Przejdź do zawartości

Tragedje Paryża/Tom I/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Tragedje Paryża
Podtytuł Romans w siedmiu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Miejsce wyd. Gródek
Tytuł orygin. Tragédies de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.

Pomimo owej prośby, a raczej rozkazu, Klotylda otworzyła usta, pragnąc przemówić.
— Milcz! powtórzył groźnie Gontran, milcz!
Młoda kobieta była posłuszną i przez kilka minut w śród głębokiej ciszy, słychać było jedynie przyśpieszony, jak gdyby niepokojem, szybki oddech Gontrana.
Nagle, szmer jakiś powstał w niższej części domu, który następnie zmienił się w hałas. Słychać było pomieszane głosy i przyśpieszone kroki idących, jakie się wyraźnie zbliżały. Przebiegłszy wschody, dochodzili z korytarza przyległego do umeblowanych pokojów. Na wprost czwartego numeru kroki się zatrzymały, głosy zamilkły.
Jednocześnie dały się słyszeć uderzenia we drzwi kolbami, a po nich groźne wyrazy:
— Otworzyć!... w imieniu prawa!
Gontran nie ruszył się z miejsca.
Klotylda, zerwawszy się na łóżku usiłowała objąć pamięcią, czy to jest sen straszny czy rzeczywistość?
— Otworzyć! powtórzył ów głos na zewnątrz, inaczej drzwi wyłamiemy!
— Nie wyłamujcie, na Boga, zabrzmiał głos Vignot’a, zrobicie mi szkodę mam klucz podwójny.
— Nie!... człowiek na mojem stanowisku nie idzie na galery! wyszepnął Gontran. Ginie, lecz z honorem!
To były jego ostatnio słowa, poczem huk dał się słyszeć, światło zabłysło, a przy jego przelotnym blasku Klotylda ujrzała stojącego z rewolwerem przyłożonym do skroni, swojego męża.
W oka mgnieniu pośród ciemności słychać było upadek ciężkiego ciała w pokoju napełnionym dymem. Upadkowi temu odpowiedział krzyk nieszczęśliwej kobiety.
Silne pchnięcie ramieniem wystarczyło do wysadzenia drzwi z zawias. Komisarz policji z agentami, właścicielem domu i dwunastoma żołnierzami, weszli do pokoju.
Agenci nieśli zapalone latarnie.
Komisarz zbliżył się do trupa, leżącego na podłodze z przestrzeloną czaszką, ściskającego jeszcze w ręku wypalony rewolwer, którym odebrał sobie życie.
— Czy to hrabia de Randal? zapytał Vgnot’a.
— Jest to mój były lokator, rzekł zapytany. W książce zapisałem go jako „Pana Gontrana,“ przedstawił mi bowiem papiery uregulowane na to nazwisko. To wystarczyło, ażeby być w porządku.
— Tak, panie komisarzu, rzekł jeden z agentów jest to rzeczywiście hrabia de Randal. Śledziliśmy go oddawna, pragnąc przytrzymać. Umarł... szkoda, w tak młodym wieku.
Od chwili rozwiązania tego strasznego dramatu, spełnionego w ciągu kilku minut, Klotylda oniemiała z przerażenia i trwogi, zdawała się nic nie słyszeć, nie rozumieć, nie widzieć. Ostatnie słowa agenta rozbudziły w niej poznanie rzeczywistości.
— Umarł, powtarzała bezwiednie, podobna do uśpionej we śnie magnetycznym. Umarł... ale kto umarł?
I przesunęła obiema rękami po czole, odegnać pragnąc obłąkanie, rozsypując swe bujne blond włosy, które okryły jej ramiona, jak gdyby płaszczem złocistym. Po chwili zerwała się z posłania i padłszy na kolana obok trupa, podniosła mu głowę:
— Tak, prawda, on umarł! Gontran umarł!... szeptała. Boże... mój Boże, w czem on przewinił, ażeby tak umrzeć?
A ucałowawszy czoło tego, przez którego tyle cierpiała wybuchnęła łkaniem.
— Kto jest ta kobieta? pytał komisarz.
— Żona zabitego, rzekł Vignot.
— Pani jesteś hrabiną de Randal? pytał łagodnie pierwszy, zwracając się ku Klotyldzie.
— Tak, odpowiedziała przygasłym głosem.
— Córką markiza de Maucombe?
— Tak, panie.
— Sami hrabiowie i markizy, wyszepnął Vignot. Do czarta! miałem lokatorów z wielkiego świata!
— Chciej pani wierzyć, zaczął komisarz, zwracając się ku nieszczęśliwej, że gotów jestem uczynić wszystko z mej strony dla złagodzenia ciężkiej twej doli. Sprawiedliwość zna dobrze twoje nieszczęścia, jak znała występki człowieka, którego nosisz nazwisko. Na zmarłym ciąży win wiele: sprawiedliwość wie o nich, jak wie zarówno, że stałaś się ich ofiarą a nie wspólniczką jego zbrodni, i że masz pani prawo do współczucia i poszanowania ze strony ogółu.
Pani de Randal ułożywszy z tkliwością głowę zmarłego na podłodze, powstała by odpowiedzieć na zwrócone do siebie wyrazy, gdy nagle zachwiała, się, zbladła, a upadając na łóżko wydala jęk ciężki.
— Co to jest? zawołał z trwogą komisarz.
Vignot przystąpił ku niemu.
— Trzeba nam przyzwać panią Angot, rzekł z cicha; jej moc jest tu co rychlej potrzebną.
— Śpiesz wiec pan, obudź... niechaj natychmiast przybywa.
Vignot wybiegł z pośpiechem, a dosięgnąwszy pierwszego piętra, zaczął dzwonić z całych sił.
Jednocześnie komisarz wydał rozkaz wyniesienia samobójcy na facjatę, zmycia pozostałych po nim plam krwawych na podłodze i dostarczenia zakrytych noszów do przeniesienia ciała. Protokół spisać postanowił we własnym swvm gabinecie.
W klika minut potem ukazała się pani Angot.
Była to kobieta trzydziestoletnia, szczupła, małego wzrostu, więcej brzydka niż ładna, lecz o inteligentnym wyrazie twarzy. Jej wązkie usta i nos kończasty, suwały wątpliwość co do łagodności charakteru. W małych oczach, niezmiernie ruchliwych, przebijała chytrość i chciwość.
Złożywszy ukłon obecnym, podbiegła do łóżka chorej, starając się przemawiać do niej najtkliwszemi słowy, poczem zwróciła się do komisarza.
— Trzeba przenieść słabą, wyrzekła, do mego mieszkania, wraz z pościelą. Ci panowie, dodała, wskazując na obecnych agentów, dopomogą nam. Mam przyzwoite pomieszczenie w moim zakładzie, najtroskliwszem otoczę ją staraniem.
— Dobrze, odparł komisarz. Fundusz na koszta jakie dla pani przypadną, będę się starał otrzymać z Towarzystwa publicznej opieki nad biednemi matkami, a gdyby ztamtąd nic się osiągnąć nie dało, sam je zaspokoję.
Za kilka chwil Klotylda de Randal znajdowała się w mieszkaniu pani Angot.
Komisarz z agentami opuścił bulwar Batignolles.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.