Tam, gdzie ostatnia świeci szubienica/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugeniusz Małaczewski
Tytuł Tam, gdzie ostatnia świeci szubienica
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1925
Druk W. L. Anczyc i Sp.
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

V.

Na takich to gawędach schodził żołnierzykom polskim czas przed śmiercią. Chwile upływały, jak ziarna piasku w klepsydrze[1]. Nad światem rozpostarła się upiorna biała noc krain północnych. Do okien zaglądał przezroczysty księżyc, już się nadszczerbiający. Za ogrodzeniem więziennem szeleściły liście srebrnych brzóz, jak papierowe karty książki, doczytywanej do końca. Szybko mijał czas.
Zwadowie, objąwszy się ramieniem, wciąż spacerowali po celi, z przyzwyczajenia idąc krok w krok, jak na mustrze.
Gdy który z nich gubił w chodzeniu takt, to wnet poprawiał się, jak żołnierz, co «wskakuje» w ogólne tempo koleżeńskiego marszu. Owa biegunka mózgowa, gnębiąca ich podczas powrotu do więzienia, dawno już ustała. Mieli ład w myślach, harmonijność w ruchach i wydawali się czemś ukojeni, niby wierzący człowiek po przyjęciu Komunji. Zapatrzeni w dale i szczyty, im jeno widzialne, jakby nie dostrzegali tej ludzkiej reszty, która wraz z nimi zamknięta była pod klucz.
Więźniowie-Rosjanie zrazu zdumieni byli takiem zachowaniem się Zwadów, bezprzykładnem dotąd w dziejach celi. Lecz, że Moskal za gminny jest duchem, aby zrozumieć orle szlachectwo duszy polskiej, przeto spokój i zewnętrzną obojętność Zwadów inni więźniowie wytłumaczyli sobie, jak na to ich stać. Nawet poczęli odczuwać do skazańców niechęć pewną. Władca umysłów rosyjskich (włastitiel umow)[2], własnowolny cham i po sekciarsku prawosławny mistyk[3], Fiodor Dostojewskij[4], będąc na katordze, zetknął się z Polakami, zesłanymi na Sybir za udział w powstaniu styczniowem. Nie podobali się mu rodacy Andrzeja Towiańskiego[5]. Ilekroć w swych pismach wspomina o nich, zawsze dodaje nieżyczliwie: «gordyje Polaki»[6]. Rosjanin, gdy czego nie rozumie, lży to zazwyczaj. To też i w gromadce więźniów przewijały się złośliwe szepty o «polskoj gordosti»[7].
— Wot preklatyj narodiec![8] Skowyczy to w duszy, jak pobity pies, ale przez gordost[9] nie wypłacze się dla ulgi na słowiańskiej piersi towariszcza po niesczastju[10] — myśleli i mówili Rosjanie.
Jeden z nich, znany Zwadom lepiej, bo nieraz rozmawiali z nim, jako że władał łamaną niemiłosiernie polszczyzną, podszedł do nich i rzekł:
— Panowie jednak dzielnie się trzymają...
Skazańcy obejrzeli go, jak rzecz martwą, i czekali, co on dalej powie.
— Ja to rozumiem, panowie. Moja matka takoż była polskiego pochodzenia. Honor to wasz polski, honor... Tak, tak... Piękna to rzecz mieć honor... Ja to rozumiem.
— A czy wiesz — zapytał Jan — za co walczyliśmy i za co giniemy, mój panie, który powiadasz, że z Polki się rodzisz?
— No, tak, tak... Niby wiem... Ależ doskonale wiem!
— Nie, bratuszko Słowianinie, nie wiesz. I nie dowiesz się nigdy, choć bujną duszę nosisz na rozpaszkę[11]. I ja ci tego nie wytłumaczę. Bo niedola zamyka duszę polską na siedem żelaznych rygli nieugiętej dumy i przykłada niepołomną pieczęć honoru, owego właśnie, o którym mówiłeś. Ta rzecz dla nas samych wytłumaczy się dopiero — naszą krwią, co z przestrzelonej piersi chluśnie na gnój waszej ziemi...
Czas mijał. Szczerbaty księżyc, wpierw tkwiący w dolnych prętach krat, podniósł się już na szczyt okna. Piały dalekie koguty. Ulicą przechodziły patrole, stukocząc po nierównym bruku sołdackiemi butami. Poza tem było cicho, jakby nadleciała i tam, pod krwawym murem, usiadła wyczekująca śmierć, potwornie szczerząca zęby, jak koński kościotrup.
