chwilę najwyższego zapomnienia, tę chwilę jedyną, która przyszła na nich w pierwszym zmroku; czasami zdawało im się, że odnajdują owo nieokreślone, niejasne wrażenie, jak gdyby ich istoty rozpraszały się w przestrzeni z lekkością oparów wieczornych. Czasami wydawało się obojgu, że miejsce, w którem żyją teraz i oddychają, niesłychanie jest dalekiem od całego znanego świata, gdzieś leży po za nim, odległe bardzo, bardzo odosobnione, niedostępne zgoła.
Jedna własność tajemnicza zbliżała ich do siebie, łączyła, stapiała w jedno, czyniła wzajem podobnemi do siebie ciałem i umysłem, tworzyła z nich jedną wyłącznie tylko istotę. Jedna własność tajemnicza rozdzielała ich, rozłączała, odtrącała od siebie wzajem, w odosobnienie, kopała między nimi przepaść, w głębię ich istot rzucała zarody żądzy rozpacznej i śmiertelnej.
W tych warunkach, oboje doznawali rozkoszy i cierpienia. Wracali do pierwszych uniesień miłości i schodzili aż do niezmiernego i bezpożytecznego wysiłku posiadania siebie; i znowu wdzierali się w górę aż do pierwiastku wielkich złudzeń, oddychali cieniem mistycznym, w którym po raz pierwszy ich dusze zamieniły z sobą jednakie nieme słowa; i znów popadali w męczarnię zawiedzionego oczekiwania, wkraczali w atmosferę mgieł gęstych, nieprzebitych dla oka i dławiących, podobnych do wichru co niesie iskierki płonące i gorące popioły.
Każdy z tych muzyków-magów, których kochali, ich nadmiernie podnieconą wrażliwość oprzędzał tkanką odmiennego czaru. „Kartka“ Roberta Schumana, wywoływała widmo jakiejś bardzo dawnej miłości, która sama rozciągnęła nad sobą, niby sztuczne nieba sklepienie, wątek swych wspomnień najpiękniejszych i która z słodkiem a smutnem zdziwieniem patrzy, jak one bledną zwolna, bledną coraz bardziej. „Impromptu“ Chopina mówiło senne: „Słyszę, nocą, kiedy zasypiasz na mojem sercu, słyszę w nocnej ciszy kroplę, co spada, powoli spada, spada ciągle, tak blisko a tak przecież daleko! Słyszę nocą tę kroplę, co spada z mego serca; to krew, co kropla po kropli ścieka z mego serca, kiedy ty śpisz a ja czuję się sam wśród obszaru świata“. Wysokie firanki purpurowe, ciemne jak namiętność bezlitosna, u łożą głębokiego jak grobowiec, oto obraz, który wywoływał Erotyk Edwarda Griega; a takie obietnicy śmierci wśród głębin cichej rozkoszy i królestwo bez granic, bogate Wszystkiemi dobrami tej ziemi, oczekujące daremnie na znikłego króla, króla dogorywającego pośród purpury weselnej i grobowej razem. Jeśli gdzie jednak, to w preludyum do Trystana i Izoldy poryw miłości ku śmierci rozkiełznał się z niesłychaną gwałtownością; nienasycona żądza dochodziła tam aż do upojenia destrukcyi„... By na cześć twoją spełnić czarę wiecznej miłości, chciałem wraz z sobą poświęcić ciebie śmierci na jednym, wspólnym ołtarzu“.
I tenże sam huragan harmonii spowił ich oboje, nieprzeparty, zamknął, porwał, uniósł w „dziedzinę cudów“.
Nie wątły to instrument, niezdolny do oddania najsłabszego echa tej pełni, rwącej jak potok niepowstrzymany, ale raczej elokwencya, zapał wykonawcy i tłomacza odsłaniał Hipolicie całą wielkość tego tragicznego objaśnienia. I tak jak niegdyś słowa kochanka dały jej wizyę opustoszałej gwelfow stolicy, grodu klasztorów i monasterów, tak samo dzisiaj wywoływały one przed jej wyobraźnię miasto stare, szarzejące Bayreut, samotne wśród gór bawarskich, pośród mistycznego krajobrazu, nad którym unosiła się taż sama dusza, jaką ongi uwięził Albrecht Dürer w sieci linij na swych rycinach i płótnach.
