Przejdź do zawartości

Tako rzecze Zaratustra/Część trzecia/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Friedrich Nietzsche
Tytuł Tako rzecze Zaratustra
Pochodzenie Tako rzecze Zaratustra
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Ignis” S. A.
Wydanie nowe
Data wyd. 1922
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Toruń, Warszawa, Siedlce
Tłumacz Wacław Berent
Tytuł orygin. Also sprach Zarathustra
Podtytuł oryginalny Ein Buch für Alle und Keinen
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
TAKO RZECZE ZARATUSTRA

„Wy spoglądacie w górę, gdy chcecie podniesienia. Ja patrzę na dół, bom jest wyniesiony.
Któż jest miedzy wami, co zarazem i śmiać się potrafi i wyniesionym się czuć?
Kto szczytów najwyższych dosięgnie, ten śmieje się z wszelkich tragikomedji i tragicznych powag“.

Zaratustra,
O czytaniu i pisaniu (I. 42 — 43).
CZĘŚĆ TRZECIA
PIELGRZYM

Południe było, gdy Zaratustra wstąpił na drogę, wiodącą przez górzysty grzbiet wyspy, aby wczesnym rankiem stanąć na przeciwległym wybrzeżu i na okręt się przeprawić. Dobra tam była przystań w zatoce i obce okręty chętnie zarzucały w niej kotwice; odpływając brały one na pokład tych, co z wysp szczęśliwości przez morze przeprawić się pragnęli. Gdy Zaratustra wspinał się pod górę, wspominał po drodze wiele swych wędrówek samotnych w młodości, oraz wszystkie te wzgórza, grzbiety górskie i wierzchołki, na które się niegdyś wspinał.
Pielgrzymem jestem i ochotnym po górach wędrownikiem, rzekł do swego serca; nie lubię płaszczyzn i zda mi się, że nie długo na miejscu wysiedzieć zdołam.
I wszelka dola, wszelkie wydarzenie, które mi się przytrafić może, — coś z pielgrzymki w nich będzie i z wędrowań po szczytach: przeżywa bo wszak człowiek samego siebie jedynie.
Minął już czas, kiedy przypadki napotykać mnie mogły; cóżby dziś jeszcze przytrafić mi się mogło, coby nie było już mojem!
Nawróci ona tylko, ku swej siedzibie cofnie się wreszcie — ma samość, oraz to wszystko, co z niej na obczyźnie przebywało, rozproszone pośród wszelkich rzeczy i przypadków.
I to jedno wiem jeszcze: oto staję przed swym ostatnim szczytem: przed tem, co mi najdłużej zaoszczędzone było. Och, na najtwardszą swą drogę wstępuję obecnie! Och, począłem swą najsamotniejszą wędrówkę!
Lecz kto z mego jest rodu, ten się nie umknie takiej godzinie, godzinie, która doń rzecze: „Aliści teraz dopiero idziesz drogą swej wielkości! Szczyt i przepaść — w jedno się to teraz zwarto!
Idziesz drogą swej wielkości: ostatnią twą ucieczką stało się to, coć było dotychczas największem niebezpieczeństwem!
Idziesz drogą swej wielkości: odtąd najlepszą winno ci być otuchą, iż poza tobą niema już drogi!
Idziesz drogą swej wielkości: nikt tu za tobą nie popełznie! Twa noga gasiła sama ślady drogi poza sobą, drogi, nad którą widnieje napis: niemożebność.
A gdy ci obecnie wszelkich drabin zbrakło, winieneś się rozumieć i na tem, jak się na głowę własną wspinać należy: jakżebyś ty inaczej wspinać się zdołał?
Na głowę własną i ponad własne serce! Co najłagodniejszego jest w tobie, największą tężyzną stać się to jeszcze musi.
Kto się zanadto zwykł oszczędzać, chorzeje wreszcie z oszczędzania tego. Chwała wszystkiemu, co twardym czyni! Nie sławię ja krainy w miód i mleko opływającej!
Od siebiewdal nauczyć się spoglądać, aby wiele móc widzieć: — ta tężyzna niezbędna jest dla każdego, kto się na góry wspina.
Kto zaś, jako poznający, oczyma natrętny bywa, jakżeby on mógł dojrzeć w rzeczach coś więcej nad ich powierzchowne zarysy.
Ty jednak, o Zaratustro, chcesz dojrzeć rzeczy wszelkich spody i podspody: musisz więc przeto ponad samego siebie się wspinać, — w górę, wzwyż, aż póki gwiazd własnych nie ujrzysz pod sobą!
O tak! Na dół spozierać na samego siebie i na gwiazdy własne: to niech mi dopiero szczytem moim będzie, pozostało mi to jeszcze do osiągnięcia, jako szczyt mój ostatni! —
Tak przemawiał do siebie Zaratustra, wspinając się na górę, twardemi przypowieściami krzepiąc swe serce: gdyż okaleczone było one, jako nigdy przedtem nie bywało. Gdy zaś na przełęcz wstąpił, patrzy, oto wdali widnieje rozłogiem inne morze; Zaratustra stanął i milczał długo. Noc zaś mroźna była na tej wysokości, widna i gwiaździsta.
Poznaję dolę mą, rzekł wreszcie w smutku. Niech się stanie! Jam gotów. Oto poczęła się w tej chwili ma ostatnia samotność.
Och, to czarne, smutne morze pode mną! Och, ten brzemienny ponocny smętek mój! O, dolo ma i morze! Ku wam to zstąpić muszę!
Przed najwyższą swą górą staję i przed najdłuższą pielgrzymką: przeto głębiej zstąpić muszę, niźlim kiedykolwiek zstępował:
— głębiej w ból, niźlim kiedykolwiek to czynił, w najczarniejszą zanurzać się muszę falę! Dola ma tego chce. Niech się ma wola dokona! Jam gotów.
Skąd pochodzą najwyższe góry? — pytałem się niegdyś. Nauczono mnie, że z morza one pochodzą.
Świadectwo to w głazie wypisane mają i w skalnych ścianach swych wierzchołków. Z największej głębi muszą najwyższe szczyty wydźwigać się ku swojej wyży. —

Tak mówił Zaratustra, stojąc na szczycie góry, gdzie chłód panował; gdy jednak w pobliże morza zeszedł i gdy wreszcie stanął samotny pośród skał przybrzeżnych, zdrożonym się wówczas poczuł i jeszcze bardziej roztęsknionym.
Oto wszystko we śnie jeszcze spoczywa, rzekł, i morze śpi jeszcze. Sennie i obco spoziera ku mnie jego źrenica.
Oddycha wszakże ciepło, czuję to. I to czuję jeszcze, że ono śni. Oto wije się śniące na twardem podłożu.
Słuchaj! bacz! Jak od złych wspomnień jęczy ono! Lub od złych przeczuć może?
Och, jam jest pełen smutku wraz z tobą, ciemny ty potworze; trapię się również i o ciebie.
Och, że też ma dłoń nie dość siły posiada! Chętnie, zaprawdę, wyzwoliłbym ja cię ze złych snów twoich! —

Gdy Zaratustra te słowa rzekł, zaśmiał się z samego siebie pełen smętku i goryczy. Jakżeto, Zaratustro! więc i morzu nawet chcesz śpiewać ukojenia?
Och, ty szaleńcze, z nadmiaru miłości, radosnem zaufaniem pijany! Lecz takim byłeś mi zawsze: zbliżałeś się zawsze ufnie ku wszelkim okropnościom.
Każdego potwora nawet radbyś głaskać. Jedno tchnienie ciepłego oddechu, nieco miękkich kudłów na łapie: a wnet gotów bywałeś ukochać to, i ku sobie wabić.
Miłość jest niebezpieczeństwem samotnika, miłość ku wszystkiemu, co tylko żyje! Śmiechu warte, zaprawdę, nie szaleństwo i nie umiarkowanie w miłości! —

Tak rzekł Zaratustra i zaśmiał się po raz wtóry: lecz oto wspomniał opuszczonych przyjaciół — i zdało mu się, że swemi myślami im się sprzeniewierzył, zapłonął przeto gniewem przeciw własnym myślom. I stało się niebawem, że śmiejący się płakał: — z gniewu i tęsknoty płakał gorzko Zaratustra.


