Przejdź do zawartości

Tragedje Paryża/Tom I/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Tragedje Paryża
Podtytuł Romans w siedmiu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Miejsce wyd. Gródek
Tytuł orygin. Tragédies de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

— Klotyldo! zaczął mężczyzna, hamując niecierpliwość, co znaczy to poruszenie głową?... czy mi nie wierzysz?
— Tak! pomimo wszystko, przyznają.
— A jednak przysięgam ci.
— Nie przysięgaj! żywo przerwała. Na co się to przyda? Jesteś panem swego postępowania i nie żądam, abyś mi zdawał z niego rachunek. Widzę dobrze, że mój wpływ, jaki miałam niegdyś na ciebie, nie istnieje i że nie zmienisz swego sposobu życia, to próżno! pozwól mi jednak sobie wyjawić, ile cierpię, ile się trwożę, widząc z dniem każdym zagłębiającą się przepaść, nad którą stanąłeś! „Wszystko stracone oprócz honoru“, pamiętaj o tem Gontranie, i strzeż się, ażeby honor nie ucierpiał w tem strasznem rozbiciu.
Gontran dobył cygaro z eleganckiej cygarniczki i zapalił.
— Czy to już wszystko? zapytał wzruszając ramionami.
— Nie jeszcze.
— Spiesz się więc, proszę, bo mnie czas nagli!
— Ach! czyż nie obudzi się w tobie litość nademną? mówiła łzawym głosem młoda kobieta. Widzisz ile cierpię. Gdybyś czuł, jakie ogarnia mnie przerażenie podczas nocy, skoro pozostawiona tu sama, usłyszę hałas ponury, krzyki przyzywające pomocy tuż pod mojem oknem, jakie budzą ranie nagle. Usuńmy się ztąd, uciekajmy! wołała składając ręce błagalnie, ta strona miasta jest niebezpieczną. Dziwne przeczucie powiadamia mnie, że cię tu spotka nieszczęście. Zamordują cię, Gontranie, a nie masz prawa narażać się na coś podobnego! Wkrótce zostanę matką... wiesz o tem. Chcesz więc, ażeby dziecię przyszło na świat sierotą?
— Urojony niepokój i troska, rzekł obojętnie mężczyzna. Zbyt jestem ostrożnym, bym miał się obawiać czegoś podobnego. Noszę w kieszeni rewolwer, napastnicy spotkaliby się z lufą jego. Uspokój się więc, proszę, i nie myśl o tem. A teraz żegnam cię... czyli raczej do widzenia, dodał całując ją w czoło.
— Jeszcze słowo, jedno słowo, wołała zatrzymując go w progu. Ów człowiek, który wynajął nam to mieszkanie. zatrzymał mnie wczoraj przy wyjściu.
— Czego żądał?
— Upomina się o dwutygodniową zapłatę.
— Prostak... gbur!
— Chce on w tym względzie porozumieć się z tobą, i dziwię się nawet, że dotąd nie przyszedł. Pomów z nim proszę, nie narażaj mnie na powtórną napaść z jego strony. Zapłać, błagam cię o to!
— Niepodobna mi dziś tego uczynić, lecz jutro go zaspokoję i opuścimy tę przebrzydłą norę. Znajdziemy sobie dorywczo przyzwoite, eleganckie mieszkanie, w której z pięknych stron Paryża, zanim będę mógł odszukać pomieszczenia godnego ciebie, co niezadługo nastąpi, chciej wierzyć.
— Spodziewasz się więc pieniędzy?
— Tak, ukochana... wiele pieniędzy.
— Lecz zkąd?
— Z pewnej szczęśliwej spekulacji, jaka całkowicie zmieni naszą sytuację. A teraz, skoro już powiedzieliśmy sobie wszystko, odchodzę... i będę się starał wcześnie powrócić.
Tu zwrócił się ku drzwiom.
— Wszak wiesz, poczęła z cicha Klotylda, spuszczając oczy, wiesz, że nic już nie pozostało.
— Jakto... nic? zawołał opryskliwie, zwracając się ku niej.
— Nie mam ani grosza.
— Zkąd... jakim sposobem? Niedawno zostawiłem ci luidora?
— Tak... przed ośmiu dniami.
— Obecnie, sam nic nie posiadam, lecz to już na szczęście po raz ostatni. Weź to, co ci dać mogę!
Tu położył na komodzie dwie sztuki drobnej monety i nie chcąc słyszeć skarg więcej, wybiegł z pokoju.
Była godzina szósta wieczorem.
Młoda kobieta stała przez kilka sekund nieruchoma, jak w miejscu przybita, wreszcie otarła łzy, spływające jej na policzki, wdziała płaszczyk, którego kaptur zarzuciła na głowę i wyszła dla zakupienia skromnej żywności na wieczerzę.
Październik miał się ku schyłkowi. W tej porze roku noc szybko zapada. Ciemność zaległa ów pokój zupełnie. Za powrotem Klotylda z trwogą spostrzegła, że jedyny kawałek świecy, jaki pozostał w lichtarzu, mógł zaledwie jej służyć przez godzinę.
— Trzeba więc było przepędzić wieczór w ciemnościach, nie mając możności rozerwania się nawet jaką robotą ręczną.
Od siedmiu miesięcy czując się bardzo słabą, a obecnie bardziej niż kiedy, położyła się, licząc godziny uderzające na poblizkim wieżowym zegarze.
— Gontran, mówiła, może dotrzyma obietnicy, może wróci wcześniej niż zwykle, i nasłuchiwała pilnie najmniejszego szelestu na wschodach.