Jerzy nie zapomniał żadnego epizodu z pierwszej swej pobożnej pielgrzymki do owego teatru idealnego; mógł wrócić myślą i przeżyć ponownie wszystkie chwile wzruszenia niezwykłego, którego doznał, ujrzawszy na pagórku, w końcu wielkiej, cienistej alei, przybytek, poświęcony igrzyskom najszczytniejszej sztuki; mógł dotąd od tworzyć w myśli obraz uroczysty obszernego amfiteatru, opasanego kolumnami i arkadami, tajemnicę Przystani Mistycznej. W cieniu i ciszy pogrążonej w skupieniu przestrzeni, w cieniu i ciszy zachwyconej dusz wszystkich, podnosiło się westchnienie orkiestry niewidzialnej, ulatywał jęk skargi, głos szepczący wypowiadał pierwsze wołania bolesne samotnej żądzy, pierwszą i nieokreśloną trwogę w przeczuciu przyszłej męczarni. I to westchnienie, ten jęk i ten głos szły stopniowo od niejasnego jeszcze cierpienia, aż do przenikliwych dźwięków krzyku zapalczywego, wypowiadając dumę marzeń, niepokój pragnień nadludzkich, wolę straszliwą a nieubłaganą posiadania. Z szałem trawiącym, jak pożar, co się wyłania z nieznanych przepaści, szerzyła się żądza, płonęła, biegła coraz wyżej, coraz to wyżej, zasilana najczystszą esencyą dwoistego życia. Upojenie melodyjnego płomienia obejmowało wszystko dokoła; wszystko, co jest tylko wszechwładnego na świecie drgało w niezmiernym tym szale, wyziewało radość swą i boleść najskrytszą, ulatniając się, trawiąc. Nagle przecież usiłowanie oporu, gniewny wybuch walki drżeć poczynał i buczeć w tym wzlocie, burz pełnym; i ten wielki rzut życia, łamiący się nagle o przeszkodę niepokonaną, opadał, gasł, rozpryskiwał się. W cieniu i ciszy skupionej w sobie przestrzeni, w cieniu i drżącej oczekiwaniem ciszy dusz wszystkich, jedno wznosiło się westchnienie z Mistycznej przystani, jeden jęk zamierał, jeden głos wypowiadał smutek wieczystej samotności, pragnienia nocy wiecznej, boskości, iście pierwotnego zapomnienia.
I nagle głos inny, głos rzeczywistości ludzkiej, modulowany ludzkiemi ustami, młody i silny, napiętnowany melancholią, ironią i groźbą, głos inny śpiewał pieśń morską, z wysokości masztu, na statku, który wiózł królowi Markowi jasnowłosą małżonkę irlandzką.
Głos ten śpiewał: „Wzrok, błąkając się, biegnie ku zachodowi; okręt zaś płynie na wschód. Chłodny wiatr powiewa w stronę rodzinnej ziemi. O, córo Irlandyi, gdzież przebywasz tak długo? Czy to twoje westchnienia wzdymają tak mym żaglem? Wiej, wiej, ty wietrze! Biada, ah! biada, córo Irlandyi, dzika miłości!“ Była to przestroga wedety, ostrzeżenie prorocze, radosne i groźne zarazem, pełne pieszczoty i szyderstwa nie określonego. A orkiestra milkła. „Wiej, wiej ty, o wietrze! Biada, ach, biada, córo Irlandyi!“ Głos biegł po falach spokojnego morza, sam jeden w ciszy, kiedy tymczasem pod namiotem Izolda, nieporuszona na swem wezgłowiu, pogrążona była, zda się, w marzeniu, nad ciemnym, przyszłym swym losem.