O WIDMIE I ZAGADCE

1

Gdy pośród żeglarzy gruchnęła wieść, że Zaratustra bawi na okręcie, — wraz z nim wsiadł był na okręt jeden człowiek z wysp szczęśliwości, — powstała wonczas ciekawość wielka i oczekiwanie. Lecz Zaratustra milczał dwa dni, był tak zimny i głuchy w zasmuceniu swem, że na spojrzenia i pytania nie odpowiadał zgoła. Pod wieczór wszakże dnia drugiego, aczkolwiek milczał wciąż jeszcze, rozwarł przecie uszy swoje: gdyż wiele rzeczy dziwnych a niebezpiecznych usłyszeć można było na tym okręcie, co, z dalekich stron wracając, w dalekie udawał się kraje. Zaratustra zaś miłował tych wszystkich, co dalekie podróże czynią i bez niebezpieczeństwa żyć nie potrafią. I tak oto w słuchaniu rozwiązał się wreszcie i jego język, a lody wokół serca stopniały: — wonczas przemówił w te słowa:

Wam, odważni poszukiwacze, usiłowacze, wam wszystkim, którzy, podstępnym powierzając się żaglom, wypływacie na groźne morza, —
— wam upojeni zagadką, radośni mrokiem, wam, których duszę w każdą błędną czeluść fletnie wabią:
— bo tchórzliwą dłonią dzierżyć się nici przewodnich wy wszak nie pragniecie; a gdzie odgadnąć zdołacie, tam nienawidzicie dochodzenia
— wam to wyłącznie opowiem zagadkę, którą ujrzałem, — widmo najsamotniejszego. —
Ponury szedłem oto poprzez trupio siny zmierzch, ponury i twardy na duchu, z zaciśniętemi wargami. Niejedno bo słońce zaszło było już dla mnie.
Ścieżka, co hardo po zwirze się wspina, ścieżka złośliwa, samotna, której już ani chwast, ani krzew nie dogadza: perć górska zgrzytała pod hardem stąpaniem nogi mojej.
Kroczyłem niemy pośród szyderczego zgrzytu krzemieni, depcząc nogą kamienie, które w ruch wprawiałem: tak zmagały się nie nogi ku górze.
Wzwyż: — temu duchowi na przekorę, co je wstecz, w przepaść ciągnął, duchowi ciężkości, szatanowi memu i wrogowi najzaciętszemu.
Wzwyż: — aczkolwiek na mnie on siedział, na poły karzeł, na poły kret, bezwładny, obezwładniający; ołów w uszy mi sączący, kroplisto ołowiane myśli w mózg mój.
„O, Zaratustro, syczał szyderczo zgłoska w zgłoskę, ty kamieniu mądrości! Wysokoś ty się wyrzucił, lecz każdy wyrzucony kamień musi — opadnąć!
O, Zaratustro, kamieniu mądrości, ty kamieniu z kuszy, gwiazdy druzgoczący kamieniu! Samegoś siebie wyrzucił tak wysoko, — lecz każdy wyrzucony kamień — opadnąć musi!
Skazany na samego siebie i na samoukamienowanie: o, Zaratustro, wysokoś kamień ty wyrzucił, — lecz na ciebie kamień ten opadnie!“
Poczem zamilkł karzeł i przycichł na długo. Milczenie jego dławiło mnie wszakże; będąc tak oto we dwu, jest się zaprawdę samotniejszym, niźli sam ze sobą!
Wspinałem się, wspinałem wciąż, marzyłem, rozmyślałem, — lecz wszystko przygniatało mnie. Byłem, jak człowiek chory, którego bolesne katusze męczą, a zły sen raz po raz budzi z zasypiania. — Jest we mnie jednak coś, co się odwagą zowie: zabijała ona zawsze wszelkie pognębienie. Odwaga ta nakazywała mi wreszcie stanąć i zapytać: „Karle! Ty! albo ja!“
Odwaga jest najlepszym zabójcą, — odwaga, która naciera: gdyż w każdem natarciu dźwięczy surma.
Człowiek jest najdzielniejszym zwierzęciem: tem przemaga każde zwierzę. Dźwiękiem surmy przemagał nawet ból każdy; a ból człowieczy jest bólem najgłębszym.
Odwaga zabija również i zawrót nad przepaścią; a gdzież nie staje człowiek nad brzegami przepaści! Nie jest-że widzenie — widzeniem przepaści?
Odwaga jest najlepszym zabójcą: odwaga zabija nawet litość. Zasię litość jest najgłębszą przepaścią: im głębiej człowiek wejrzy w życie, tem głębiej wgląda w cierpienie.
Odwaga jest najlepszym zabójcą: odwaga, która naciera: ona zabija nawet śmierć, gdyż mawia: „Byłoż to życie? Dalejże! Jeszcze raz!“
A w takiem rzeknięciu jest wiele z dźwięcznej surmy. Niech słucha, kto ma uszy!

2

„Stój! karle! rzekłem. Ja! Albo ty! Jam silniejszy z nas dwu: ty nie znasz mej myśli przepaścistej! Jej udźwignąćbyś nie zdołał!“ —
Wówczas stało się coś, co mnie lżejszym uczyniło: zeskoczył mi z ramion karzeł ciekawy! I przykucnął na kamieniu tuż przede mną. Gościniec wiódł właśnie pod bramę w tem miejscu, gdzieśmy się zatrzymali.
„Spojrzyj, karle, na ten gościniec pod bramą; — mówię do niego: dwa oblicza ma on w tem miejscu. Dwie drogi zbiegają się tutaj: nikt jeszcze dróg tych do końca nie zeszedł.
Ta długa droga wstecz: po wieczność ciągnie się ona. Owa zaś droga przed się — to druga jest wieczność.
Przeczą sobie te drogi; zderzają się one ze sobą głowami: — i tu oto przy tej bramie zbiegają się ze sobą. Imię podbramia stoi oto wypisane: „Chwila“.
Lecz gdyby ktoś jedną z tych dróg poszedł dalej, jeszcze dalej i wciąż jeszcze dalej: sądzisz, karle, że te drogi wiecznie sobie przeczą?„ —
„Wszystko proste kłamie — odparł karzeł wzgardliwie. Wszelka prawda jest krzywa, czas nawet jest kołem“.
„Ty duchu ciężkości! odparłem gniewnie, nie ulatwiajże sobie zbytnio! Albo cię tu pozostawię, gdzie utkwiłeś, kuternogo! — a zaniosłem cię wszak wysoko!
Spojrzyj — mówię dalej — na tę chwilę! Od tego podbramia chwili bieży długa wieczna droga wstecz: poza nami leży wieczność.
Nie przebiegłoż wszystko, co z rzeczy wielkich biedz tylko zdoła, już raz tej drogi? Nie musiałoż wszystko, co pośród rzeczy wszelkich stać się może, już raz się stawać, dokonywać, przebiegać?
A skoro wszystko już było: co sądzisz, karle, o tej oto chwili? Czyż to podbiamie — nie było już raz niegdyś?
I czy rzeczy wszelkie nie są tym ładem ze sobą zwikłane, że ta oto chwila wszystkie przyszłe rzeczy za sobą wlecze? A więc i samą siebie nadomiar?
Gdyż co z rzeczy wszelkich biedz może: i tę długą drogę, przed się wiodącą, raz jeszcze przebiedz musi! —
I ten pająk powolny, co w świetle księżycowem pełza, i ta poświata księżycowa, i ja, i ty na gościńcu pod bramą zaszeptani obaj, o rzeczach wiecznych zaszeptani, — czyż my wszyscy nie musieliśmy już niegdyś tu oto być?
— i czyż nie musieliśmy powrócić, — tą oto drogą wciąż na nowo biedz, aby tamtą długą, okrutną drogą — wiecznie na nowo powracać? —“
Takem mówił, a coraz to ciszej: gdyż trwożyły mnie myśli nie jawne i ukryte. I oto, nagle, usłyszałem psa wyjącego.
Czyżbym ja już słyszał psa tak wyjącego? Myśl ma wstecz pobiegła. Tak jest! Ongi, gdy dziecięciem byłem, w najodleglejszem dzieciństwie:
— wówczas słyszałem psa tak oto wyjącego. I widziałem go wówczas o zjeżonej sierści, z głową do góry zadartą, drżącego na całem ciele, w tę najcichszą widziałem go noc, kiedy i psy, zda się, w upiory wierzą:
— aż mnie litość zdjęła. Właśnie księżyc o tę porę w pełni wschodził, w milczeniu grobowem stanął ponad domem krągłą żagwią, — stanął cicho na płaskim dachu, jak na cudzej własności: — przeto przeraził się wonczas pies: gdyż psy wierzą w złodziei i upiory. A gdym go po raz drugi tak wyjącego słyszał, zdjęła mnie litość ponownie.
Lecz gdzie się karzeł podział teraz? Gdzie podbramie? I pająk? I szeptanie nasze? Czyżbym śnił? Czyżbym się przebudził? Oto pośród dzikich zwałów skalnych staję nagle samotny w głuszy okolnej, w najgłuchszej poświacie księżyca.
Lecz tam oto leży człowiek! Zaś tu! Pies najeżony skacze do pana, — a skoro mnie tylko ujrzał — zawył ponownie, zakrzyczał: — czyżbym już słyszał niegdyś psa tak o pomoc wołającego?
I, zaprawdę, com ujrzał, tegom nigdy jeszcze nie widział. Ujrzałem młodego pastucha, miotającego się po ziemi, dławiącego się w kurczowych podnietach, o twarzy potwornie wykrzywionej: długi czarny wąż zwisał mu z gęby.
Czyżem widział kiedykolwiek tyle wstrętu i bladego przerażenia w cudzej twarzy? On spał zapewne? I wąż wpełzł mu w gardziel — i wgryzł się w nią mocno.
Dłoń moja targała węża, targała co sił: — daremnie! wydrzeć węża z gardzieli nie zdołała. Wówczas krzyknęło coś ze mnie: „Ukąś! Gryź!“
„Głowa precz! Gryź!“ — tak oto krzyczały ze mnie przerażenie, nienawiść, wstręt i litość społem: wszystko nie zło i dobro krzyknęło ze mnie tym jednym okrzykiem. —
Do mnie, odważni! Wy poszukiwacze, usiłowacze, wy wszyscy, co powierzając się żaglom podstępnym, wypływacie na niezbadane morza! Wy zagadką weselni!
Zgadnijcież mi oto zagadkę, na którą wonczas patrzałem, wytłumaczcież mi to widmo największego samotnika!
Gdyż widmem to było i przyszłości widzeniem, — com wonczas w przenośni widział? I kim jest ten, co kiedyś przyjść jeszcze musi?
Kim jest ów pastuch, któremu wąż w gardziel wpełzł? Kim jest ten człowiek, któremu tak oto wszystko, co najcięższe, najczarniejsze, w gardziel wpełznie?
— Pastuch wszakże ugryzł, jak mu to krzyk mój radził; przygryzł dobrym kęsem! Daleko od siebie wypluł głowę węża: i skoczył na nogi. —
Nie pasterz to, nie człowiek już, — przeistoczony, olśniony, co śmiał się wraz! Przenigdy nie śmiał się na świecie człowiek, jako ten się śmiał!
O, bracia moi, śmiech jam słyszał, co człowieczym nie był śmiechem, — — i oto pragnienie mnie pali, tęsknoty która się nigdy nie ukoi.
Tęsknota za owym śmiechem trawi mnie: och, jakże ja zdołam żyć jeszcze! I jakżebym zdołał teraz umrzeć! —

Tako rzecze Zaratustra.


