Przejdź do zawartości

Tragedje Paryża/Tom I/XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Tragedje Paryża
Podtytuł Romans w siedmiu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Miejsce wyd. Gródek
Tytuł orygin. Tragédies de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XII.

— Wiesz wszystko? powtórzył Robert, wpatrując się bacznie w mówiącego.
— Od A do Z. tak jest mój drogi. Sądziłeś, iż będę ci bezinteresownie dopomagał w twoich krętactwach? Nie, takim idjotą nie jestem. Upewniałeś mnie, że tu chodziło o zwykłą miłosną sprawkę, o rozwiązanie maleńkiej intrygi, o wykradzenie ukochanej, w czem dopomódz ci miałem. Moja rola łatwą była do wykonania. Należało mi trzymać pod strażą w towarzystwie Limassou, w domku umyślnie wynajętym do tego, jaką śkobiecinę, która, jak utrzymywałeś, miała być niby ciotką czy babką przedmiotu twojej miłości. Zapłaciłeś mi za to sto talarów. Nie mając grosza w kieszeni, przyjąłem chętnie tę propozycję, bom czuł, że grunt mi się chwieje pod stopami. Nie ufałeś mi jednak, ja tobie wzajem nie ufałem. Chodziłem jak cień za tobą, nie będąc widzianym. Użyłem połowę wypłaconej mi kwoty na zasięganie od ludzi różnych wiadomości, i o wszystkiem się dowiedziałem. Teraz nie potrzebuję nic więcej. Znam nawet nazwisko twojej kochanki. A! chcemy się wcisnąć w arystokratyczne chłopcze. Przybieramy pozory uczciwych ludzi. Staramy się uczynić niezbędnem i to w najkrótszym czasie, małżeństwo z miljonową dziedziczką. Brawo! gruba to sprawa. Winszuję! Prowadziłeś ją ręką doświadczonego mistrza. Jesteś przezornym, lecz nadto skąpym i samolubnym, hojniejszym być trzeba tam, gdzie w grę wchodzą miljony. A zatem zysk na połowę, mój towarzyszu! Zostaniesz wkrótce panem wielkiego majątku, bardzo to pięknie, lecz pomyśl jednocześnie o nim i dla mnie zarówno. Jasne to mniemam i kategoryczne.
Wygłosiwszy ów monolog z widocznem zadowoleniem, Sariol umilkł zdyszany, aby wychylić szklankę wina.
— Skończyłeś? zapytał Robert.
— Zdaje się.
— A zatem powiem ci, mój biedny Sariolu, że jesteś szalonym, nie chcąc powiedzieć żeś głupim.
— Tak sądzisz?
— Niezaprzeczenie. Owe miljony, z których połowę żądasz dla siebie, zależą od małżeństwa, które jedynie dać mi je może, nieprawdaż?
— Tak jest.
— Małżeństwo to zawartem jeszcze nie zostało.
— Tak, ale przyjdzie do skutku prędzej, czy później.
— Kto wie? Przyszłość nie od nas zależy. A nawet w przypuszczeniu, że to się spełni kiedyś, ów dzień jest może bardzo dalekim!
— Jakaż przeszkoda mogłaby istnieć w tym razie?
— Potrzeba czekać na zgon ojca.
— Dlaczego?
— Ponieważ za życia nie dałby swego zezwolenia. Lecz ułożyłeś sprawę w ten sposób, że zmusić go możesz?
— Mówię ci, że nie zezwoli, nigdy nie zezwoli, rozumiesz?
— Nawet gdyby dowiedział się o prawdzie?
— Wtedy to właśnie byłby najbardziej niewzruszonym.
— Czy podobna? Poręczasz mi to słowem honoru?
— Jakiż cel miałbym w tom kłamstwie? Małżeństwo nie jest rzeczą, z którąby ukryć się można. Gdyby zapowiedzi zostały wygłoszonemi dziś z rana, wiedziałbyś o nich przed wieczorem.
— Jest nieco prawdy w tem, co mi mówisz. Ha! skoro czekać trzeba koniecznie, będę czekał, lecz pod pewnemi warunkami.
— Warunki, z twej strony? Żartujesz!