Tak rozpoczynał się dramat. Powiew tragiczny, który już wstrząsał preludyem, pojawiał się i przechodził wciąż w orkiestrze. Najniespodziewaniej destrukcyjna potęga pojawia się w kobiecie-czarodziejce, skierowana przeciw mężczyźnie, którego wybrała, którego przeznaczyła na śmierć pewną. Gniew jej wybuchnął z całą energią ślepych żywiołów; przyzywa wszystkie potęgi najstraszliwsze ziemi i nieba na pomoc, by zgubić człowieka, którego posiąść nie mogła. „Zbudź się na me wezwanie, potęgo niepokonana; podnieś się z serca, w którem się ukryłaś! O wichry zmienne, bądźcie posłuszne mej woli! Wstrząśnijcie morzem drzemiącem, co spoczywa w letargu, wskrzeście w głębinach jego nieubłaganą żarłoczność, ukażcie im zdobycz, którą im ofiaruję! Rozbijcie okręt, zatopcie jego szczątki! Wszystko, co tu dyszy i tętni życiem, o wichry, ja wam ddaję w nagrodę“. Na ostrzeżenie wedety odpowiada przeczucie Branganii: „Biadał Jakież przewiduję zniszczenie, Izoldo!“ I kobieta łagodna, przywiązana, stara się uśmierzyć ten szał zajadły. „O, wyspowiadaj mi się z twego smutku, Izoldo! Powierz mi twą tajemnicę!“ A Izolda: „Serce moje ustaje. Otwórz, otwórz firanki, jak szeroko!“
Trystan ukazuje się, stojący, nieruchomy, ze skrzyżowanemi na piersi rękoma, ze wzrokiem utkwionym w dal morza. Z wysokości masztu wedeta powtarza pieśń swą, płynącą na fali orkiestry: „Biada, ach, biada!“ A kiedy oczy Izoldy, gorejące ciemnym płomieniem, podziwiają bohatera, fatalny motyw płynie od przystani mistycznej: wielkie i straszliwe godło miłości i śmierci, w którem zamknięta jest cała treść fikcyi tragicznej. I własnemi usty Izolda wygłasza wyrok: „Wy brany przezemnie, przezemnie zgubiony.“
Namiętność wywołuje w niej wolę mężobójczą, budzi w głębi jej istoty instynkt wrogi istności, potrzebę rozwiązłości, unicestwiania. Rozjątrzona, szuka w sobie i dokoła siebie potęgi piorunującej, która zabijałaby i niweczyła, nie pozostawiając śladów. Nienawiść jej staje się dzikszą jeszcze na widok bohatera spokojnego i niewzruszonego, który odczuł, że groźba gromadzi się nad jego głową i pojmował dobrze całą daremność oporu. Usta jej pełne są gorzkiego sarkazmu. „Co sądzisz o tym niewolniku?“ — pyta Branganii z uśmiechem niespokojnym. Z bohatera robi niewolnika; ogłasza się sama władczynią. „Powiedz mu, że nakazuję memu wasalowi, by lękał się swojej pani — mnie, Izoldy“. Taką przestrogę posyła mu przed walką ostatnią; takiem jest wyzwanie, które siła rzuca sile. Z ponurą uroczystością zbliża się bohater do progu namiotu, kiedy wybiła nieodwołalna godzina, kiedy napój napełnił czarę po brzegi, kiedy przeznaczenie zacieśniło krąg swój dokoła dwu tych istnień. Izolda, oparta o swe łoże, blada, jak gdyby straszna gorączka pochłonęła wszystką krew żył jej, czekała milcząca; milczący ukazuje się Trystan na progu; jedno i drugie — wyniośli w całej swej wysokości. Tylko orkiestra wyraża nieopisany dusz ich niepokój.
Począwszy od tej chwili rozpoczyna się orkan namiętności coraz to burzliwszy. Zda się, że przystań Mistyczna zapłonęła na nowo, jak istne ognisko, że z każdą chwilą wyżej strzela w górę dźwięków płomieniami. „Umocnienie jedyne na wieczystą żałobę, zbawczy napoju zapomnienia, piję cię bez lęku!“ I Trystan zbliża czarę do ust swych. „Dla mnie musi być połowa! Piję ją za ciebie!“ — woła Izolda, wydzierając z rąk jego czarę. Czara złota upada, próżna. Mieliżby oboje pić śmierć? Mieliż umrzeć? Chwila agonii nadludzkiej. Napój śmierci był tylko trucizną miłości, która ich przenika nawskroś ogniem nie śmiertelnym. Zdumieni naprzód, nieporuszeni poglądają na siebie, szukając jedno w źrenicach drugiego oznak śmierci, na którą, jak sądzili, są skazani. Ale życiem jakiemś nowem, nieporównanie silniejszem nad to, którem żyli dotychczas, poczynają krążyć ich żyły, tętnić skronie; dłonie drgają, wzbierają serca niezmierną jego falą; — „Trystanie!“ — „Izoldo!“ — Wzywają się wzajem; byli sami; dokoła nich wszystko przestało istnieć; wszystkie pozory zatarły się; przeszłość zniknęła; przyszłość była nocą czarną, której przerwać nie mogły nawet błyskawice obecnego szału. Żyli, przyzywali się żywym głosem; pociągali jedno drugie wzajemnie fatalnością, której odtąd żadna siła nie mogła już powstrzymać.
— Trystanie!
— Izoldo!