O SZCZĘŚLIWOŚCI WBREW WOLI

Z takiemi zagadkami i goryczami na dnie serca przeprawiał się Zaratustra przez morze. Gdy jednak cztery już tylko doby oddzielały go od wysp szczęśliwości i od przyjaciół, wówczas pokonał wszystek ból swój: zwycięzką i pewną nogą stanął znowuż na swej doli. I wówczas przemówił Zaratustra temi słowy do swego weselnego sumienia.

Sam jestem znowuż i sam chcę pozostać, sam z niebem czystem i morzem wolnem; i znowuż popołudniowa stoi wokół pora.
W popołudniową godzinę spotkałem po raz pierwszy swych przyjaciół, o tejże porze po raz wtóry: — w godzinę, kiedy się wszelkie światło ucisza.
Gdyż wszystko, co ze szczęścia jest jeszcze w drodze między niebem i ziemią, szuka sobie przytułku w świetlanej duszy: w szczęściu uciszyło się teraz światło wszelkie.
O popołudniu życia mego! Niegdyś zstąpiło i moje szczęście w niziny, aby przytułku sobie poszukać: i znalazło te oto otwarte i gościnne dusze.
O popołudniu życia mego! Czegóżem ja nie oddał, com niegdyś posiadał: ten żywy posiew swych myśli i ten blask poranny swej najwyższej nadziei!
Towarzyszy szukał niegdyś twórca i dzieci swej nadziei: i oto tego się doszukał wreszcie, że ich nigdzie znaleźć nie zdoła, chyba że ich wprzódy sam potworzy.
I oto jestem w połowie dzieła jswego: od dzieci moich idący i do nich powracający: kwoli dzieciom swym winien Zaratustra samego siebie wydoskonalać.
Gdyż z głębi duszy kocha się tylko własne dziecię i dzieło własne; a gdzie jest wielka miłość ku samemu sobie, tam jest i wróżebne znamię brzemienności: takem ja znajdował.
Zielenią mi się jeszcze dziatki moje w pierwszej wiośnie swej, w gęstej gromadzie skupione i społem jednymi wichry miotane: owe drzewa ogrodu mego i mej nadziei ogrójca.
I zaprawdę! Gdzie drzewa takie zwarto stoją, tam wyspy szczęśliwości!
Lecz rozsadzę kiedyś drzewa swoje i każde na osobności postawię, aby się samotności uczyło, zuchwalstwa, a baczenia.
Sękate a pokrzywione, jak drzewo górskie o podatnej twardości, nad morzem niech stoi, niby wieża ogniowa niepokonanego życia.
Tam, gdzie nawałnice w morze walą, gdzie olbrzymia trąba gór wodę spija, tam oczekują każdego dzienne straże i nocne czuwania, aby samego siebie poznał i doświadczył.
Poznawany i doświadczany ma być każdy, zali jest z mego rodu i pochodzenia, — zali jest panem woli długiej, milczącym nawet wówczas, gdy mówi, i ustępstwa w taki sposób czyniącym, że w dawaniu bierze: —
— aby kiedyś moim towarzyszem się stał, Zaratustry współtwórcą i wespół świętującym: — aby się stał takim, co moją wolę na moich wypisze tablicach: ku rzeczy wszelkich doskonalszemu dopełnieniu.
W imię więc jego i jemu podobnych samego siebie udoskonalić muszę: przeto uchylam się szczęściu i ofiaruję niedoli wszelakiej — kwoli ostatniemu doświadczeniu i poznaniu siebie.
I zaprawdę, czas był już po temu, abym dalej szedł: i pielgrzyma cień i najdłuższa chwila i najcichsza godzina — wszystko mówiło mi: „czas to najwyższy!“
Wionął mi wiatr poprzez szczelinę zamku i powiedział: „Chodź!“ Rozwarły się drzwi podstępnie i rzekły: „Pójdź!“
A jam leżał, skuty miłością ku dzieciom swoim: pożądanie zarzuciło na mnie tę pętlę, pożądanie miłości: abym się dzieciom własnym łupem stał i dla nich zaprzepaścił.
Pożądać — znaczy mi to: już się zaprzepaścić; Ja was mam, dzieci moje! W tem posiadaniu niech wszystko będzie pewnością i niepożądaniem niczego.
Zapładniająco legło na mnie słońce mej miłości, we własnych sokach prażył się Zaratustra, — i oto pomknęły ponademną cienie i wątpliwości.
Stałem się już żądny zimy i mrozu: „o, gdybyż mróz i zima zżymać się znów i parskać mi kazały!“ tak oto wzdychałem: — i wnet lodowate mgły wystąpiły ze mnie.
Ma przeszłość groby swe zburzyła, ocknął się niejeden za żywa pochowany ból: przespał on się tylko w całuny spowity.
I tak oto nawoływało mnie wszystko wiecznymi znaki: „czas już!“ Lecz ja — nie baczyłem na to: aż wreszcie przepaść ma drgnęła i ukąsiła mnie myśl moja.
O myśli przepaścista, któraś moją jest myślą! Kiedyż znajdę tę siłę, aby słysząc, jak się przekopujesz, nie drżeć w sobie?
Aż pod gardło tłucze się we mnie serce, gdy słyszę, jak się przekopujesz! Nawet twe milczenie dusi mnie, ty, przepastnie milcząca!
Jeszczem się nigdy nie ważył wywoływać ciebie: wystarczyło mi już to, żem cię — dźwigał! Nie dosyć jam jeszcze silny był na to lwie zuchwalstwo i ochoczość hardą.
Dosyć grozy było mi zawsze w twoim ciężarze: lecz znajdę ja kiedyś siły ku temu i ten głos lwa znajdę, co ciebie wywoła!
Gdy się ku temu przezwyciężę, przemogę się jeszcze ku czemuś wyższemu, a zwycięstwo niech mi będzie pieczęcią dokonania! —
Tymczasem snuję się jeszcze po niepewnych morzach; schlebia mi zdradliwy przypadek; przed się i wstecz spozieram, wszakże końca jeszcze nie widzę.
Jeszcze nie wybiła godzina niej ostatniej walki, — lub czyżby się ona teraz oto zbliżała? Zaprawdę, podstępnym pięknem spogląda na mnie zewsząd morze i życie!
O, popołudniowa godzino życia mego! O, szczęście me przedwieczorne! O, przystani na pełnem morzu! O, spokoju w pośród niepewności! Jakże ja wam wszystkim nie dowierzam!
Zaprawdę, nie ułam ja podstępnemu pięknu waszemu! Jestem jak ów kochający, co na zbyt aksamitny uśmiech podejrzliwie baczy.
I swą kochankę od siebie odpycha, w surowości nawet jeszcze tkliwy, zazdrośnik ten, — tak i ja odpycham od siebie tę błogą godzinę.
Precz mi stąd, błoga ty godzino! Wraz z tobą nawiedza mnie szczęśliwość wbrew woli! Oto staję tu gotów do najgłębszego cierpienia: — nie w porę nawiedzasz mnie ty!
Precz mi stąd, błoga ty godzino! Zagość raczej tam — pośród dzieci mych! A śpiesz się! błogosław je przed wieczorem i mojem szczęściem!
Lecz oto wieczór się zbliża: chyli się słońce. Przepadło — me szczęście! —

Tako rzecze Zaratustra. — I oczekując noc całą na swą niedolę, oczekiwał daremnie. Noc była jasna i cicha, i oto szczęście zbliżało się ku niemu: bliżej, coraz bliżej. Nad ranem zaśmiał się Zaratustra z całego serca i rzekł drwiąco: „Szczęście ugania się za mną. Pochodzi to stad, że nie uganiam się za kobietami. Szczęście wszakże jest kobietą“.


