Przejdź do zawartości

Tragedje Paryża/Tom I/XV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Tragedje Paryża
Podtytuł Romans w siedmiu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Miejsce wyd. Gródek
Tytuł orygin. Tragédies de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XV.

Wzruszony odwiedzinami syna swego starego przyjaciela i towarzysza broni w pamiętnej wandejskiej epopei, rozrzewniony świeżo usłyszanem opowiadaniem, tak pełnem wzniosłej szlachetności, pan d’Auberive, poleciwszy Henryce otworzyć tekę zaczął przeglądać umieszczone w niej papiery.
Każdy z owych dowodów świadczył o wzorowym charakterze tego młodego człowieka i nieskażonej jego moralności.
Bardziej niż zwykle zdenerwowany, spędził pan d’Auberive noc bezsennie. Podniecony jego umysł pracował nad wytworzeniem wielkiego projektu. Aby wszelako ów projekt urzeczywistnić było można, potrzeba było do tego zezwolenia Roberta.
— Jak mu to przedstawić, aby nie trafić na odmowę z jego strony? zapytywał pan d’Auberive sam siebie. W jaki sposób nakłonić go, ażeby się zgodził na moje uwagi? Jeżeli mi się to nie uda, wszystko stracone! Skoro odpowie przecząco, niepodobna mi go będzie przekonać. Poznałem go dobrze. Nie mógłbym poznać lepiej, żyjąc z nim nawet przez czas długi. Łatwiej byłoby zgiąć sztabę żelazną, niźli nakłonić tego człowieka.
Po owej nocy bezsennej nadszedł spokojniejszy poranek.
Około godziny drugiej w południe, stary kamerdyner otworzył drzwi sypialni starca oznajmując:
— Pan hrabia de Loc-Earn!
— Moje drogie dziecię, rzeki czule pan d’Auberive, po uściśnieniu ręki młodego człowieka, od wczoraj myślę o tobie, myślę bezustannie. Czy wiesz, że sprowadziłeś mi noc bezsenna?
— Ach! zawołał Robert, jakąż mi przykrość to sprawia! Racz pan wybaczyć tę pomimowolną winę z mej strony. Jestem przekonany, iż wywołane przezemnie wspomnienia przeszłości sen panu odebrały.
— Nie! nie to, odrzekł pan d’Auberive. Niepokoi mnie twój wyjazd, twoje projekta i nadzieje zdobycia majątku.
— Być może, iż jaka trudność zachodzi z pańskiej strony w udzieleniu mi listu protekcyjnego, o który prosiłem? pytał Robert. Gdyby tak było, cofam to niedyskretne moje żądanie.
— Przeciwnie, jestem gotów dać ci go bezzwłocznie, gdybyś trwał w swoim zamiarze. Przyczyną jednak, wzniecającą moje obawy, jest twa podróż za ocean.
— Jak to, panie?
— Nieszczęściem, nie mogę dzielić twojej ufności, udzielonej mi wczoraj. Liczysz na świetne rezultaty, jakie wydają mi się być wątpliwemi. Niebezpiecznym jest ten twój zamiar, a skutek jego niepewnym. Marzenia o krainach złota, bądź co bądź są tylko złudnemi obrazami! Między szczęśliwymi awanturnikami, którym traf w pomoc przychodzi, iluż z nich bezpowrotnie ginie? Gdybyżeś ty miał znaleźć się w ich liczbie.
— Zdaje mi się, żem panu powiedział, co postanowiłem uczynić w razie niepowodzenia.
— Tak, powiedziałeś, że się zabijesz!
— Jest to rozwiązanie nader logiczne i proste tego długiego dramatu. Spoczynek po trudach, na jaki przyznasz pan iż zasłużyłem.
— Sądzisz więc, iż mogę zaaprobować owo ponure rozwiązanie bez trwogi i głębokiego smutku? Jesteś synem mego ukochanego przyjaciela, a z chwilą, gdy cie poznałem, pozyskałeś mój szacunek, moją głęboką sympatję i prawdziwie ojcowskie przywiązanie.