I melodya namiętności rozwijała się, coraz szerszeni płynęła korytem, wznosiła do coraz większych wyżyn, urastała, dyszała i łkała, wylewała okrzykiem i śpiewem na tle wielkiej burzy melodyi, miotającej się coraz to więcej. Nabrzmiała bólem i wybuchająca radością, biegła niepohamowanym lotem ku szczytom zachwytów nieznanych, ku szczytom rozkoszy najwyższej. „Wyzwolony od świata, posiadam cię nareszcie, ciebie, co przepełniasz całą duszę moją, najwyższa rozkoszy miłości!“
„Cześć! Cześć Markowi! Cześć! — wołała załoga wśród dźwięku trąb, składając pokłon królowi, który odbija od brzegu, dążąc na powitanie jasnowłosej swej małżonki.“
To zgiełk życia powszedniego, wrzawa radości świeckiej, to przepych oślepiający dnia. Wybrany, ów przeznaczony na zatratę, podnosząc wzrok, w którym unosi się jeszcze ciemna chmura marzenia, pytał: „Kto to zbliża się? — Król. — Jaki król?“ Izolda blada i drżąca pod płaszczem królewskim, pyta: „Gdzie ja jestem? Czyliż żyję jeszcze? Czy żyć dalej muszę?“ Rzewny a straszliwy motyw napoju miłosnego biegnie wciąż w górę, spowija ich, otacza płomiennemi swemi kręgi. Trąby grzmią: „Cześć Markowi! Cześć królowi!“ W drugiem preludyum jednak wszystkie łkania nadmiernej radości, gorący oddech żądzy wzburzonej, wszystkie drgnienia szalonego oczekiwania następują po sobie, mięszają, stapiają razem. Niecierpliwość duszy niewieściej udziela swego drżenia niezmierzoności nocy, wszystkim przedmiotom, które w czystą noc letnią oddychają pod niebem i czuwają. Dusza upojona wzywa wszystkie rzeczy po kolei, aby czuwały pod blaskiem gwiazd jasnych, aby były świadkami godów jej miłości, weselnego bankietu jej radości. Niezatopiona na oceanie niespokojnym harmonii, melodya fatalna płynie, unosi się, raz jaśniejsza, to znowu zaćmiona. Fala mistycznej przystani, podobna do oddechu piersi jakiejś nadludzkiej wzdyma się, podnosi, opada, by wznieść się znowu i znowu opaść i ukoić się wreszcie zwolna.
„Czy słyszysz? Zdaje mi się, że w dali zgiełk ucichnął“. Izolda nie słyszy już nic, prócz dźwięków własnej żądzy. Odgłos rogów myśliwskich nocnych łowów rozlega się po lesie, wyraźny, coraz to bliższy. „To zwodny szelest liści, któremi wiatr igra... Ten dźwięk tak łagodny nie jest przecież hasłem rogów; to szemranie źródła co wytryska i spływa z gór pośród nocnej ciszy...“ Nie słyszy nic, prócz czarodziejskich odgłosów, zbudzonych w jej duszy przez żądzę która w niej wytwarza stare a wiecznie nowe przecież czary. W orkiestrze, jak w jej zmysłach złudzonych, oddźwięki myśliwskie przetwarzają się magicznie, roztapiają w szmer leśny, w tajemniczą wymowę nocy letniej. Wszystkie głosy zgłuszone, wszystkie subtelne ponęty spowijają dyszącą kobietę i szepczą jej o przyszłej rozkoszy, choć Brangania ostrzega i błaga daremnie w trwodze przeczucia: „O pozwól, niech pochodnia opiekuńcza, niech światło ukaże ci niebezpieczeństwo! Nic nie ma mocy rozświecić zaślepienia żądzy. „Choćby to była pochodnia mego życia, bez obawy nie zawahałabym się jej zgasić. I gaszę ją bez obawy“. Giestem najwyższej pogardy, wspaniałym i śmiałym, Izolda rzuca na ziemię pochodnię; oddaje swe życie i życie wybranego na pastwę nocy; wstępuje z nim razem w krainę cieniu — na zawsze.
Wtedy najbardziej upajający poemat ludzkiej namiętności, rozwija się tryumfalnie, dążąc w górę do szczytów szału i ekstazy. To pierwszy uścisk szalony, w którym splatają się z sobą rozkosz i męczarnia, gdzie dusze żądne zlania się w jedno, napotykają na nieprzebytą ciał przeszkodę; to pierwszy żal do czasu, w którym miłość nie istniała jeszcze, do przeszłości pustej a bezużytecznej. To nienawiść względem światła wrogiego, względem dnia zdradzieckiego, który zaostrza wszystkie cierpienia, który schlebia dumie a uciska uczucie. To hymn na cześć nocy przyjaznej, dobroczynnej ciemności, na cześć tajemnicy świętej, w której zdejmują zasłonę cudy wizyj wewnętrznych, gdzie porozumiewają się z sobą odległe głosy świata, gdzie idealne kwiatów korony, wykwitają na niezgiętych łodygach. „Odkąd słońce ukryło się w naszej piersi, gwiazdy szczęścia rozlewają śmiejące swe światło“.