PRZED WSCHODEM SŁOŃCA

O niebo ponade mną przeczyste! Głębokie! Świetlana ty przepaści! Gdy ku tobie spozieram, dreszcz boskich przejmuje mnie pożądań.
W twą wyż siebie rzucić — oto moja głębia! W twą czystość siebie ukryć — oto moja niewinność!
Boga własne przysłania piękno: tak i ty gwiazdy swe ukrywasz. Ty się mową nie głosisz: i tak oto zwiastujesz mi swą mądrość.
Nieme nad rozfalowanem wzeszłoś mi dziś morzem, twa miłość i wstyd twój rzecze objawieniem do mej rozfalowanej duszy.
A żeś piękne ku mnie wzeszło, przysłonione pięknem swem, że niemo do mnie przemawiasz, objawione w swej mądrości:
O, jakżebym ja mógł nie odgadnąć całej wstydliwości twej duszy! Przed słońcem wzeszłoś ku mnie, najsamotniejszemu.
Myśmy przyjaciele od przedpoczątku: nam troska, groza i dno rzeczy jest wspólne; i okrom tego słońce naszą jest spólnotą.
My nie przemawiamy do siebie, jako że zbyt wiele wiemy: wzajemnem milczeniem i uśmiechami ślemy sobie wiedzę swoją.
Nie jesteś-że ty światłem mego ognia? Nie masz-że ty siostrzanej duszy dla mego wnikania?
Społem uczyliśmy się wszystkiego, społem nauczyliśmy się ponad siebie ku sobie wstępować i bezobłocznie uśmiechać: —
— uśmiechać bezoblocznie z świetlanych źrenic, a milowych dali, wonczas gdy na niżach przymusy, cele i winy dymią jak deszcze.
A gdym samotny wędrował, czegóż łaknęła ma dusza po nocach i na ścieżkach swych błędnych? A gdym na góry się wspinał, kogóż, jeśli nie ciebie, szukałem ja na górach?
A wszystkie te moje wędrowania i po górach wędrówki: niedołęstwem były wszak one i wybiegiem niezaradnego: latać chciała jedynie wola ma cała, w ciebie oto wlecieć!
I czegóżem ja bardziej nienawidził ponad rozwłóczone chmury i wszystko, co ciebie plami? I swą nienawiść nienawidziłem ponadto, iż ona ciebie kalała!
Dla tych rozwłóczonych chmur żłoby jam pełen, dla tych pełzających kotów drapieżnych: mnie i tobie kradną one nasze wspólne, olbrzymie, nieogarnięte „tak!“ i „amen!“
Dla tych pośredników i mątw pełni jesteśmy żłoby, dla tych chmur rozwłóczonych: dla owych połowicznych, co ani błogosławić, ani kląć nie potrafią.
Raczej pod zaniknie tem niebem w beczce tkwić, raczej bez nieba na dnie przepaści trwać, niźli ciebie, świetlany niebios stropie widzieć zbrukanym przez rozwłóczone chmury.
Po tylekroć brała mnie ochota złotym zygzakiem błyskawicy przygwoździć je do nieba, aby, jako piorun, na ich kałdunach, niby na kotłach, zabębnić: —
— tym gniewem mściwy pałkierz, że mi twe tak! i twoje amen! kradną — niebios ty stropie ponade mną przeczysty! Świetlany! Światła ty przepaści! — że mi moje tak! i moje amen! zrabować chcą.
Bo zcierpię ja raczej łoskoty, gromy i wszystkie klątwy nawałnicy, niźli ten przebiegły, wątpliwy spokój kotów; a i pośród ludzi najserdeczniej nienawidzę wszystkich lekko stąpających, połowicznych i wątpliwych: te ociągające się rozwłóczone chmury.
A „kto błogosławić nie umie, niechże kląć się nauczy!“ — ta jasna nauka z jasnego spadła mi nieba, ta gwiazda pośród czarnych nawet nocy świeci na moich niebiosach.
Ja zaś jestem błogosławiony i zawołanie „tak“ głoszący, skoro ty tylko jesteś nademną, przeczyste! Świetlane! Światła ty przepaści! — we wszystkie otchłanie wniosę ja jeszcze nie błogosławiące „tak!“
Błogosławiącym jam się stał; zawołanie „tak“ głoszący: przełom tak długo się borykał, aby mieć kiedyś wolne dłonie ku błogosławieństwu.
A tem jest błogosławieństwo moje: nad rzeczą wszelką za własne jej niebo zawisać, jako dach jej krągły, jako dzwon lazurowy i pewność wieczna: błogosławiony zasię ten, kto tak błogosławi!
Gdyż rzeczy wszelkie ochrzczone są przy krynicy wieczności i poza złem, a dobrem: dobro zaś i zło międzycienie są to tylko, i wilgłe smętki i chmury rozwłóczone.
Zaprawdę, błogosławieństwo to, a nie lżenie, gdym pouczał: „nad rzeczami wszystkiemi stoi niebo przypadku, niebo bezwiny, niebo trafu, niebo zuchwałego pokuszenia.
„Z łaski trafu“ — oto najstarsze szlachectwo świata, jam je zwrócił rzeczom wszelkim, wyzwoliłem rzeczy z pod jarzma celu.
Tę swobodę i niebios radosność postawiłem za dzwon lazurowy nad rzeczami wszystkiemi, gdym pouczał: „wśród wszystkiego jedno jest niemożebne — rozsądek!“
Nieco rozumu wprawdzie, siemię mądrości rozproszone jest od gwiazdy do gwiazdy, — zaczyn ten domieszany jest rzeczom wszelkim: w imię szaleństwa domieszana jest mądrość rzeczom wszelkim!
Nieco mądrości jest wprawdzie możebne; lecz tę błogą pewność znalazłem pośród rzeczy wszelkich: że one bardziej jeszcze rade na nogach przypadku — zatańczyć.
O niebios stropie ponade mną przeczysty! Wyniosły! Tem jest mi oto twa czystość, że wieczne pająki i rozumu pajęczyny nie istnieją wcale: —
— i żeś tanecznem ty boiskiem dla boskich przypadków, żeś mi boskim jest stołem dla boskich kości i graczy! —
Lecz ty rumienisz się oto? Zalimż powiadał o niewypowiadalnem? Zalimż bluźnił, chcąc ciebie błogosławić?
Lub jest to może ów wstyd we dwoje, co nam rumienić się każe? — Nakazujesz mi może odejść i zamilknąć, gdyż — dzień się zbliża?
Świat głębią jest: — a głębsza, niźli myślał dzień. Nie wszystkiemu wobec dnia słowem głosić się wolno. Wszakże dzień nadchodzi: rozłączmyż się tedy!
O niebios stropie ponade mną wstydliwy! Płomienny! O, szczęście ty moje przed słoneczne! Nastaje dzień: nam się rozstać należy! —

Tako rzecze Zaratustra.


O CNOCIE ZMNIEJSZAJĄCEJ

1

Gdy Zaratustra przybił znowuż do stałego lądu, nie ruszył na schwał w góry ku jaskini swej, lecz na drogach okolnych i wśród pytań wielu czynił wywiady o tem i owem, aż wreszcie zaśmiał się z siebie w te słowa: „patrzcie mi na rzekę, która w wielu skrętach płynie wstecz, ku źródłom!“ W wywiadach swych pragnął zasięgnąć języka, co w czasach nieobecności jego stało się z człowiekiem: zali większym się stał, czy też zmalał jeszcze. Razu pewnego ujrzał szereg nowych domów; zadziwił się wówczas i rzekł:
„Co oznaczają te domy? Zaprawdę, nie wielka postawiła je dusza, sobie na podobieństwo!
Zda się, ogłupiałe dziecko wyjęło je z pudelka swych zabawek? Obyż czemprędzej przyszło drugie, by je nazad do pudła schować!
Och, te pokoiki i komory: mogąż tu krzątać się mężczyźni? Wydają mi się one raczej zrobione dla lalek jedwabnych, lub dla tych kotek łakotniś, co rade łasoniom same za łakotkę wysłużyć“.

Zaratustra zatrzymał kroku i popadł w zadumę. Wreszcie rzekł chmurnie: Wszystko zmalało!
Wszędzie widzę niższe wrota: kto mojego jest rodu, przejdzie przez nie wprawdzie, lecz — pochylić się musi!
Och, kiedyż powrócę do swej ojczyzny, gdzie nie będę potrzebował przechylać się, pochylać — przed małością!“ — Zaratustra westchnął i spojrzał wdal. —
Wszakże tegoż dnia jeszcze wygłosił mowę swą o cnocie zmniejszającej.