Zwadowie, zmęczeni przechadzką po celi, spoczywali w swoim kącie. Umilkli, zapodziani w błękitnych przepaściach swego ducha. Czasami odzywali się, a każde słowo, nim z warg zleciało, ważyło się, jak motyl o nieziemskich barwach, co się namyśla, czy od kwiatu warto oderwać się, by lecieć...
Nie dosłyszeli hałasu, uczynionego na schodach przez zbrojnych ludzi, którzy przyszli nad ranem do więzienia. Ocknął ich dopiero ów Słowianin, który mówił, że jest z matki Polki:
— Panowie. Czyście ogłuchli? Hej, panowie! Pożegnajcie się z sobą, póki czas. Bo zaraz wam ręce powiążą. Czyż nie słyszycie? Już idą po was...
Wtedy pożegnali się krótkim uściskiem i pocałowaniem braterskiem. Sami poszli ku drzwiom, które właśnie otwierano ze zgrzytem rdzawych zasuw i dzwonieniem dobieranych kluczy.
Marynarzom, mającym dokonać egzekucji, przewodził sam komisarz Wasia. Do osobistego udziału w mordowaniu legjonistów natchnęła go sprzeczka, jaką miał ze swoją sekretarką, vel[12] kochanką. Po odejściu Zwadów z czrezwyczajki do więzienia, Zosia jeszcze raz próbowała przekonać Wasię. Doszło nawet do łez i ataku histerji, zupełnie zresztą nieudawanej. Lecz Wasia, pomny na swą zasadę dygnitarską, niewieściemi łzami niezbyt się wzruszył, natomiast jeszcze mocniej zaciął się w postanowieniu. Nadto przypomniała mu się jedna dawna kłótnia, w której Zosi on ustąpił, więc zdecydował teraz, przy nadarzonej sposobności, owo ustępstwo sobie powetować. Oznajmił Zosi, że skoro już tak bardzo obchodzą ją ci dwaj «buntowszczyki»[13], tedy on, jako komisarz, osobiście dopilnuje, aby «wszystko obeszło się po zakonu»[14], i dał słowo, że Zwadom resztkę chwil osłodzi, «jak to on tylko potrafi».
Wbrew oczekiwaniom skazańców, poprowadzono ich na śmierć niepowiązanych. Jerzy potknął się i, padając, potrącił jednego z oprawców. Ten go zato uderzył w pierś kolbą karabinu, aż jękło, i wypoliczkował. Pod murem ustawiono narazie tylko Jerzego. Jan został opodal w asyście dwóch marynarzy. Miał przypatrywać się, jak będą strzelali do jego brata. Zresztą nic go teraz nie obchodziło. Na wszystko zgóry był przygotowany. Blade jego oblicze stężało w boleściwą spokojność, jakby miał zamiast twarzy gipsową maskę pośmiertną. Nic — prócz troski: jak się zachowa brat, czy aby wytrwa? Gdy rząd luf był wycelowany do strzału i, niby szczeknięcia złego psa, padały kolejne słowa rosyjskiej komendy, Jerzy z za szczeci zniżonych bagnetów przesłał Janowi uśmiech. Błogi to był uśmiech, lecz tak bezgranicznie wysilony, jak ostatni niedobłysk robaczka świętojańskiego, co gaśnie, rozdeptany. — Po strzałach Jerzy bezwładnie się zachwiał, jak obsuwający się worek, napełniony piaskiem. Potem z rozmachem runął, straszliwie wyrzynając głowa o mur. Jan patrzał bez czucia, w osłupieniu, aż do chwili, gdy rozstrzelany brat o mur głową uderzył. Wtedy cały ścierpł. Pod czaszką uczuł jakoby wrzask myśli:
— Ach, jak można! Co oni robią dziecku! Tak się głową uderzył... Jak można!...
Ale trwało to mgnienie jedyne. Gdy potem patrzał na leżącego brata, w którym uciekające życie charczało, jak żar, zalewany wodą, już znowu skamieniał do szpiku kości, do najzawilszych zwojów mózgu.
Trupa brata kazano mu wziąć i nieść za więzienie, na miejsce, gdzie był śmietnik. Tam czerniał dół, wykopany zawczasu. Jan ciepłe jeszcze ciało niósł ostrożnie, jakby to było uśpione dziecko. Krew, sącząca się z pleców umarłego, przesiąkłszy kurtkę na piersi Jana, dotknęła go, jak wilgotny i mdlejący pocałunek z zaświata, miłośnie składany na braterskiem sercu. Skądś wybłąkało się dawne wspomnienie:
— To już raz było... było już raz... Ach, prawda! Na polu mołotkowskiem tak cię, braciszku, dźwigałem, a tyś ranny krwawił...