A w orkiestrze mówiły wszystkie wymowy, śpiewały wszystkie radości, płakały wszystkie cierpienia, jakie tylko głos ludzki wydał kiedykolwiek.
Melodye tonęły w symfonicznych głębokościach, rozwijały się, urywały, wplatały znowu, zlewały z sobą, rozpryskiwały, znikały po to, by znów wypłynąć. Niepokój, coraz to większy, coraz to bardziej rozdzierający, przechodzi przez wszystkie instrumenty i wyraża bezustanne usiłowania daremne, by dosięgnąć to, co niedościgłe. W zapędzie gwałtownym chromatycznych kadencyj, był jakiś pościg szalony za dobrem, które wymykało się wciąż przed chwytającą go dłonią, chociaż zdawało się zupełnie blizkiem. W zmianie tonu, rytmu i miary, w następstwie synkop, było poszukiwanie bez wytchnienia, było bezgraniczne pragnienie, była długa męczarnia żądzy, wiecznie zawodzonej i niegasnącej nigdy. Jeden motyw, symbol wiecznego pragnienia, wiecznie wzburzonego zawodzącem posiadaniem, powracał co chwila z wytrwałością okrutną; rozszerzał się, dominował po nad wszystkiem, to oświecając grzywy fal harmonijnych, to zaciemniając cieniem grobowym.
Przerażająca własność napoju działała na duszę i ciało dwojga kochanków, przeznaczonych już na śmierć. Nic nie mogło zagasić, ni złagodzić tego pełnego fatalności zapału; nic, prócz śmierci. Daremnie próbowali wszystkich pieszczot; daremnie zbierali wszystkie siły, by się połączyć uściskiem ostatnim, by posiąść się wzajem nakoniec całkowicie, by się zlać w jedną jedyną istność.
Westchnienia rozkoszy zamieniały się dla nich w łkanie męczarni. Jakaś przeszkoda nieprzełamana stawała między nimi, dzieliła ich, czyniła obcymi sobie i samotnymi. Ich materya cielesna, ich osobistość żyjąca była tą przeszkodą właśnie.
I tajona nienawiść rodziła się w głębi serca jednego i drugiego: potrzeba unicestwienia się wzajem; potrzeba zadania śmierci drugiemu i sobie. Pieszczota każda nawet dowodziła im całego niepodobieństwa przekroczenia granicy materyalnej zmysłów ich ludzkich. Usta napotykały usta i zatrzymywały się. „Cóż innego podległoby śmierci — mówił Trystan — jeśli nie to właśnie co nas rozdziela, co przeszkadza Trystanowi pokochać Izoldę na zawsze, żyć wiecznie dla niej tylko samej?“ I wkraczali już w cień nieskończony. Świat pozorów niknął im z przed oczu. „Zatem — mówił Trystan — umarliśmy, nie chcąc żyć inaczej jak dla miłości, nieroździelni, zawsze zjednoczeni, bez końca, bez przebudzenia, bez trwogi, bez nazwy, na łonie miłości...“ Słowa słychać było wyraźnie na podkładzie pianissima orkiestry. Nową ekstazą zapłonęły serca kochanków, poryw ten unosił ich aż w progi czarownego państwa nocnych cieniów. Kosztowali zawczasu już szczęśliwości unicestwienia, czuli się oswobodzeni od ciężaru swych osób, czuli jak materya ich się uduchawia, rozpływa i ulatuje, rozproszona w radości bez końca.
„Bez końca, bez przebudzenia, bez trwogi, bez imienia...“ „Strzeżcie się! Strzeżcie się! Oto noc ustępuje już dniowi — oznajmiała z wysokości Brangania niewidzialna. — Strzeżcie się!“
I dreszcz porannego szronu przechodzi park cały, budzi kwiaty. Chłodne światło zorzy w stępuje na niebo, przysłaniając gwiazdy, które drżą silniej.
„Strzeżcie się!“ Daremną jest przestroga wiernej straży. Oni nie słyszą nic, nie słuchają; nie chcą, nie mogą się zbudzić. Pod groźbą dnia, oni coraz głębiej brną wciąż w tę ciemność, do której nie przedziera się nigdy żaden blask jutrzenki. „Niechaj na wieki noc nas spowije!“ I wir harmonii otacza ich swemi dźwięki, dławi swą gwałtownością, przenosi na odległe wybrzeże ustronne, jakiego przyzywa ich żądza, tam, gdzie żadna trwoga nie hamuje lotu duszy kochającej, zdala od wszelkiej słabości, zdala od wszelkiej boleści, zdała od wszelkiej samotności, w pogodzie nieskończonej snu ich ostatniego.