2

Chadzam ja pośród tego ludu i otwartemi spoglądam oczyma: nie wybaczą mi tego nigdy, żem nie jest zazdrosny o ich cnoty.
Gryźć mnie chcą za to, że pouczam: dla małych ludzi potrzebne są małe cnoty, oraz, że z trudem przyswajam sobie tę mądrość, iż mali ludzie są potrzebni!
Jeszczem jest, jak kogut na cudzem podwórzu, którego kury nawet dziobem bodą; wszakże nie jestem tym kwokom niechętny.
Jestem dla nich pełen ugrzecznienia, jak dla każdej małej zgryźliwości; najeżać się wobec błahostek wydaje mi się mądrością jeży.
Wszyscy oni mawiać zwykli o mnie, gdy wieczorem wokół ogniska zasiądą, — mówią o mnie, lecz nikt o mnie — nie myśli!
Oto nowa cisza, której zaznałem: „ich gwary wokół mnie rozpościerają płaszcz na myślach moich“.
Czynią więc gwary między sobą: „co znaczy ta ponura chmura? baczmyż, aby nam zarazy nie przyniosła!“
Zaś niedawno porwała kobieta dziecko, które się do mnie garnęło: „zabierajcie dzieci precz! wołała; takie oczy urzekają dusze dziecięce“.
Pokasłują, gdy przemawiam: mniemają, że kasłanie jest zarzutem przeciw silnym wiatrom, — nie odgadują oni wzburzenia niego szczęścia!
„Nie mamy czasu na Zaratustrę“, — przeciwiają mi się; lecz cóż zależy na takim czasie, który dla Zaratustry „nie ma czasu“?
A nawet gdy mnie sławią: jakżebym ja mógł na ich sławie spocząć? Kolczastym pasem jest mi ich chwalba: drapie mię wówczas jeszcze, gdy go precz odrzucę.
I tego jeszcze nauczyłem się pośród nich: chwalący, zda się, zwraca, w rzeczywistości chce być jeszcze bardziej obdarzony!
Zapytajcie stopy mej, zali jej dogadzają te wabienia i chwalb sposoby! Zaprawdę, w taki takt i w rytmy takie ani tańczyć nie zechce, ani w miejscu stać nie zapragnie.
Ku małej cnocie chcieliby mnie przywabić i przychwalić; do taktu małego szczęścia radziby stopę mą podmówić.
Chadzam pośród tego ludu i spoglądam otwartemi oczyma:
zmaleli mi oni i maleją coraz bardziej: — sprawia to ich nauka o szczęściu i cnocie.
Albowiem i w cnocie nawet skromni są, — gdy dążą do błogiego zadowolenia. Z błogością wszakże godzi się wyłącznie skromna cnota.
Uczą się wprawdzie i oni kroczyć na swój sposób, kroczyć naprzód: chromaniem zwę to w nich. Tem stają się też przeszkodą dla każdego, komu pilno.
A niejeden z nich przed się patrzy, a prężąc szyję wstecz się obziera. Takiego w mym biegu rad z nóg powalam.
Noga i oczy kłamać nie powinny, ani sobie kłamu zadawać. Wiele jest wszakże kłamliwości pośród małych ludzi.
Niektórzy pośród nich mają chęci, większość wszakże ulega chęciom. Niektórzy z nich są prawdziwi, większość to źli aktorzy.
Bywają między nimi aktorzy wbrew wiedzy i aktorzy wbrew woli, — prawdziwi są zawsze rzadkością, osobliwie prawdziwi aktorzy.
Męskości w tem wszystkiem nie wiele i dlatego też zmężniają swe kobiety. Lecz ten tylko, kogo na twardą męskość stać, zdoła w kobiecie kobietęwyzwolić.
Zaś ta obłuda zda mi się u nich najgorszą: że nawet i ci, którzy rozkazują, naśladują cnoty tych, co służą.
„Służę, służysz, służymy“, — tak modli się obłuda panujących, — a biada, gdy pierwszy pan jest tylko pierwszym sługą!
I śladem ich obłudy wybiegało również oko mej ciekawości; i dobrzem ja odgadł całe to ich szczęście much, oraz to ich bzykanie po słonecznych szybach.
Ile dobroci, tyle słabości widzę. Ile sprawiedliwości i współczucia, tyle słabości.
Gładcy, poczciwi i dobroduszni bywają między sobą; jak ziarnka piasku, gładko, poczciwie i dobrodusznie przylegają do ziarn piasku.
Skromnie małe szczęście przygarnąć — to się u nich nazywa „poddaniem się!“ a przy tem już zerkają skromnie w stronę nowego małego szczęścia.
Z głębi serca pragną najpoczciwiej jednego tylko: aby im nikt dolegliwości nie przyczyniał. Uprzedzają tedy każdego, czyniąc mu milo.
Jest to wszakże tchórzostwem: aczkolwiek zwie się „cnotą“. —
A gdy nagle szorstko przemówią owi ludzie mali, ja słyszę wówczas tylko ich chrypkę, — każde wiatru tchnienie przyprawia ich o chrypkę.
Roztropni są oni, ich cnoty mają mądre palce. Lecz brak im pięści, ich palce nie potrafią pod pięściami się przyczajać.
Cnotą jest dla nich to, co skromnym i obłaskawionym czyni: i tak oto robią z wilka psa, a z człowieka najlepsze zwierzę domowe.
„My usadawiamy się w złotym środku — tyle mi mówią ich umizgi — równie daleko od umierających zapaśników, jak i od zadowolonych świni“.
Jest to wszakże miernością: aczkolwiek zwie się umiarkowaniem.

3

Chadzam ja pośród ludu tego i niejedno słowo po drodze rzucam: lecz oni brać nie potrafią, ani zachować nie umieją.
Dziwią się, żem nie przyszedł gromić chuci i występków; i zaprawdę, nie natom ja przyszedł, abym przed złodziejami kieszonkowymi ostrzegał!
Dziwią się, żem nie jest pohopny do wysubtelniania i zaostrzania mędrkowań ich rozsądku: jak gdyby nie dość mieli tych mędrków, których głos jest dla mnie, jak zgrzyt szyfra po tablicy!
A gdy wołam: „Przekleństwo wszystkim tym tchórzliwym djabłom w was, co skwierczą, ręce składają i bogomolstwa czynić gotowi:“ wonczas krzyczą: „Zaratustra jest bezbożnikiem“.
Osobliwie mistrze poddania się; — lecz im to właśnie najchętniej w uszy krzyczę: Tak! Jam jest Zaratustra, bezbożnik!
Ci mistrze poddania się! Gdziekolwiek jest tylko mizernie, chorowicie i parszywie, tam pełzają, jak wszy; i wstręt jedynie powstrzymuje mnie od ich rozgniatania.
Oto jest moje kazanie dla ich uszu: jam jest Zaratustra, ów bezbożnik, który powiada: „któż jest bardziej bezbożnym ode mnie, abym się od niego pouczał?“
Jam jest Zaratustra bezbożnik: gdzież znajdę równych sobie? Zaś równymi są mi ci wszyscy, którzy nadadzą sobie własną wolę i wyzbędą się wszelkiego poddania.
Jam jest Zaratustra, bezbożnik: przypadkowe nawet zdarzenia przegotowuję we własnym garnku. I wówczas dopiero, kiedy mi się ugotowały, rad je pożywam, jako swój pokarm.
I zaprawdę, niejeden przypadek zbliżał się do mnie władczo: lecz bardziej jeszcze władczo przemawiała doń ma wola, — i oto padał wnet błagalnie na klęczki —
— błagając, zali przytułku i serca u mnie nie znajdzie, i przymawiając się pochlebczo: „spojrzyj-że, Zaralustro, jak druh do druha przychodzi!“ —
Lecz pocóż ja to głoszę, skoro nikt moich uszu tu nie ma! Będę więc wołał na wszystkie wiatry:
Malejecie mi coraz bardziej, wy ludzie mali! Odkruszacie się, wy zadowoleni! Zniszczejecie mi jeszcze zgoła —
— od tych wielu małych cnót, od wielu małych zaniechań, od wielu małych poddawań się!
Nazbyt oszczędzające, nazbyt ulegające: takiem jest królestwo wasze! Lecz, aby drzewo na wielkie wyrosło, winno wokół twardych skał twarde zarzucić korzenie!
I to nawet, czego nie chcecie, snuje tkaninę wszelkiej przyszłości człowieczej; nawet wasze nic jest pajęczyną i pająkiem, co z krwi przyszłości żywię.
A gdy bierzecie, jest to nieledwie kradzież, wy mali cnotliwcy; lecz nawet pośród łotrów powiada honor: „nie należy kraść tam, gdzie zrabować można“.
„Jakoś to będzie“, — taka jest nauka waszego poddania się. Lecz powiadam wam, wygodni poczciwcy: coś ubędzie i pocznie z was coraz bardziej ubywać!
Och, bodajżeście się wyzbyli wszelkiego półchcenia i stali się wolą stanowczą, zarówno do bezczynu, jak i do dzieła!
Och, bodajeście to słowo nie pojęli: „czyńcież mi, co zechcecie, — lecz bądźcież mi wprzódy takimi, co chcieć mogą!“
„Kochajcież swych bliźnich, jak samych siebie, lecz bądźcież mi wprzódy takimi, którzy samych siebie kochają
— wielką miłością i wielką wzgardą miłujący!“ Tak mówi Zaratustra, bezbożnik.
Lecz pocóż ja to głoszę, skoro nikt moich uszu tu nie posiada! Jeszczem ja tu o godzinę za wczesny.
Własnym ja tu poprzednikiem pośród tego ludu, własnym kura pieniem po ciemnych zaułkach.
Lecz ich godzina wybije! Nadejdzie wonczas i moja! Z godziny na godzinę stawać się będą mniejsi, ubożsi, bezpłodniejsi, — biedne zielsko, biedna kraina!
I niebawem będą mi, jak sucha trawa i step, i zaprawdę! sobą umęczeni i bardziej niźli wody, ognia żądni!
O, błogosławiona godzino błyskawicy! O, tajemnico przedpołudniowej pory! — Biegnące ognie uczynię z nich kiedyś i zwiastunów o płomiennych językach: —
— aby zwiastowały kiedyś płomiennymi języki: Oto idzie, zbliża się, wielkie nastaje południe!

Tako rzecze Zaratustra.