— Nie żartuję. Przedewszystkiem posiadam twoją tajemnicę, a sekret w zręcznych rękach, staje się miną złota pierwszego gatunku. Trzeba się schylić tylko dla czerpania bogactw. Byłem zawsze dobrym, mam tkliwe serce, nie chcę ci sprawiać przykrości i zgadzam się na eksploatowanie tej żyły obecnie, tylko w pewnych częściach; nieprzypadałoby mi bowiem do gustu jedzenie suchego chleba przy zapachu twojej pieczeni. Mam próżną kieszeń, a ty masz ją wypchaną banknotami. Należy zaprowadzić równowagę. Mam słuszność, wszak prawda?
— Miałbyś ją może, gdybym był rzeczywiście bogatym, lecz na nieszczęście, nim nie jestem.
— Zgoda, nie jesteś miljonerem, lecz pobierasz rente Och! te renty, szczęśliwi ludzie! Być pewnym, że z rana zje się śniadanie, a obiad w południe. Ach! jak to przyjemne! Jest to mojem marzeniem, które ty urzeczywistnisz!
Robert otworzył usta, chcąc odpowiedzieć, przerwał mu Sariol:
— Nie trwóż się, wyrzekł, moje warunki będą przystępnemi, nie pokrzywdzę cię wiele. Zadowolnię się do dalszego uporządkowania tej sprawy, dwoma tysiącami franków miesięcznie.
Robert z zachmurzonem wzrokiem i zmarszczonemi brwiami rozmyślał przez chwilę, nagle twarz jego rozjaśniła się.
— Zgoda! odpowiedział, będziesz miał te pieniądze!
— Nie będę ukrywał przed tobą, mówi! dalej Sariol, że radbm coś dostać teraz, na rachunek pierwszego miesiąca.
Towarzysz podał mu bilet dwustufrankowy.
— Wspaniałomyślny przyjacielu! wykrzyknął Sariol, chowając z pośpiechem banknot do kieszeni; a pochwyciwszy szklankę napełnioną winem: Niechaj to wino trucizną dla mnie stanie! zawołał, gdybym miał ci się przenie wierzyć. Jestem odtąd duszą i ciałem tobie oddany. Otóż więc sprawa uregulowana. Teraźniejszość nam sprzyja, pomówmy przeto o przyszłości!
— Jak to o przyszłości?... Śmiałżebyś stawiać mi jeszcze inne wymagania?
— Ależ do pioruna!... za cóżbyś mnie uważał, mój dobry kolego, gdybym poprzestał na tych dwu tysiącach franków miesięcznie wtedy, gdy ty będziesz miał miljony? Powiedziałbyś sobie, żem głupiec, nieprawdaż? a ja tego nie ścierpię. Zostać oszukanym, idjotą. Nie nigdy! Pozwolę ci iść naprzód, dalej wesprę cię nawet mojem ramieniem, gdyby tego była potrzeba, potrzebuję mieć jednak jakieś zapewnienie z twej strony.
— Nie ufasz mi zatem?
— Zostawmy te głupstwa!
— A gdybym ci przyrzekł?
— Ha! ha! ha! obietnice, przyrzeczenia, wróble na dachu, mój bracie, zaśmiał się Sariol.
— Czegóż więc żądasz nareszcie
— Małego aktu, nakreślonego pięknem twem pismem, mniej więcej tej treści:
„Jestem dłużny mojemu przyjacielowi Sariolowi, za oddane sobie przezeń wiadome usługi, okrągłą sumę trzysta tysięcy franków, jaką zobowiązuję się wypłacie mu nieodwołalnie nazajutrz po zawarciu przezemnie małżeństwa z panną Henryką d’Auberive.“
Robert wzruszył ramionami.
— Podobny akt, wyrzekł, nieposiadałby żadnej wartości.
— W obec handlowego trybunału, to prawda, odparł Sariol. We wszelkim jednak innym wypadku, nie zaprotestujesz go, jestem pewny, i zapłacisz mi co do grosza.
— Tak sądzisz?
— Jestem tego pewnym, ponieważ ów akt będzie podpisanym wszystkiemi twojemi imionami i nazwiskami, tak prawdziwemi jak i przybranemu Rozumiesz mnie hrabio Robercie de Loc-Earn? Rozumiesz Robercie Saulnier?...
Robert zbladł jak ściana, zacisnął usta, ponury blask, tryskający mu z oczu, oznajmił wrzącą w nim burzę.
