Przejdź do zawartości

Tragedje Paryża/Tom II/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Tragedje Paryża
Podtytuł Romans w siedmiu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Miejsce wyd. Gródek
Tytuł orygin. Tragédies de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.

Pracownia Jerzego Trejan znajdowała się w pięknym murowanym domu przy ulicy de Laval. Do owej pracowni, średniej wielkości, napływało z północy owo przezroczyste zimne światło, tyle poszukiwane przez artystów malarzy.
Dwa małe przyległe pokoje, tworząc: jeden jadalnię, drugi sypialnię stanowiły wraz z maleńką po za niemi kuchenką, cały apartament artysty. Sypialnia, do której wprowadzamy czytelnika w pewien poranek styczniowy 1872 roku, miała pozór zwykłego gabinetu.
Łóżko żelazne, szafka oszklona, mały dębowy stolik rzeźbiony i parę krzeseł, stanowiły umeblowanie. Tak sufit, jak i ściany pokryte były hiszpańską materją w szerokie pasy o żywych barwach jaskrawych, równie jak firanki nad łóżkiem i przy oknie.
W chwili, gdy przestępujemy próg tego pokoju, zapuszczona szczelnie nad łóżkiem kotara tworzy głęboką ciemność w około uśpionego właściciela mieszkania. Za chwilę przebudził się. Poruszył się z lekka, otworzył oczy, ziewnął kilka razy, podniósł się na poduszkach i zawołał:
— Walenty!
— Co pan rozkaże? odrzekł głos męski.
— Pójdź do mnie.
— Jestem, panie.
Jednocześnie młody, wysoki chłopiec wszedł zwolna. Ubrany był w biały krawat, jasną kamizelkę, bronzowe pantalony. Długi płócienny fartuch zachodził mu pod szyję, a pod lewem ramieniem trzymał trzepaczkę z piór.
— Która godzina? pytał Jerzy Trejan.
— Dziesiąta, panie, tylko co uderzyła.
— Dziesiąta rano, czy dziesiąta wieczorem?
— Rano, odrzekł ze śmiechem Walenty. Pan nigdy by nie spał tak długo.
— Napaliłeś w piecu?
— Już, panie i zamknąłem go. Huczy, jak gdyby w maszynie. Bez napalenia, trudnoby było tu wytrzymać. Niech pan patrzy jaki mam nos czerwony. Drżałem z zimna, czytając pańskie Figaro. Zima dokucza nie żartem. Stawy i rzeki zamarzły, ale, uprzedzam pana, iż nie mamy już w zapasie ani kawałka węgla.
— Trzeba się o niego postarać.
— Uczynię to natychmiast, skoro pan mi da pieniądze na zapłacenie dawnego rachunku.
— Mamy czas jeszcze.
— Nie, panie, nie mamy go wcale. Węglarz, już trzy razy przychodził z upominaniem się. Jest to dla mnie rzecz bardzo przykra; sam nie wiem, co mu odpowiedzieć.
— Dobrze, dobrze! odparł żywo artysta, zapłacę mu.
— Lecz kiedy? pytał Walenty z niedowierzaniem.
— Skoro zejdziesz na dół. No! rozsuń firanki, chcę wstać.
Służący spełnił polecenie. Pokój napełnił się światłem.
Walenty podszedł w stronę łóżka; cofnął się osłupiały z okrzykiem zdumienia.
W rzeczy samej, garść luidorów błyszczała rozrzucona na małym dębowym stoliku.
— Tak, odparł Jerzy z uśmiechem, wygrałem w niespełna pół godziny. Baccar daje więcej korzyści, niż malarstwo. Ale, zdaje mi się, żem ci coś winien, Walenty, na rachunek twej pensji? Być może że się mylę?
— Nie, nie! pan się nie myli, odparł żywo chłopiec. Należy mi się od pana za sześć miesięcy mej służby, co licząc po pięćdziesiąt franków miesięcznie, uczyni do stu talarów.
— Umiesz jak widzę rachować doskonale?
— Może pan mógłby mi wszystko zapłacić? Bardzo bym panu był obowiązanym.
— Nie; dostaniesz tylko tytułem zaliczki dwieście franków.
— Niech i tak będzie, rzekł chłopiec, chwytając chciwie podane sobie sztuki złota.
— Nie nadeszły do mnie jakie listy dziś rano? pytał Tréjan.
— Nic, panie, oprócz Figara i trzech banderolowanych papierów. Może przynieść je panu?
— Nie trudź się daremnie. Wiem co one w sobie zawierają. Styl komorników dobrze jest mi znanym.