NA GÓRZE OLIWNEJ

Zima, gość dokuczliwy, przebywa w domu moim, posiniały dłonie nie od jej przyjacielskiego uścisku.
Godność świadczę gościowi memu złemu, lecz rad pozostawiam go samego. Rad precz go odbiegam; a kto szybko biega, ten umknąć mu się zdoła!
Na ciepłych nogach i z gorącemi myślami biegnę tam, gdzie wiatr się ucisza, do słonecznego zakątka mej góry Oliwnej.
Tam śmieję się z surowego gościa i wdzięczny mu nawet jestem, że mi muchy z domu powymiata i uciszy wiele małych zgiełków.
Cierpieć on mianowicie nie może, gdy komar śpiewać zechce, lub zgoła dwa komary; i ulicę tak mi przy tem osamotni, że księżycowa poświata trwoży się w niej po nocy.
Surowy to gość, — cześć mu wszakże oddaję, bo nie modlę się, jak piecuchy, do kałduniastych bałwanów ogniska.
Raczej zębami nieco podzwonić, niźli bałwanom się kłaniać! — mój to obyczaj. A osobliwie żłoby jestem pełen dla tych gnuśno kiernożących się, pełnych swędu i zatęchlizny bałwanów ogniska.
A gdy kocham, kocham lepiej zimą, niźli latem; lepiej i serdeczniej drwię z wrogów swoich od czasu, gdy zima u mnie gości.
Serdecznie, zaprawdę, czynię to nawet o tej jeszcze porze, gdy w łoże zapełznę: — wówczas śmieje się jeszcze i swawoli nie zapełzłe szczęście; śmieje się jeszcze sen mój łżywy.
Ja pełzaczem? Przenigdy nie pełzałem przed potężnymi, a jeślim kłamał kiedy, kłamałem z miłości. Przetom jest radosny i w zimowem nawet łożu.
Liche łoże grzeje mnie lepiej, niźli łoże bogate, gdyż jestem zazdrosny o ubóstwo swoje. Zaś zimą jest mi ono najwierniejsze.
Złośliwością dzień każdy poczynam: drwię z zimy chłodną kąpielą: mruczy przeto surowy przyjaciel mego domu.
Rad go przy tem łechczę świeczką woskową: aby mi niebo wreszcie wyzwolił z popielistego zmierzchu.
Osobliwie złośliwy bywam rankiem: o wczesnej godzinie, gdy kubeł przy studni zgrzyta, a konie ciepło parskają po szarej ulicy: —
Niecierpliwie wyczekuję wonczas, póki mi jasne nie wzejdzie niebo, niebo zimy śnieżnobrode, starzec ów białogłowy, —
— niebo zimy milczące, co nieraz i słońce swe przemilcza!
Zali od niego nauczyłem się ja długiego światłego milczenia? Lub ono ode mnie przejęło je może? Lub czyżby każdy z nas sam je sobie wynalazł?
Wszelkich dobrych rzeczy poczynanie tysiąckrotnem bywa, — wszelkie dobre, ochocze rzeczy w skok się ujawniają, sama ochota do istnienia je woła: jakżeby one miały czynić to — raz jeden tylko!
Dobrą, ochoczą rzeczą jest i długie milczenie; jak zimowe niebo, spozierać światłem, krągłookiem obliczem: —
— jak ono, słońce swe przemilczać i swą nieugiętą wolę słoneczną: zaprawdę, sztukę tę i tę zimy swawolę przejąłem j a dobrze!
Najdroższą mi złośliwością i sztuką mą jest to, że się me milczenie nauczyło, jakby się milczeniem nie zdradzać.
Słowem i kośćmi grzechocząc, zwiodłem wszystkich wyzyskiwaczy uroczystych: wszystkim tym surowym baczycielom wymknąć się winna ma wola i cel mój.
Aby mi nikt na dno nie i wolę ostatnią nie zajrzał, — ku temu oto wynalazłem swe długie światłe milczenie.
Niejednegom widział z przezornych, co lice swe przysłaniał i wodę swą mącił, aby go nikt wskróś i wgłąb nie przejrzał.
Lecz do niego to właśnie zbliżali się najprzebieglejsi z nieufnych i orzechów najlepsi wyłuskiwacze: jemu to właśnie wyławiano najbardziej ukryte ryby!
Lecz ci jaśni, ci żwawi, ci przejrzyści, — oto mi są najmądrzejsi z przemilczających: których dno tak głębokie bywa, że nawet najjaśniejsza woda dna tego nie — zdradzi. —
Śnieżnobrode, milczące zimy ty niebo, krągłooka biała ty głowo nade mną! O, ty niebiańska przenośnio duszy mojej, oraz jej swawoli!
Zalim nie powinien się ja ukrywać, jak ktoś, co złoto połknął, — aby mi duszy nie rozpłatano?
Zalim ja koszturów dźwigać nie powinien, aby długie me nogi przeoczyli, — wszyscy ci zawistnicy i litośnicy, wokół mnie będący?
Te dymiące, piecuchowe, zużyte, przekwitłe, utrapione dusze — jakżeby ich zawiść mogła znieść me szczęście!
Przeto pokazuję im tylko lody i zimę na wierzchołkach swych — zaś nie to, że góra moja jeszcze i słońca wszystkie zawoje wokół siebie zarzuca!
Słyszą wszak tylko mych zimowych zamieci poświsty: zaś nie to, że i ja ponad ciepłemi niosę się wody, jako tęskne, ciężkie i gorące wichry południa.
Litują się nad mymi wypadkami i przypadkami: — lecz moje słowo brzmi: „pozwólcie przypadkowi przyjść do mnie: niewinny jest on, jak dziecię!“
Jakżeby nie szczęście oni znieść mogli, gdybym wypadkami, zimy niedolą, czapicami niedźwiedzi białych i śnieżnego nieba osłonami szczęścia swego nie osłaniał!
— i gdyby mnie samemu luto się nie stało od ich litowania: od litości tych zawistników i litośników!
— i gdybym sam się przed nimi nie uskarżając i zębami nie podzwaniając, nie zezwalał cierpliwie, aby mnie ich litość otulała!
Tem jest mej duszy swawola i dobra dla ludzi wola: że swej zimy i mroźnych swych zamieci nie ukrywa; nie ukrywa ona i odmrożeń swoich.
Samotność jednych, to ucieczka chorego, samotność innych jest ucieczką przed chorym.
Niechże więc słyszą, jak oto zębami podzwaniam i wzdycham na zimowym mrozie, niech słyszą ci wszyscy, krzywo na mnie spozierający poczciwcy! Z takiem oto wzdychaniem i zębów podzwanianiem uciekam precz od ich nagrzanych izb.
Niechże mi współczują i wespół wzdychają nad temi odmrozinami memi: „przy lodzie poznania zamarznie on nam jeszcze!“ — tak oto wyrzekają.
Tymczasem biegam ja na ciepłych nogach tam i sam po wzgórzu swem Oliwnem: w słonecznym zakątku swej góry Oliwnej śpiewam i szydzę z wszelkiej litości.

Tako śpiewał Zaratustra.


O MIJANIU

Drogi okolne wiodły Zaratustrę przez ludów i miast wiele, w powolnej wędrówce zbliżał się tak oto ku górom swym i ku jaskini. Aż tu nagle ujrzał przed sobą bramę wielkiego miasta: wyskoczył z niej błazen spieniony i, rozwarłszy ramiona, zastąpił mu drogę. Był to ten sam błazen, którego lud zwał, „małpą Zaratustry“: gdyż przejął był on nieco ze zdań Zaratustry i zapożyczał się chętnie ze skarbnicy jego mądrości. Błazen zwrócił się do Zaratustry w te słowa:
„O, Zaratustro, tu jest wielkie miasto: nie znajdziesz tu niczego, a stracić możesz wszystko.
Czemuż to chcesz w tym mule grząść? Pożałowanie miej dla nogi własnej! Spluń lepiej na bramę miejską i — zawróć!
To piekło jest dla myśli samotnika: tu wielkie myśli za żywa warzą i na miałkość gotują.
Tu gniją wszystkie wielkie uczucia: tu wolno kołatać tylko wyschłym na wióry czułostkowościom!
Zali nie czujesz już rzeźni i garkuchni ducha? Czyż nie dymi to miasto wyparem zarzniętego ducha?
Zali nie widzisz, jak tu dusze wiszą niby zwiotczałe, brudne łachmany? — A oni jeszcze gazety z tych łachmanów robią!
Zali nie słyszysz, jak się tu duch stał już tylko słów igraszką? Wstrętnemi słów pomyjami rzyga on tylko! A oni jeszcze gazety z tych pomyj robią!
Szczują się nawzajem, a nie wiedzą, dokąd? Gorączkują się wzajemnie, a nie wiedzą, czemu? Pobrzękują swemi brzękadły, podzwaniają swem złotem.
Bywają zimni i szukają ciepła w wodach wyskokowych; bywają rozpaleni i szukają ochłody u duchów zamarzłych; wszyscy oni są mdli i ochorzali od opinji publicznych.
Wszystkie występki i chuci są tu u siebie w domu; lecz i tu bywają cnotliwi, jest tu wiele podatnej, urzędy sprawującej, cnoty: —
Wiele cnoty podatnej o palcach piszących, o wysiadach twardych i cierpliwych, cnoty, błogosławionej małemi gwiazdkami na piersiach i wypchanemi bez kupra córami.
Jest tu też i wiele pobożności, a wśród bohomolstwa wiele śliny połykania i pochlebstw zgotowywania dla Boga hufów orężnych.
„Z góry“ wszak pada gwiazda na pierś i ślina łaskawa; ku górze tęskni każda pierś bez gwiazdy.
Za księżycem gwiazdy, a za dworem dworskie cielęta: do wszystkiego, co z dworu, modli się plemię żebracze i podatna żebraków cnota.
„Służę, służysz, służymy“ — takie oto modły zanosi każda podatna cnota ku księciu: aby zasłużona gwiazda uczepiła się wreszcie wąskiej piersi!
Księżyc obraca się wokół wszystkiego, co ziemskie: tak obraca się książę wokół rzeszy najbardziej ziemskiej: jest nią złoto kramarzy.
Bóg hufów orężnych nie jest bogiem targów pieniężnych; książę układa, zaś kramarz — włada!
Na wszystko, co jasne, silne i dobre w tobie, o Zaratustro! spluń na miasto kramarzy i zawróć czemprędzej!
Tu przez wszystkie żyły płynie krew gnilna, ciepława, pienna: spluń na wielkie miasto, które jest wielkim ściekiem, gdzie wszystkie szumowiny spieniają się do kupy.
Spluń na miasto wgniecionych dusz, wąskich piersi, zawistnych oczu i lepkich palcy —
— na miasto natrętów, bezczelników, krzykaczy a bazgraczy i próżnością rozjątrzonych: —
— gdzie wszystko skażone, osławione, zmurszałe, owrzodzone, spiskujące, w ropień wielki zbiera: —
— spluń na wielkie miasto i zawróć!“