— Ach! zawołał z uniesieniem Robert, tych słów tak mi drogich, nie zapomnę nigdy, nigdy w życiu! Będą one żyły w mem sercu, dopóki to serce bić nie przestanie. Zdwoją one siłę, jakiej tam będę potrzebował dla złamania wielu, bardzo wielu przeszkód. Będę walczył, wierzaj mi pan, całą potęgą mego istnienia, a jeśli padnę zwyciężony, świadczyć to będzie, iż nikt już w święcie na mojem miejscu nic zdołałby być zwycięzcą!
— Krótko przetnijmy tę kwestję, rzekł starzec, stawiasz na hazard swe życie.
— Tak, lecz czyliż mogę uczynić inaczej? Opowiedziałem panu wszystko. Znasz wszelkie szczegóły mej egzystencji. Dążę ku jedynemu z horyzontów, jaki się otwiera przedemną.
— Nie! nie ten jeden tylko, odparł pan d’Auberive, gdybyś zechciał, mógłbyś nie jechać.
Robert potrząsnął głową.
— Wegetować na nowo! wyrzekł po chwili. Rozpocząć walkę codzienną z odradzającemi się bezprzestannie potrzebami życia! Schylić głowę pod jarzmo bezskutecznej pracy, szamotać się, wiedząc naprzód o bitwie przegranej i o nędzy bez wyjścia! Nie, panie! mam dosyć tego! Wołałbym stokroć razy umrzeć, i nie zawaham się przed śmiercią w takim razie, przysięgam!
— Powiedziałem, że mógłbyś nie jechać, powtórzył starzec.
Robert wzrok utkwił w mówiącego.
— Nie bez przyczyny pan mi to mówisz, rzekł po krótkiej chwili. Nie żartowałbyś ze mnie, ukazując mi jakąś złudną nadzieję. Znaszże pan jaki uczciwy sposób zarobienia w Paryżu tyle, ile potrzeba, ażeby żyć, a nie męczyć się w niedostatku?
— Znam taki sposób.
— Jakiż to? Przedstawiony przez pana synowi hrabiego de Loc-Earn, godzien być musi przyjęcia.
— Jest nim, upewniam, odrzekł pan d’Auberive, zmieszany nieco w miarę zbliżania się rozstrzygającej chwili. Przyjmując mą propozycję, dokonasz pięknego, szlachetnego czynu, ponieważ osłodzisz ostatnie lata nad grobem stojącego starca.
— O pana więc chodzi? zapytał żywo Robert.
— Tak, i otóż ci wszystko wyjaśnię. Moja ręka prawa jest sparaliżowaną, pisać nie mogę. Wzrok osłabiony mgłą się pokrywa, gdy czytam nieco dłużej, a czytać lubię. Podwójna owa bezwładność znagla mnie do zaniedbywania częstokroć nader ważnych moich interesów. Rozległe moje posiadłości pozostają w ręku intendenta i rządców bez kontroli. Taki stan rzeczy może nietylko nadwerężyć mój majątek, ale uprawnia nadużycia i marnotrawstwo. Gdyby mi Bóg dał był syna, on zająłby się tem, czem ja się zająć nie mogę. Byłby moim sekretarzem i lektorem, czuwałby nad zarządem dóbr moich; odbierałby dochody, porozumiewał się z bankierami i giełdowymi agentami, umieszczałby moje kapitały, słowem, stałby się mą prawą ręką, moją myślą, wolą, drugim mną nareszcie. Chciałżebyś panie hrabio, być dla mnie tem, czemby był ów syn? O! proszę cię, zaklinam! dodał drżącym ze wzruszenia głosem, nie odmawiaj mi tego!
Robert wstał, a ująwszy rękę pana d’Auberive, uścisnął ją w swych dłoniach.
— Dlaczego miałbym odmówić? zawołał z pozorem głębokiego uczucia wdzięczności, to co mi pan ofiarować raczysz, jest dowodem wysokiego zaufania z twej strony, godnego ciebie i mnie zarazem. Przyjmuję twoją propozycję!