Czas mijał. Po północy znużenie nią zawładnęło, usnęła, a we śnie same złe i przykre pojawiały się jej marzenia. Skoro się przebudziła, już dniało. Jak ubiegłego wieczoru ujrzała się samą. Jej mąż nie powrócił wcale.
Podniosła się i zbliżyła się ku oknu. Dzień był smutny i ciemny; drobny deszcz spadając bez przerwy, zamienił ów bulwar w jedną kałużę błota. Obok deszczu powietrze się oziębiło, biedna kobieta drżała w tej wilgotnej. lodowato zimnej atmosferze, w tym źle opatrzonym pokoju.
Zapiawszy fałdy swego penioaru, usiadła na łóżku wyczekując.
— Przybędzie lada oliwiła, mówiła, wszak niepodobna, aby zapomniał, że te kilka groszy, jakie zostawił mi wczoraj, nie mogły wystarczyć na śniadanie.
Ranek zwolna upływał. Do cierpień wyczekiwania i zimna łączył się trapiący ją głód obecnie.
Nadeszło południe. Ciężkie kroki na wschodach słyszeć się dały i ucichły nagle przede drzwiami pokoju numerem czwartym oznaczonego. Zapukano silnie.
— Kto tam? pytała Klotylda z obawą, zdawało się jej albowiem, że posłaniec przynosi jej wiadomość o nieszczęściu, jakie spotkało Gontrana.
— Do pioruna! zawołał głos chrypliwy, to ja Vignot, właściciel, otwórz pani!
Klotylda odsunęła zasówkę, przybyły wszedł.
Vignot był mężczyzną niskiego wzrostu, tak szerokim, jak długim. Jego okrągła twarz z przypłaszczonym nosem, nacechowana była podłością.
Wszedłszy do pokoju, przyłożył rękę do swej wełnianej, niegdyś czerwonej czapeczki i padł na krzesło, jakie omal nie złamało się pod nim.
— No! moja mateczko, rzekł poufale, przychodzę po należytość.
— Jutro pan ję odbierzesz, odpowiedziała z cicha Klotylda, mój mąż kazał mi o tem panu powiedzieć.
— Mąż pani, powtórzył śmiejąc się Vignot; gdybym tak zażądał aktu waszego małżeństwa, narobiłbym wam kłopotu, nieprawdaż?
— Panie! zawołała młoda kobieta kraśniejąc z gniewu i oburzenia, pan mi ubliżasz!
— No... no! bez tych wybuchów, zawołał Vignot śmiejąc się głośno. Co mnie to zresztą obchodzi? Przychodzę po moje pieniądze i rzecz skończona. Wynająłem wam mieszkanie nie żądając papierów, ponieważ za miesiąc z góry zapłacony zostałem. Zapisałem w mej książce: „Pani i pani Gontran, z własnych funduszów.“ I wszystko szło dobrze dopóki płaciliście. Obecnie rzecz się ma inaczej. Tradować was nie chcę, nie leży to w moim charakterze. Wszelako zadłużyliście mi się za dwa tygodnie i trzy dni, mam prasę żądać zapłaty, potrzebuję jej, wymagam.
— Powtarzam panu, że mąż za chwilę nadejdzie i ureguluje rachunek.
— Pan Gontran. Ha! ha! znam ja go dobrze, zaśmiał się grubym swym głosem. Będzie się starał wywinąć z tego, ów zwiędły panicz, który nie ma grosza w kieszeniach swego pięknego ubrania. Lecz do pioruna. niechaj się strzeże! Rano wstać musi, ktoby chciał starego Vignot w pole wyprowadzić!
Tu wstawszy z krzesła, ujął zawiniątko leżące przy kominku, zważył je w ręku, skrzywił się i zaczął otwierać kolejno szuflady komody.
Pomieniony egzamin uspokoił go trochę.
— Do czarta! będzie zaledwie czem pokryć należytość, zawołał. W ostatnim jednak razie zabieram te rupiecie. Daję wam czas do jutra rana. Jeżeli do godziny szóstej nie odbiorę pieniędzy, wyrzucam was ztąd, oto ostatnie słowo. A proszę nic nie tykać, nic nie wynosić, będę czuwał, pilnował.
To powiedziawszy wyszedł z pokoju, zatrzasnąwszy drzwi za sobą.
— Boże, mój Boże! wołała Klotylda, załamując ręce gdy ciężkie kroki Vignot’a na schodach ucichły; Boże! nie opuszczaj mnie w mojej niedoli! Jest to ciężar zbyt wielki na moje słabe ramiona; upadam pod zgryzot nadmiarem!
Łzy obficie spływające po twarzy, ulżyły nieco jej sercu.
Padłszy na kolana, modliła się długo. Wyraz głębokiej. gorącej wiary rozpromieniał na jej obliczu. Podczas modlitwy przyszło jej widocznie natchnienie, bo podniosła się mówiąc głośno:
— O! tak... odwaga, jakiej mi brakowało, nie opuści mnie teraz. Pójdę... nie zwlekając.
Wybrawszy w pośród ubogiej swej garderoby starą suknię czarną jedwabną, przywdziała ją. Włożyła na głowę ciemny kapelusz, zapuściła na twarz woalkę, a wyszedłszy na ulicę, skierowała się w stronę bulwaru Batignolles.
Dostrzegłszy ją Vignot, podbiegł ku niej.
— Może pani co wynosisz? zawołał groźnie.
— Przeszukaj mi pan kieszenie, jeżeli przekonać się pragniesz, odpowiedziała.
Właściciel pokojów umeblowanych cofnął się przed spełnieniem podobnej brutalności, a młoda kobieta zwolna się oddaliła.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.