„Uchodź Trystanie!“ To krzyk Kurwenalda po wołaniu Branganii. To atak niespodziewany a brutalny, który przerywa uścisk zachwytu. A kiedy temat miłosny wciąż powtarza się w orkiestrze, motyw myśliwski równocześnie wybucha z metalicznym łoskotem. Król i dworzanie ukazują się. Trystan ukrywa pod fałdami obszernego swego płaszcza Izoldę, spoczywającą na łożu kwiecistem; kryje ją przed oczyma ludzkiemi i światłem, zaznaczając tym gestem swą władzę nad nią, swe niewątpliwe do niej prawo. „Dzień smutny zjawia się po raz ostatni!“ Po raz ostatni w pozie spokojnej i zdecydowanej, on przyjmuje walkę z siłami nieznanemi, pewien odtąd, że nic już nie może zmienić lub zatrzymać biegu jego przeznaczenia. Kiedy ból wszechwładny króla Marka wylewa się w melopei powolnej i głębokiej, on milczy, niewzruszony w swej myśli tajemnej. I nakoniec odpowiada na pytanie króla: „Tej tajemnicy ja ci wyjawić nie mogę. Nigdy nie będziesz mógł wiedzieć tego, o co pytasz“. Motyw napoju miłosnego streszcza się w tej odpowiedzi, nadając jej tajemniczą ciemność, wagę zdarzenia niedającego się zmienić ni naprawić.
„Czy chcesz iść za Trystanem, o Izoldo? — pyta z prostotą królowę w obecności wszystkich. — Na tej ziemi, do której ja idę, słońce nie świeci nigdy. To ziemia ciemności, to kraj nocy wieczystej, zkąd przysłała mnie matka, kiedy przez nią poczęty w śmierci, w śmierci przyszedłem na dnia światło“... A Izolda: „Tam, gdzie ojczyzna Trystana, tam pójdzie Izolda. Pójdzie za nim wierna, w drogę, którą on jej ukaże...“
I umierający bohater poprzedził ją na tę ziemię, ugodzony przez zdrajcę Melota.
Teraz trzecie preludyum wywoływało wizyę odległego wybrzeża: skały nagie i puste, gdzie w przystaniach utajonych morze zdało się płakać bezprzestannie niepocieszoną jakąś żałobą. Mgła legend i tajemniczej poezyi przysłaniała tu surowe skał kształty, spostrzegane niby w niepewnym jutrzni blasku lub w dogasającym zmroku. Dźwięk fujarki pasterskiej budził niewyraźne obrazy życia przeszłego, rzeczy zaginionych w nocy czasu.
„Co wypowiada ten tren starożytny? — wzdychał Trystan. — Gdzie ja jestem?“
Pasterz wykonywał na wątłej trzcinie melodyę nigdy niewygasłą, przekazaną przez przodków poprzez wieki, i w głębokiej swej bezświadomości wolen był od wszelkiej obawy.
A Trystan, w którego duszy prosta ta nuta odsłoniła wszystko: „Nie pozostałem w miejscu mego przebudzenia. Ale gdzie ja przebywałem? — nie umiałbym ci tego powiedzieć. Tam nie widziałem ani słońca, ani okolicy, ani mieszkańców; ale com tam widział, tego nie umiałbym ci powiedzieć... Było to tam, gdzie byłem zawsze, dokąd na zawsze odejdę; w rozległe państwo nocy powszechnej. Tam to daną nam jest jedyna i wyłączna tylko umiejętność: boskie, wieczyste, pierwotne zapomnienie! Majaczenie gorączki go ogarnia; żar miłosnego napoju przepala mu fibry serdeczne. „Och, co ja cierpię, tego ty cierpieć nie możesz! To pragnienie okropne, co mnie trawi, ten ogień nieubłagany, co mnie pochłania... O, gdybym mógł ci to powiedzieć! Gdybyś ty mógł mnie zrozumieć!“
A pasterz bezświadomy dmie wciąż, dmie w swą fujarkę. Była to taż sama arya; nuty wiecznie w niej są też same: mówią o życiu, które już ubiegło, mówią o rzeczach dalekich i utraconych.
