Towarzysze Jehudy/Tom I/XIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Towarzysze Jehudy
Podtytuł Sprzysiężeni
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1912
Druk Piotr Laskauer
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les compagnons de Jehu
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XIII.
Dzik.

Sir John kończył właśnie czytanie tego ciekawego dokumentu, gdy weszły pani i panna de Montrevel.
Amelia, która nie wiedziała, że pomiędzy Rolandem a sir Johnem była mowa o niej, zdziwiła się wyrazowi oczu gościa, kiedy na nią spojrzał.
Anglikowi Amelia wydała się jeszcze bardziej zachwycającą.
Rozumiał on dobrze tę matkę, która z narażeniem własnego życia nie chciała profanować tej pięknej istoty i pozwolić na uczestnictwo jej w uroczystości, w której bogiem miał być Marat. I przypomniał sobie zimną i wilgotną celę i zadrżał na wspomnienie, że tam przecież sześć tygodni spędziło to białe i delikatne stworzenie.
Myśli, jakie przebiegały przez mózg sir Johna, nadawały jego twarzy wyraz tak różny od tego, jaki miał zazwyczaj, że pani de Montrevel zapytała, co mu jest.
Sir John na to opowiedział o swej wizycie w więzieniu.
W chwili, gdy sir John kończył opowiadanie, rozległy się dźwięki pobudki myśliwskiej i Roland wszedł z trąbą przy ustach.
— Kochany gościu — rzekł, opuszczając trąbkę — podziękuj matce. Dzięki niej będziem mieli świetne polowanie.
— Dzięki mnie? — zapytała pani de Montrevel.
— W jaki sposób? — dorzucił sir John.
— Oglądałem moje psy. Miałem dwa doskonałe psy: sukę i psa.
— Czy nie zdechły czasem?
— Otóż, wyobraź sobie, że moja kochana matka nie pozwoliła utopić żadnego ze szczeniaków. I oto potomstwo tej pary jest tak liczne, jak potomstwo Izmaela. Mam tedy całą sforę dwudziestu pięciu psów myśliwskich. Wszystkie czarne z białemi łapami. Słowem, cały regiment ogonów poskręcanych w trąbkę, aż miło popatrzeć.
I Roland zatrąbił po raz drugi; na głos tej fanfary przybiegł młodszy brat.
— Co to! — zawołał — idziesz jutro na polowanie? I ja pójdę, i ja pójdę!
— Dobrze — rzekł na to Roland. — A czy wiesz, na co polujemy?
— Nie wiem. Wiem tylko, że i ja pójdę.
— Polujemy na dzika.
— Ach, to doskonale!
— Zwaryowałeś! — zawołała, blednąc, pani de Montrevel.
— Dlaczego, mamo?
— Przecież polowanie na dzika to rzecz bardzo niebezpieczna.
— Mniej niebezpieczna, niż polowanie na ludzi, z którego przecież wrócił cało mój brat.
— Rolandzie — zwróciła się matka do syna — wytłómacz-że Edwardowi, iż niema najmniejszego sensu...
— Wziąłbym cię chętnie — odezwał się Roland — ale czy ty znasz przynajmniej strzelbę?
— E, panie Rolandzie — odparł żywo Edwardek. — Chodź-no ze mną do parku, powieś kapelusz swój o sto kroków, a pokażę ci, co to jest strzelba.
— Gdzieś się nauczył strzelać? — zawołała pani de Montrevel.
— U puszkarza w Montagnat, u którego są strzelby ojca i Rolanda. Pytałaś mnie, mamo, nieraz, co robię ze swymi pieniędzmi? Otóż kupowałem proch i kule, i uczyłem się tłuc Austryaków i Arabów, jak to robi Roland.
Matka załamała ręce.
— Cóż robić, mamo. Dobry pies ma instynkt do polowania. Trudno; Montrevel nie może bać się prochu. Pójdziesz jutro z nami.
Chłopiec skoczył na szyję bratu.
— Ja zaś — wtrącił sir John — podejmuję się pasować cię na myśliwego, jak ongi pasowali na rycerza. Mam ładny karabinek; z nim cierpliwiej czekać będziesz na pistolety i szablę.
— No, kontent jesteś, Edwardzie? — zapytał Roland.
— Tak; ale kiedy dostanę ten karabinek? Jeśli masz pan pisać do Anglii, to nie wierzę obietnicy.
— Nie, przyjacielu; idź na górę i otwórz pudło z bronią.
— No to idźmy zaraz do pańskiego pokoju.
— Chodźmy — rzekł Anglik.
I wyszli.