— A! nie uwierzysz, ile mnie to uszczęśliwia! zawołał starzec z uniesieniem. Otóż zostałeś naszem dzieckiem, naszym domownikiem! Zdaje mi się, żem odnalazł twojego ojca, mego ukochanego Tristana, który mi w tobie odżyje. Nie rozłączymy się już z sobą. Zamieszkasz w jednym z pałacowych pawilonów, będziesz, zupełnie jak u siebie, niezależnym zupełnie. Służba będzie ci posłuszną, jak mnie samemu. Wydam rozkaz, ażeby ci natychmiast apartamenta przygotowano. Pragnę, ażebyś tu już dziś nocował.
— Nic nie nagli, rzekł Robert z uśmiechem.
— Wybacz ten mój pośpiech, drogi mój chłopcze, lecz radbym, ażebyś się co rychlej do nas już przeniósł. Niestety nie będę mógł widzieć twego urządzenia się, przeklęty paraliż nie pozwala mi się ruszyć z miejsca. Gdyby nie to, byłbym jeszcze rzeźkim, mimo lat moich siedmdziesięciu i gotów byłbym bić się, jak niegdyś w naszej Wandei.
Oczy starca ogniem błyszczały, żywy rumieniec okrył twarz jego bladą, okoloną siwemi włosami. Nagły ból przypomniał mu, że przekroczył wyjątkowy spokój nakazany sobie przez lekarza.
— Mój stary kamerdyner, wyrzekł po chwili, zaprowadzi cię do nowego mieszkania. Mam dobrą pamięć, wiem, że jest ono w wyższym stylu umeblowanem, sądzę, iż ci się podoba. Gdyby przeciwnie być miało, wydaj rozkaz tapicerowi, ażeby meble zmienił co prędzej.
— Ach! jak pan jesteś dobrym, rzekł Robert z oddźwiękiem uczucia, pańska wszelako troskliwość jest zbyteczną, upewniam. Mnie wszędzie dobrze. Poznawszy życie moje, pan wiesz, iż nienawykłem do zbytków.
— Potrzeba do nich nawyknąć, zawołał starzec. Bogactwo i okazałość właściwemi są dla hrabiego Loc-Earn. Pochodzisz z rodu wielkich panów, nie zapominaj o tem, mój chłopcze.
— Z rodu upadłego, niestety! odparł młody człowiek z westchnieniem.
— Tak jest, chwilowo, skutkiem braku pieniędzy Lecz co to znaczy? Nie majątek nadaje szlachectwo. Gdyby je kupić było można, iluż znam ludzi, którzyby zań wszystko oddali!... A ponieważ weszliśmy na temat tego nędznego kruszcu, jak go nazywają poeci, pomówmy o cyfrze wynagrodzenia, jakie pozwolisz mi sobie ofiarować.
— Ależ to niepotrzebne.
— Jakto niepotrzebne? zapytał pan d’Auberive.
— Bo jakąkolwiekbądź byłaby ta suma, wiem naprzód, iż przewyższy ona wszelkie moje oczekiwania.
— Powiedz mi, ciągnął starzec dalej, jak gdyby niesłysząc słów mówiącego, powiedz otwarcie, czyli stałą pensyę, wynoszącą dwanaście tysięcy franków, uważać będziesz za dostateczną dla siebie?
— Ach! to za wiele!
— Prócz tego, dwa od sta, z dochodów moich posiadłości w Maine i Anjou, które mi przynoszą dwieście tysięcy liwrów rocznej ronty. Dochody te powiększysz, jestem tego pewny.
— Lecz, panie...
— Ani słowa! Skończone, przerwał pan d’Auberive. Otwórz tę szufladę, proszę cię, i wyjm z niej sześć biletów bankowych po tysiąc franków każdy.
— Oto są... Gdzież je mam położyć?
— Schowaj je do swojej kieszeni, jest to zaliczka na rok przyszły.
— Nie, panie, nie! Tego ja przyjąć nie mogę.
— Odmawiasz? Dobrze, rzucę je w ogień!
I byłby to niebawem uczynił, czego niedopuściwszy Robert, przyjął je, rzecz naturalna.
Tegoż samego jeszcze wieczora, zajął wspaniały pawilon w pałacu, z tytułem lektora i ogólnego plenipotenta pana d’Auberive.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.