— A gdybym odmówił napisania takiego aktu? zapytał nagle drżącym z gniewu głosem.
— Nie odmówisz, nie, odpowiedział Sariol z ironicznym uśmiechem.
— Lecz cóżbyś wtedy uczynił?
— Na co zapytywać, skoro odpowiedź znasz dobrze. Wystarczyłoby jedno słowo z mej strony dla zburzenia wszystkich twych planów.
— Nie wierzonoby tobie!
— Spróbujmy!
— Łotrze, nikczemniku! wyszepnął Robert.
— Pfe! jakież prostacze wyrazy, zawołał Sariol, śmiejąc się głośno. Co to pomoże, na co je rzucać daremnie? Bądź lepiej uprzejmym i uczyń tę drobnostkę której żądam, skoro nie możesz w inny sposób wywikłać się z tego.
— A! pochwyciłeś mnie więc i trzymasz?
— Jak ptaka w klatce, nieprawdaż? Z tą różnicą, że ptaki śpiewają same z siebie, gdy przyjdzie im chęć do tego, a ja znaglam ciebie i śpiewać ci każę. Przyznaj, czyliż źle mówię?
Robert siedział w milczeniu.
— Zrobisz czego żądam wszak prawda?
— Muszę, znaglony koniecznością!
— Brawo! porozumienie zwykle następuje — między uczciwymi ludźmi. Pogodzić się, jak to przyjemne! A jeszcze przyjemniejsze mieć piętnaście tysiączków franków renty! Uszczęśliwisz swojego przyjaciela, możesz się tem pochlubić. No, a teraz uściśnienie ręki.
— Niepotrzebne.
— Gniewasz się? lecz to przeminie. Co znaczy sto tysięcy talarów dla człowieka, który pochwyci miliony? Powinienem był żądać dwa razy tyle, wszak rzekło się słowo. Sporządzimy ów akt co rychlej, nie odkładając, na stemplowym papierze, jak przynależy, a zanim to nastąpi, pragnę ci wyświadczyć małą przysługę.
Robert spojrzał nieufnie na mówiącego.
— Prawdziwą przysługę, mówił dalej Sariol, za którą nic nie żądam. Mogę dostarczyć mamkę wyborową dla twego spadkobiercy. Jest to żona pewnego rybaka z wyspy Saint-Denis, mego przyjaciela. Ma lat dwadzieścia, zdrowa i świeża, jak pączek róży. Malec będzie karmiony jak książę! Powinieneś dbać o niego, bo przezeń tylko na matkę wpływ mieć możesz. Zaprowadzę cię do tych rybaków, gdy zechcesz.
— Odłóżmy to na później.
— Jak ci się podoba.
Powyższa rozmowa, prowadzona pomiędzy dwoma mężczyznami, siedzącymi za stołem w tej knajpie, ukończyła się nareszcie. Mówiąc wiele, Sariol jadł i pił z apetytem. Butelki wypróżnionemi zostały. Wszystkie potrawy ze stołu zniknęły.
Po zapłaceniu rachunku, Robert wraz z towarzyszem szedł ku bulwarowi Batignolles tą samą drogą, jaką przybyli.
W pobliżu domu, zamieszkałego przez panią Angot, dwaj owi nocni awanturnicy przeszli w poprzek ulicę, ażeby się znaleźć naprzeciw wspomnianego budynku.

światło przyćmionej lampy słabo połyskiwało przez okno pokoju pierwszego piętra, gdzie spoczywała Henryka...
Na drugiem piętrze było zupełnie ciemno.
Głębokie milczenie otaczało dom cały.
— No! teraz sądzę, nie mamy się czego obawiać... pan hrabia może wejść śmiało, rzekł Sariol z komicznym pokłonem. Ja wracam na moje stanowisko, ażeby uwolnić Limassona, który się nudzi na straży przy starej. Jutro przybędę tu, ażeby pomówić z tobą o mamce. Tak dobrej sposobności pomijać nie należy.
— Zobaczę, rzekł krótko Robert.
Sariol odszedł, a jego towarzysz śledził go wzrokiem, dopóki nie zniknął w ciemnościach, następnie wchodząc w głąb korytarza, wyszeptał:
— Ten błazen wie za zbyt wiele, mógłby mi nieszczęście sprowadzić.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.