Tu przerwał Zaratustra spienionemu błaznowi i zatkał mu usta dłonią.
„Zaprzestań wreszcie! krzyknął Zaratustra, mierzi mnie i mowa twa, i osoba twoja!
Czemuś tak długo u bagna przebywał, żeś się sam stał żabą i ropuchą?
Czy w twoich oto żyłach nie płynie już ta gnilna i pienna krew bagniska, żeś się nauczył tak rechotać i złorzeczyć?
Czemuś w lasy nie poszedł? Czemu ziemi nie orzesz? Wszak pełne są morza ogrójców zielonych?
Gardzę ja twem gardzeniem; a zanim mnie ostrzegać, — przecz siebie samego nie ostrzegłeś?
Z miłości jedynie winna wzbijać się ma wzgarda i ptak mój spostrzegawczy: lecz nie z bagna! —
Zwą cię małpą moją, błaźnie ty spieniony: lecz ja zwę cię świnią mą rechczącą, — rechtaniem swem popsujesz ty mi me sławienie błazeństwa.
Lecz cóż to cię przedewszystkiem rechtać nauczyło? Że ci nie dość schlebiano: — i przetoś przy tym ścieku zasiadł, abyś miał powody do rechtania, —
— abyś miał powody do wielorakiej zemsty! Zemstą oto, błaźnie ty próżny, jest twe pienienie się całe, — odgadłem ja cię przecie!
Lecz twe słowa błazeńskie szkodę mi czynią, nawet wówczas, gdy słuszność jest za tobą. I gdyby słowo Zaratustry po stokroć prawem było: jedno twoje słowo zawszeby tylko — nieprawość czyniło!“
Tako rzekł Zaratustra; spojrzał na miasto wielkie i zamilkł na długo. Wreszcie w te odezwał się słowa:

Obmierzłe jest mi to miasto wielkie i nietylko błazen ten. I tu, i tam nic polepszyć, nic pogorszyć się nie da.
Biada temu wielkiemu miastu! — Chciałbym już widzieć ten słup ognisty, w którym ono spłonie!
Gdyż takie słupy ogniste poprzedzać muszę wielkie południe. Lecz to ma własnych dziejów czas i dolę swą własną. —
Lecz tę ci naukę daję, błaźnie, na pożegnanie: gdzie kochać nie można, tam należy — mijać! —

Tako rzekł Zaratustra i minął błazna, oraz miasto wielkie.


O ODSZCZEPIEŃCACH

1

Biada, więdło i brunatnie rozpościera się oto błonie, tak niedawno jeszcze zielone i barwiste! Ileż miodu i nadziei zebrałem ja z niego w swe ule!
Postarzała się cała ta młodzież, — lub bodaj że nie postarzała się nawet! Stała się tylko zmęczona, pospolita, wygodna: — zwą to oni „pobożnymi staliśmy się znowuż“.
Wszak niedawno jeszcze patrzałem na to, jak na skore nogi zrywali się o wczesnym ranku: lecz pomęczyły się ich nogi, a teraz oto wypierają się nawet męstwa swego jutrzennego!
Zaprawdę, niejeden z nich podnosił niegdyś swe nogi niczem tancerz, wabił go śmiech w mej mądrości: — lecz oto namyślił się inaczej. Widziałem go właśnie, jak w pałąk zgięty — do krzyża się czołgał.
Wokół światła trzepotali się niegdyś, jak ćmy i młodzi poeci. Nieco starsi, nieco chłodniejsi: a już oto zacofańce, nury i piecuchy.
Struchlało im może serce na widok, jak mnie oto samotność, niby wieloryb, połknęła? Lub może uszy ich oczekiwały długo tęsknie, a daremnie na mojej trąbki głos i heroldowe wołania?
— Och! niewielu zawsze takich bywało, których serce zdolne jest do długiej odwagi i otuchy: takich ludzi duch cierpliwym bywa. Pozostali to tchórze.
Pozostali: to są zawsze ci najliczniejsi, powszedni, zbyteczni, ci, których jest o wicie za wiele, — oni wszyscy tchórzami są! —
Kto mojego jest rodu, temu tylko moje wydarzenia przytrafiać się mogą: tak, że za pierwszych towarzyszy mieć będzie trupa i poliszynela.
Wtórymi towarzyszami zaś będą mu jego wyznawcy: żywotny to rój, wiele tam miłości, wiele szaleństwa, wiele gołowąsego uwielbienia.
Do tych wyznawców sercem lgnąć nie powinien, kto między ludźmi mojego jest rodu; w te wiosny i łany barwiste wierzyć nie powinien, kto zna płochość i tchórzliwość ludzkiej natury!
Gdyby inaczej mogli, inaczejby też chcieli. Połowiczni psują wszystko całe. A że liście więdną, — czegóż tu biadać!
Zaniechaj więc ich, o Zaratustro, i nie biadaj już! Raczej zadmij gwałtowniejszymi wichry między nich, —
— zadmij między te liście, o Zaratustro, aby wszystko powiędłe jeszcze prędzej ciebie odbiegło! —

2

„Pobożni staliśmy się znowu“ — wyznają dziś ci odszczepieńcy; zaś niejeden z nich jest nawet zbyt tchórzliwy, aby to wyznał.
Takim w oczy zaglądam, — takim powiadam w oczy i w sromą krasę ich policzków: jesteście tacy, którzy się znowu modlą!
Aliści hańbą jest modlenie się! Acz nie dla wszystkich, wszelako dla ciebie i dla mnie, oraz dla tych, którzy swe sumienie w głowie mają. Dla ciebie hańbą jest modlenie się!
Wiesz wszak o tem: tchórzliwy to djabeł w tobie rad ręce składa, rad ręce zakłada i wygodniej sobie czyni: — djabeł ten tchórzliwy szepcze ci: istnieje Bóg!“
Lecz tem oto zaliczyłeś się do onego plemienia, pierzchającego przed światłem, które wobec światła nigdy spokoju nie zaznaje; i oto musisz nurzać głowę coraz głębiej w noc i oćmę!
I zaprawdę, dobra obrałeś sobie porę: gdyż właśnie wylatują znów nocne ptaki. Nastała godzina wszelkiemu stworzeniu, które płoszy się przed światłem, wieczorna godzina odpoczynku, kiedy ono nie — „spoczywa“.
Słyszę ja to i czuję: nastała godzina łowów i krążenia; — nie dzikie wszakże to łowy, lecz swojskie, niemrawe cuchanie ostrożnych i cichych świętoszków, —
— nastała godzina łowów na uczuciowych utrapieńców: wszystkie pułapki na serca nastawiono znowuż! A gdziekolwiek zasłony uchylę, zewsząd ćma nocna wypada.
Ukrywała się tam snadź wraz z inną ćmą? Gdyż wszędzie węszę małe ukryte gminy; a gdzie tylko komórki są, tam bywają też i bractwa oraz tuman bogomolców.
W długie wieczory zasiadają oni społem i mawiają: „bądźmy znowuż jak dzieci i wołajmy: „Panie Boże!“ — rozkapryszone mają oni wargi i popsute żołądki przez pobożnych lukierników.
Lub też przypatrują się długimi wieczory, jak chytry przyczajony pająk-krzyżak rozumu uczy i każe: „pod krzyżami dobrze snuć pajęczyny!“
Lub też całemi dniami z wędką nad bagnami siedzą, mając się za głębokich; lecz kto tam wędkę zarzuca, gdzie ryb niema, ten nawet powierzchownym dla mnie nie jest!
Lub też uczą się pobożnie i ochoczo o harfę brząkać u poety pieśniarza, któryby młodym samiczkom rad w serce się wharfił: — gdyż znużyły go stare samiczki, oraz ich chwalby.
Lub też uczą się trwożnych dreszczy u napoły obłąkanego mędrka, oczekującego w ciemnych pokojach, aż go duchy nawiedzą — a duch zgoła go opuści!
Lub też przysłuchują się staremu bzdurnemu mruczydłu, które od ponurych wichrów posępku tonów się nauczyło; a teraz oto wichrom tym we wtór w swe dudy dmie i w ponurych tonach posępek wieści.
Niejedni z nich stali się nawet nocnymi stróżami: potrafią w rogi dąć, po nocy się błąkać i budzić stare rzeczy, które już dawno zasnęły.
Pięć słów o starych rzeczach zdarzyło mi się słyszeć wczoraj nocą pod murem ogrodowym: pochodziły one z ust tych oto starych, posępnych, zasuszonych stróżów nocnych.
„Jak na ojca, troska się on zbyt mało o swe dzieci: ojcowie pośród ludzi czynią to lepiej!“ —
„Za stary już on! Nie troszczy się już wcale o swe dzieci“ — odparł drugi stróż.
Ma on aby dzieci? nikt tego nie dowiedzie, jeśli on sam tego nie uczyni! Pragnąłem zdawna, aby dowiódł on tego niezbicie“.
„Dowieść? Jak gdyby on czegokolwiek dowodził kiedy! Dowodzenie z trudem mu przychodzi; wielce on sobie ceni, aby mu wierzono“.
„Oj tak! tak! Wiara go uszczęśliwia, wiara w niego. Rzecz zwykła u starych ludzi! I nasza to dola!“ —
— Tak oto mówili dwaj starzy nocni stróże i płoszydła światła, poczem smętnie w rogi swe zadęli; działo się to wczoraj nocą pod murem ogrodowym.
Mnie wszakże skręcało się serce ze śmiechu i pęknąć chciało, nie wiedziało kędy? i zapadło wreszcie w przeponę.
Zaprawdę, śmiercią to moją kiedyś będzie, że się śmiechem udławię, patrząc na pijanych osłów, lub słuchając, jak oto stróże nocy o Bogu swoim wątpią.
Czy nie minął już dawno czas i na takie wątpliwości. Komuż bo wolno budzić dziś jeszcze te stare, śpiące rzeczy, trwożące się światła.
Starym bogom już dawno na koniec przyszło: i zaprawdę, na dobry weselny koniec bogów!
Nie „zmierzchli“ oni na śmierć, — kłamliwe to powieści! Raczej razu pewnego na śmierć się oni — zaśmiali!
Stało się to wonczas, gdy najbardziej bezbożne słowo z ust Boga padło, słowo: „Jam jest Bóg, nie będziesz miał innych bogów obok mnie!“ —
— stary ponury Bóg, Bóg zawistny, zapomniał się tak dalece: —
A wszyscy bogowie śmiali się wonczas, chwiali się na swych stolcach, wołając: „Nie jest-że to właśnie boskością, że są bogowie, a niema Boga?“
Kto uszy ma, niech słucha! —