W chwilę potem wyszła również wciąż zamyślona Amelia.
Matka i Roland dyskutowali jeszcze, czy Edward ma iść na polowanie, gdy ten powrócił już z karabinem na ramieniu.
— Popatrz-no, Rolandzie, co za ładny prezent zrobił mi milord.
I dziękował wzrokiem sir Johnowi, który stał na progu i wzrokiem szukał Amelii.
Roland wziął karabin do ręki, przymierzył go, popróbował cyngli i kurków i, przerzuciwszy z ręki do ręki, oddał Edwardowi.
— Podziękuj — rzekł jeszcze raz — milordowi; masz królewską broń. Chodźmy spróbować.
I wszyscy trzej wyszli. W kwadrans potem Edward wszedł z miną tryumfatora, trzymając w ręku krążek tekturowy, przebity pięcioma kulami, na danych dwanaście strzałów z odległości pięćdziesięciu kroków.
Roland i sir John pozostali w parku.
Pani de Montrevel wysłuchała z lekka upiększonego opowiadania Edwarda, a popatrzywszy chwilę ze smutkiem na niego, wzięła go w ramiona:
— I ty także — rzekła przez łzy — ty także kiedyś mię opuścisz?
— Tak, matko, ale po to, aby zostać generałem, jak mój ojciec, lub adjutantem, jak mój brat.
— I po to, aby zginąć, jak zginął ojciec, i jak zginie być może brat.
Bo nie uszła uwagi matki dziwna zmiana, jaka zaszła w usposobieniu Rolanda, Do tej troski dołączyły się i inne, a mianowicie: zamyślenie i bladość Amelii.
Śmierć ojca zachmurzyła jasną i radosną młodość Amelii. Zdawało się, że smutek minął i że Amelia zaczyna odzyskiwać wesołość. Niestety, pewnego dnia oblicze jej znowu posmutniało, lica pobladły i uśmiech zniknął z ust.
Pani de Montrevel wypytywała Amelię, lecz ta twierdziła, że nic nie zaszło.
Instynktem macierzyńskim wiedziona, pani de Montrevel pomyślała o miłości. Lecz kogoż mogła pokochać Amelia? Wszak nikt nie bywał w zamku, zamieszki polityczne bowiem przerwały życie towarzyskie, a zresztą Amelia nie wyjeżdżała z zamku.
I pani de Montrevel gubiła się w domysłach.
Powrót Rolanda wzbudził w niej pewne nadzieje, które jednak rozwiały się, gdy dostrzegła wrażenie, jakie ten powrót wywarł na Amelii.
Od powrotu Rolanda pani de Montrevel nie spuszczała z oka Amelii i z bolesnem zdziwieniem dostrzegła, ż« powrót brata wprost przerażał Amelię.
Wszak przed chwilą zaledwie Amelia wymknęła się do swego pokoju, do jedynego miejsca w zamku, w którem się czuła lepiej i w którem od sześciu miesięcy spędzała większą część czasu wolnego.
Tylko dzwonek obiadowy sprowadzał ją na dół.
Roland i sir John resztę dnia spędzili na przygotowaniach do polowania.
Nazajutrz z rana miano tropić zwierzynę, a po południu polować z psami. Michał, znany kłusownik, który, jak oznajmił był Edward, niedomagał, raptem poczuł się zdrowszy, gdy dowiedział się o polowaniu, wdrapał się na konia, aby zatrzymać obławę w Saint-Just i Montagnat.
Sam zaś, ponieważ nie mógł iść z naganką, miał jechać z psami i czekać w środku lasu z końmi Rolanda, sir Johna i Edwarda.
Wczesnym rankiem już obława czekała na podwórzu zamku.
Michał miał wyruszyć z psami i końmi dopiero o jedenastej.
Zamek, jak wiemy, sąsiadował z lasem Seillon.
Ponieważ spodziewano się głównie jeleni, kóz i zajęcy, przeto myśliwi uzbroili się w ładunki śrutowe. Karabin zaś Edwardka powierzono Michałowi, który ten miał podać Edwardowi, gdyby ruszono dzika. Na tę drugą część polowania i Roland i sir John mieli przygotowane karabiny dwustrzałowe i ostre kordelasy.
Już z pierwszego zakładu widoczne było, że polowanie będzie dobre: zabito kozę i dwa zające.
W południe zabito trzy jelenie, siedem kóz i dwa lisy. Widziano nawet dwa dziki, ale dwa naboje śrutu nie zrobiły im krzywdy.
Edward nie posiadał się z radości, zabił bowiem dwie kozy.
Z łupem tym odesłano obławę do zamku na posiłek.