— Właściciel domu również przychodził z kontraktem wynajmu mieszkania, mówił dalej Walenty. Kazał on panu oznajmić że dziś już 10 Stycznia, a pan opóźnił się o dziesięć dni w zapłacie.
Jerzy wzruszył ramionami.
— Ach! jak on mnie nudzi ten ów jegomość, zawołał, głupie dziesięć dni opóźnienia, i cóż to znaczy? Wyniosę się ztąd, na honor! Jak on nie wstydzi się wołać tak natarczywie o pieniądze? Jest właścicielem domu, a więc jest bogatym. Niepotrzebuje aby mu płacono. Wszak to logiczne, nieprawdaż Walenty?
— Logiczne? tak, mruknął służący, nie zdając się jednak być przekonanym. Czy pan będzie jadł w domu śniadanie? zapytał po chwili.
— Ma się rozumieć. Pójdziesz za kupnem wszystkiego co trzeba. Podaj mi papier i ołówek, napiszę notatkę. I Tréjan, pisząc, głośno powtarzał: Przyniesiesz mi pół funta małych raków morskich, lecz wybierz co największe; pół funta pasztetu ze zwierzyny, pieczoną kuropatwę, kasztanów w cukrze osmażonych. Następnie weź butelkę Château-Yquem i butelkę starego koniaku za luidora. W składzie Grand Hotel weźmiesz pudełko cukierków za sześćdziesiąt pięć centymów, ale ciemnych czekoladowych. Lubię jasne, blond barwy, ale jedynie na główkach kobiecych. Wracając, zapłacisz rachunek węglarzowi i każesz mu przywieźć za sobą dwieście pięćdziesiąt kilogramów węgla, na kredyt rozumiesz?
— Rozumiem, odrzekł Walenty.
— Bierz dziesięć luidorów i biegnij. Daję ci trzy kwadranse czasu na załatwienie tych sprawunków.
— Mam wrócić za trzy kwadranse, ależ to niepodobna! zawołał chłopiec. Najmniej półtorej godziny czasu na to potrzeba.
— Wsiądź do fiakra i przyjedź.
— Dobrze panie. Tu wybiegł z pośpiechem.
Po jego odejściu Jerzy Tréjan spojrzał smutno na garstkę złota, zmniejszoną ubytkiem dwudziestu luidorów.
— Rzecz nie do uwierzenia, wyszepnął, jak prędko znikają pieniądze w Paryżu, mimo, że wydaję tak mało!
I wstawszy z łóżka, począł się ubierać. W dziesięć minut później wszedł do pracowni, gdzie zasiadł w wielkim fotelu z czasów Ludwika XIII-go, w pobliżu rozgrzanego pieca, paląc cygaro.
Jerzy Tréjan był bardzo pięknym dwudziestopięcio letnim młodzieńcem, silnym, muskularnym, a mimo to wytwornie ukształtowanym. Jego mała, patrycjuszowska głowa, otoczona gęstemi zwojami jasnych włosów, wznosiła się nad rozrosłemi barkami na giętkiej, jak gdyby kobiecej szyi.
Twarz owalna, zakończona ciemno-blond jedwabistą brodą, z upodobaniem pielęgnowaną, zalecała się artystycznemi liniami czoła, delikatnością rysów, białą matową cerą i łagodnością wejrzenia, wielkich ciemno-błękitnych oczów. Zęby posiadał wytworne, usta różowe doskonale zarysowane.
Malarska jego pracownia niczein się nie różniła od tych, których właściciele nie osiągnęli jeszcze majątku i sławy.
Kilka doniczek z kwiatami na gerydonach, kilka figur gipsowych, kilkanaście studjów, pewna liczba starych rycin, oraz zbiór rzuconych od ręki szkiców, danych przez współtowarzysze w Jerzemu, tworzyły jedyne upiększenie pracowni.
Manekin na sprężynach wyginał się w dziwnej pozie obok stalug, na których opartym był jakiś świeżo rozpoczęty rodzajowy obrazek. Nieco dalej w pobliżu ramy w murze oszklonej, stała druga staluga cała płótnem zielonem nakryta. Kilka krzeseł flamandzkich pokrytych korduańską skórą, ze złoconemi poręczami stały rozrzucone tu i owdzie. Doliczywszy wielki piec, stoliczek, na którym Jerzy zwykle jadał, drugi mały stolik do palet i pędzli, kilka stolików dębowych rzeźbionych i wielki fotel w stylu Ludwika XII, a nasz opis będzie tak dokładnym, jak protokół komornika przybywającego dla zajęcia mebli jakiemu niewypłacalnemu dłużnikowi.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.