Nieostygłe zwłoki złożył do jamy, płytkiej, jak rynsztok. Ukląkł i oburącz spychał ziemię. Marynarze pomogli mu, używając kolb, jak łopat do zgartywania. Poczem wrócił i stanął pod murem na miejscu Jerzego, uważając tylko, aby nie nastąpić na ziemię, mokrą od krwi, świeżo przelanej.
Szereg uszykował się na nowo i do ramienia przyłożył broń. Znów kolejno rozległa się komenda. Gdy doszło do ostatniej, po której strzał pada, komenderujący komisarz Wasia rozkazał wziąć karabiny do nogi.
— Zapalcie papierosa, towarzysze — rzekł — mamy czas.
Jan poczuł, że kolana mu naraz rozluźniły się gwałtownie, jak węzły, nagle rozepsnięte. Oparł się więc plecami o mur i czekał, machinalnie śledząc, jak marynarze kręcą z machorki papierosy, nie śpiesząc się, zapalają i z zadowoleniem wydmuchują biały dym.
...Po jakimś czasie znowu zobaczył wyloty luf, skierowane nawprost swej piersi.
Doszedł go głos, nań wołający. Ledwo zrozumiał, coby znaczył głos. To komisarz zachęcał:
— Nu, pan, teraz krzycz swoje «Jeszcze Polska nie zginęła».
Potem — głośna komenda. Tym razem — do końca; usłyszał najwyraźniej to jakieś śmieszne: «pli!» W ledwomgnieniu, pomiędzy komendą a salwą, pomyślał piorunującem pociągnięciem nie myśli już, lecz jakiegoś wiedzącego uczucia:
— Zaraz umrę.
A jednocześnie, w tejże cząstce sekundy, zanim salwa się rozległa, coś wewnątrz niego olśniło go tak wspaniałą błyskawicą, aż musiał oczy przymrużyć:
— A to jest śmierć. Więc to tylko! O, Jurku, ty już wiesz. Ludzie, którzy myślicie, że zabijacie — gdybyście wiedzieli!... Stójcie... Wpierw dajcie wam powiedzieć to!... O, ludzie, głupi, biedni... Nie wiecie prawdy... Przecie śmierci niema... Niema!...
W kamiennym worku dookolnych ścian gruchotnęła salwa, jak garść stalowych orzechów, rozgryzionych potężną szczęka...
W tym czasie w czerwonej Rosji również po więzieniach innych padali nawznak legjoniści polscy, zszarpani salwami kul, wyplwanych z broni moskiewskiej.
W dalekiej zaś Polsce zegary poważnie wydzwaniały godzinę czwartą po północy — według berlińskiego czasu. A w obu stolicach nad zamgloną Wisłą zmieniały się niemieckie posterunki, zakapturzone hełmem, niezgrabnym jak skafander[15] nurka.









  1. Klepsydra (greck.) — zegar starodawny, mierzący czas szybkością przesypywania się piasku.
  2. Władca umysłów — po rosyjsku.
  3. Mistyk — filozof, dążący do poznania zagadnień bytu przez objawienia wewnętrzne, kontemplację religijną.
  4. Dostojewskij — słynny pisarz rosyjski, m. i. autor powieści «Zbrodnia i kara».
  5. Andrzej Towiański, rówieśnik Mickiewicza, twórca nowej «nauki», mistycznego poglądu na świat. Działał w połowie XIX w. Wśród wychodźtwa polskiego w Paryżu i w Szwajcarji. Wywarł wielki wpływ na twórczość naszych poetów romantycznych, m. i. na Mickiewicza, Słowackiego, J. B. Zaleskiego, Goszczyńskiego.
  6. Gordyje Polaki (po rosyjsku) — dumni Polacy.
  7. 7,0 7,1 O polskiej dumie (j. w.).
  8. Przeklęty narodowiec! (ros.).
  9. Por. ods. 96[7].
  10. Towariszcz po niesczastju (ros.) — towarzysz niedoli.
  11. Rozpiętą.
  12. Czyli.
  13. Buntownicy.
  14. Zgodnie z prawem.
  15. Przyrząd nurka, doprowadzający mu powietrze do oddychania (oddychalnik).





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eugeniusz Małaczewski.