Zadęto w róg, aby się dowiedzieć, gdzie stoi Michał; ten odezwał się.
W dziesięć minut potem myśliwi byli już przy koniach i psach.
Michał wiedział, gdzie kryje się młody odyniec, którego wytropił jego starszy syn; legowisko dzika było o sto kroków.
Jakób, starszy syn Michała, przeszukał zarośla z dwoma psami: Barbichonem i Kavaudem. W pięć minut ukazał się dzik tak blizko, że można go było zaraz położyć. Aby jednak przedłużyć polowanie, puszczono wszystkie psy. Dzik, widząc psiarnię, ruszył drobnym truchtem i przebiegł drogę.
Roland zatrąbił na: „pilnuj!“ Ponieważ zaś dzik wziął się w kierunku klasztoru Kartuzów, trzej jeźdźcy pomknęli ścieżką, która przecinała las wzdłuż.
Dzik kołował po lesie do piątej wieczór, nie chcąc opuszczać tak dobrej kryjówki.
Koło piątej po głosach psów widać było, że dzik został osaczony.
Istotnie, o sto kroków od pawilonu klasztornego psy przydybały dzika w miejscu trudno dostępnem. Trzeba było zsiąść z koni.
Od czasu do czasu skowyt wskazywał, że jakiś pies zbyt nieostrożnie zbliżył się do odyńca i oberwał za swą nieoględność.
Psy, ujadając, kotłowały się koło dzika.
Myśliwi zbliżali się powoli do tej grupy, jak mogli.
Edward, najzapalczywszy i najmniejszy, najłatwiej przedzierał się przez gąszcza.
Tuż za nim posuwał się Roland. W końcu szedł sir. John, najrozważniejszy i najspokojniejszy.
Dzik, gdy zoczył myśliwych, przestał zwracać uwagę na psy. Utkwił krwawe oczy w ludzi i tylko wydawał groźne mruczenie.
Roland przez chwilę przypatrywał się temu widokowi, chcąc rzucić się z kordelasem na dzika.
Spostrzegł ten ruch sir John i powstrzymał Rolanda.
Tyczasem Edward prosił:
— Pozwól mi strzelać!
— No to strzelaj — rzekł Roland, odkładając strzelbę i wyciągając kordelas z pochwy. — Wał, ale uważnie!
— Bądź spokojny — odparł chłopak, zaciskając zęby, i podniósł lufę.
— Jeśli chybi lub tylko zrani — zauważył sir John — dzik rzuci się na nas, zanim się obejrzymy!
— Wiem, milordzie. Ale jestem przyzwyczajony do tego rodzaju polowania — odparł Roland, poruszając nozdrzami z błyszczącem okiem.
— Pal, Edwardzie!
Strzał padł na komendę. Lecz w tej samej chwili dzik, jak strzała, rzucił się w kierunku chłopca.
Rozległ się drugi strzał, lecz dzik sunął dalej.
Zagradzał mu jednak drogę Roland, który, przyklęknąwszy na jedno kolano, trzymał kordelas w pogotowiu.
Dzik i człowiek zwarli się. Rozległ się trzeci strzał, poczem usłyszano śmiech Rolanda.
— Milordzie! — wołał młody oficer — szkoda naboju; przecież dzik już wypatroszony. Wyciągnijcież mię z pod niego; waży bestya ze czterysta.
Zanim jednak Anglik przyszedł z pomocą, już Roland potężnym ruchem ramienia zwalił z siebie zwierza i wstał, ociekając krwią dzika, sam zupełnie nietknięty.
Edwardek, bądź dlatego że nie zdążył, bądź też przez odwagę nie cofnął się z pozycyi; zasłaniał go, co prawda, sobą brat.
Sir John patrzał na Rolanda po tym drugim pojedynku z tym samym podziwem, z jakim patrzał nań po pierwszym.

Dzik i człowiek zwarli się.
Psy tarmosiły tymczasem zabitego dzika.

— Czekajcie, zobaczycie, że jeszcze go zjedzą wraz z kordelasem.
— A prawda, gdzież kordelas?
— A w swojej pochwie — rzekł Roland.
— O, tylko rękojeść wystaje! — zawołał chłopak.
I, skoczywszy do dzika, wyrwał nóż.
Ostrze, kierowane pewną i silną ręką, doszło wprost do serca.
Poza. tem znaleziono trzy inne rany. Jedna od kuli Edwardka ponad okiem; kula była jednak za słaba, aby przebić czaszkę. Drugą ranę zadał sir John, trzecia zaś pochodziła ze strzału, danego już po zabiciu dzika.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.