„Stara i poważna melodyo — mówił Trystan — twe płaczliwe dźwięki dochodziły aż do mnie na skrzydłach wichrów wieczorem, kiedy, w dalekich już czasach, śmierć ojca oznajmiono synowi. W ponurej jutrzni tyś mnie szukała, z każdą chwilą niespokojniejsza, kiedy synowi zwiastowano los matki. Kiedy mnie ojciec spłodził i umarł, kiedy matka wydała mnie na świat, konając, stara ta melodya dobiegała do ich uszu takie, osłabła i smutna. Ona to zadawała mi raz już pytania i oto teraz znów przemawia do mnie. Do jakich zrodziłem się przeznaczeń? Stara melodya powtarza: By pragnąć i umrzeć! By umrzeć z pragnienia? — Och, nie, nie takiem jest znaczenie twe istotne... Pragnąć, pragnąć, pragnąć do śmierci; ale nie umrzeć z pragnienia!... “ Co raz to potężniejszy, coraz to uporczywszy napój miłosny, wgryzał się aż do szpiku kości. Cała istota jego wije się w niemożliwym do zniesienia spazmie. Czasami orkiestra ma przebłyski migotliwe stosu. Gwałtowność cierpienia przebiega ją chwilami z szałem wichru wiosennego, rozniecając płomienie. Drgania nagłe nią wstrząsają; dzikie wydzierają się z niej krzyki; łkania zdławione w niej gasną.
„Napój miłosny! Napój, ten napój straszliwy! Z jakimże szałem, z jaką wściekłością czuję, że wzbiera i z serca napływa mi do mózgu! Żadne już odtąd lekarstwo, żadna choćby najłagodniejsza śmierć nie wyzwoli mnie z tej męczarni pragnienia. Nigdzie, nigdzie niestety! nie znajdę spokoju. Noc odtrąca mnie i odsyła do dnia a oko słoneczne nasyca się mojem wiecznem cierpieniem. Ach, jak to żarzące słońce pali mnie i trawi w swym płomieniu! I nie mieć nawet, nie mieć nigdy ochłody cienia na ten skwar pałający! Jakiż balsam mógłby przynieść ulgę okropnej mej męczarni?“
Nosił on w swych żyłach, w szpiku swych kości, żądzę wszystkich ludzi, całego ludzkiego rodzaju, nagromadzoną przez długie generacye, pogorszoną jeszcze przez winy wszystkich ojców i synów wszystkich, przez udręczenia i szały wszystkich. W krwi jego zdradzały się wszystkie zarodki pożądliwości, chuci wieczystych, kłębiły się i mięszały z sobą skażenia najróżnorodniejsze, fermentowały najsubtelniejsze, najgwałtowniejsze trucizny, jakie kiedykolwiek od niepamiętnych wieków purpurowe, wężowe usta kobiet wsączyły w krew samców chciwych a podbitych przez nie. Był dziedzicem zła wieczystego „Ten napój straszliwy, który mnie skazuje na taką męczarnię, ja, ja sam go wytworzyłem. Z niepokoju mego ojca, z konwulsyi matki, z wszystkich łez miłości, wylanych po wsze czasy, z śmiechu i płaczu, z rozkoszy i zrań, jam wytworzył sam truciznę tego miłosnego napoju. I piłem go w długich haustach rozkosznych... Przeklętym bądź, napoju straszliwy! Przeklętym niech będzie ten, co cię wytworzyli“
I upadł napowrót na swe podścielisko, wyczerpany, bez życia niemal, po to, by raz jeszcze wrócić do przytomności, by czuć jeszcze piekącą ranę, by widzieć jeszcze zasnutemi mgłą halucynacyi oczyma, obraz wszechwładny, idący przez przestwory morza. „Ona idzie, zstępuje ku ziemi, kołysana na wielkich falach upajającej kwiatów woni. Uśmiech jej śle mi boskie pocieszenie; przynosi mi ona ochłodę najwyższą...“
Tak wzywał jej, tak ją widział swemi oczyma, zamkniętemi już odtąd na światło powszechne, tę czarodziejkę, tę władczynię wszech-balsamów, tę lekarkę ran wszystkich. „Ona nadchodzi, nadchodzi już! Kurwenalu, czy ty jej nie widzisz, czy nie widzisz?“
A fale poruszone mistycznej zatoki, powtarzały niejasno z swych głębi wszystkie już zasłyszane melodye, mięszały je z sobą, unosiły w dal, zatapiały w otchłani, odtrącały znowu, wyrzucały na powierzchnię, łamały na tysiące atomów i te, co wyrażały udręczenie decydującego spotkania na pokładzie statku; i te, w których słyszało się bulgotanie miłosnego napoju, wlewanego do złotej czary lub szmer arteryj, które ogarniał ogień napoju; i te, gdzie się słyszało tajemnicze tchnienie nocy letniej, zapraszającej do rozkoszy bez końca, wszystkie melodye z wszystkiemi obrazami, z wspomnieniami wszystkiemi. A z tej niezmiernej powodzi, wybijała się owa melodya fatalna, dumna, przepotężna, nieubłagana, powtarzająca w odstępach okrutną groźbę: „Pragnąć, pragnąć, pragnąć aż do śmierci; ale nie umierać z pragnienia!“
„Statek zarzuca kotwicę! Izolda, to Izolda! Rzuca się ku wybrzeżu!“ — woła Kurwenal z wysokości wieży. I w upojeniu radości, Trystan zrywa zawiązki z rany, podnieca krew swą, by płynęła, by zlewała ziemię, by purpurą świat zalewała. Za zbliżeniem Izoldy i śmierci, wydaje mu się, że słyszy światło: „Czyliż nie słyszę światła? Czyliż uszy moje nie słyszą światła?“ Wielkie słońce duchowe go oślepia; wszystkie atomy jego materyi przebijają słoneczne promienie, które promiennemi falami leją się na świat. Światło było muzyką; muzyka była światłem.
A wtedy mistyczna zatoka promieniować istotnie poczęła jak sklepienie niebios. Dźwięki orkiestry zdały się naśladować te oddalone harmonie planetarne, które niegdyś przypuszczały dusze kontemplatywne a czujne, że chwytają je słuchem w nocnej ciszy. Zwolna długie dreszcze niepokoju i udręczenia i dyszenie daremnych pościgów i wysiłki żądz wieczyście zawodzonych i wszystkie wstrząśnienia nędz ziemskich uspokajały się, rozpraszały, Trystan przestąpił nareszcie granicę „państwa cudów“; wkroczył nakoniec w noc wieczystą. A Izolda, pochylona nad zwłokami martwemi, czuła nareszcie jak powoli rozprasza się ten ciężar, który przygniatał ją jeszcze. Melodya fatalna, teraz jaśniejsza już i uroczystsza, uświęcała wielki hymn pogrzebowy. Następnie nuty podobne do nici eterycznych, oczyszczały się, oprzędając kochankę obsłonami czystości przezroczej. Tak rozpoczynał się rodzaj radosnego wniebowzięcia po stopniach wspaniałości, na skrzydłach hymnu. „Jakiż promienny uśmiech wykwita mu na ustach? Czyż nie widzicie? Nie słyszycież? Czyżbym ja sama tylko słyszała tę melodyę nową, nieskończenie słodką i pocieszającą, co się wylewa z głębin jego istoty i porywa mnie, przenika całą, spowija?“ Czarodziejka Irlandyi, złowieszcza władczyni napojów miłosnych, rozjemczym dziedziczna ciemnych potęg ziemskich, ta, która z wyżyn okrętu przyzywała wiry i burze, ta, której miłość wybrała najsilniejszego i najszlachetniejszego bohatera, po to, by go zatruć i zgubić; ta, która zamknęła drogę sławy i zwycięstwa jednemu z „władców świata“, trucicielka, morderczyni, przeobraża się mocą śmierci, w istotę światła i radości, wyswobodzoną z wszelkich żądz nieczystych, wolną od wszelkich nizkich więzów, której serce bije razem z wielką duszą rozlaną w wszechświecie. „Te czystsze dźwięki, które szepczą mi do ucha, czyliż to nie są fale miękie powietrza? Mamże oddychać, pić, pogrążać się, zatapiać zwolna w oparach i woniach?“ Wszystko w niej rozprzęgało się, roztapiało, rozszerzało, powracało do płynności pierwotnej, do niezmiernego oceanu żywiołów, z którego rodzą się kształty, w którym giną kształty, by się odnowić i odrodzić.
W Mistycznej zatoce dokonywały się przemiany i przeobrażenia z każdą nutą niemal, z każdą melodyą, bez przerwy. Zdawało się, że wszystkie przedmioty ulegają tam przemianie, że wyziewają ukrytą treść swoją, że się przetwarzają w bezmateryalne symbole. Barwy, jakie nigdy nie ukazały się na listkach najwytworniejszych kwiatów ziemskich, zapachy, niepochwytnej nieomal subtelności, unosiły się w powietrzu. Wizye raju nieznanego ukazywały się w błyskawicznych obrazach, zarodki światów, mających się zrodzić dopiero, tam się rozwijały. I jakieś wielkie upojenie unosiło się wszędy; chór wielkiego wszechświata, zgłuszał jedyny głos ludzki.
Przetworzona Izolda wkraczała tryumfalnie w państwo cudów: „Zginąć, zaprzepaścić się, rozwiać bez świadomości w nieskończonem tentnie serca wszechświatu: najwyższa to rozkosz!“





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gabriele D’Annunzio i tłumacza: Aleksandra Callier.