Tak mówił do siebie Zaratustra w mieście, które ukochał, a które mianowanem jest „pstra krowa“. Stąd pozostawało mu już tylko dwa dni drogi do jaskini i do zwierząt nań oczekujących; dusza jego weseliła się nieustannie rychłym powrotem. —


POWRÓT

O samotności! Ojczyzno ty moja, samotności! Za długom ja przebywał na głuchej obczyźnie, abym bez łez do ciebie miał powracać!
Pogróź-że mi palcem, jak matki grożą, uśmiechnij mi się, jak matki uśmiechać się zwykłe, i rzeknij: „Któż to był, co niegdyś jak wichura stąd się wyrwał? —
— „co, rozstając się, wołał: za długo siadywałem przy boku samotności, otom milczeć się oduczył! Teraz nauczyłeś się chyba — tego?
„O Zaratustro, wiem ci ja wszystko: wiem, że pośród wielu bardziej byłeś opuszczony, niźli u mnie!
„Rzeczą inną jest opuszczenie, inną zaś samotność: to — pojąłeś wszak teraz! Oraz i to, że pomiędzy ludźmi coraz to bardziej głucho i obco czuć się będziesz:
— „głucho i obco i tam nawet jeszcze, gdzie cię kochają, gdyż przedewszystkiem chcą oni, aby ich oszczędzano!
„Tu wszakże jesteś u siebie i w domu; tu wszystko wypowiedzieć możesz, wszystkie swe racje wynurzyć, nic się tu nie sroma utajonych, zatamowanych uczuć.
„Tu rzeczy wszelkie garną się pieściwie ku tobie i przy milają ci się: gdyż pragną one na twoich barkach pocwałować. Na każdej przenośni cwałujesz ku jakiejś prawdzie.
„Prostomównie i otwarcie wolno ci tu do rzeczy wszelkich przemawiać: i zaprawdę, brzmi to ich uszom jak pochwała, gdy ktoś z rzeczami wszelkiemi — gada prosto!
„Inną wszakże rzeczą jest opuszczenie. Wszak pomnisz jeszcze, Zaratustro? Wonczas, gdy ptak ponad twą głową pokrzykiwał, gdy w lesie stałeś, niezdecydowany, dokąd? nieświadom, kędy? z trupem zbratany: —
„— i gdy rzekłeś: niechże mnie zwierzęta nie powiodą! Niebezpieczniej było mi pośród ludzi, niźli pośród zwierząt: — Oto było opuszczenie!
„Wszak pomnisz jeszcze, Zaratustro? Gdyś na wyspie swej siedział między próżnymi kubłami, wina studnia pomiędzy spragnionymi, — darując i rozdarowywując:
„— aż póki nie znalazłeś się sam spragniony pośród pijanych, by po nocy zawodzić: „zali branie nie jest bardziej błogie, niźli dawanie? Zali kradzenie nie czyni bardziej szczęśliwym, niźli branie?“ — Oto było opuszczenie!
„Wszak pomnisz jeszcze, Zaratustro? Gdy twa najcichsza godzina nadeszła i od samego siebie cię odniosła, złym szeptem mówiąc: „Rzeknij i złam się!“ —
„— i gdy się nad lwem czekaniem i milczeniem rozżaliła, rozbrajając otuchę twą pokorną: Oto było opuszczenie!“ —
O samotności! Ojczyzno ty moja, samotności! Jak błogo i pieściwie przemawia do mnie twój głos!
Nie zwykliśmy rozpytywać się wzajemnie, ani użalać się przed sobą, między nami drzwi wszystkie otworem wszak stoją.
Gdyż widne i jawne jest u ciebie wszystko, i godziny nawet na lżejszych biegają tu stopach. Albowiem pociemku ciężej czas się znosi, niźli w świetle.
Tu wszelkiego bytu słowa i słów skrzynie rozwierają się przede mną: wszelkie stawanie uczyć się chce u mnie, jakby się głosiło.
Tam na dole jednak — tam mowa jest daremna! Tam zapominanie i mijanie jest najlepszą mądrością: i tego — nauczyłem się przecie!
Ktoby w człowieku wszystko zrozumieć zechciał, wszystkiego dotykaćby się musiał. Lecz na to mam ja zbyt schludne dłonie.
Oddechu ich nawet wdychać ja już nie mogę; och, że też tak długo żyć zdołałem w tym ich gwarze i w złych oddechach!
O, ciszo wokół mnie błoga! O, czyste wokół mnie wonie! O, jakże ta cisza z głębokiej piersi czysty oddech czerpie! O jakże ona nadsłuchuje, cisza ta błoga!
Lecz tam na dole — tam wszystko gada, tam puszcza się wszystko mimo uszu. Choćby kto swą mądrość dzwonami wydzwaniał: kramarz na rynku zagłuszy ją brzękiem miedziaków!
Wszystko u nich gada, nikt rozumieć już nie potrafi. Wszystko w wodę spływa, nic w głębokie studnie nie wpada.
Wszystko u nich gada, nic im się już nie udaje i niczemu końca już nie patrzyć. Wszystko gdacze, lecz któż w gnieździe siedzieć chce i jaja wylęgać?
Wszystko u nich gada, wszystko bywa zagadywane. I co wczoraj jeszcze było za twarde dla czasu samego i jego zęba, rozżute i rozmamlane wisi dziś na pyskach współczesnych.
Wszystko u nich gada, wszystkiemu zdrada się gotuje. I co wczoraj jeszcze było tajemnicą i skrytością dusz głębokich, należy dziś do trąbowców ulicznych oraz innych motyli.
O naturo ty ludzka, przedziwna! Hałasie ty pośród ulic ciemnych! Zdala poza sobą pozostawiłem cię wreszcie: — minąłem swe największe niebezpieczeństwo!
Oszczędzanie i współczucie było zawsze mem największem niebezpieczeństwem; zaś każda istota ludzka chce, aby ją oszczędzano i cierpiano z nią społem.
Z przytłumionemi prawdy, z ręką głupca i ogłupiałem sercem, zasobny w małe kłamstwa współczucia: — tak oto żyłem między ludźmi.
W przebraniu siedziałem pośród nich, gotów samego siebie nie poznawać, aby ich móc znieść, i rad w siebie wmawiając: „głupcze, ty nie znasz ludzi!“
Przestaje się ludzi rozumieć, gdy się między ludźmi żyje: za wiele planów przednich jest we wszystkich ludziach, — cóżby miały tu do czynienia dalekowidzące, dalekodążne oczy!
A gdy mnie oni nie poznawali: oszczędzałem ich, głupiec, bardziej, niźli siebie samego: nawykły do surowości dla siebie i nieraz jeszcze na sobie się mszczący za to oszczędzanie.
Od much jadowitych zakłuty, wydrążony jak kamień od wielu kropel złośliwości, tak oto tkwiłem między nimi, mawiając jeszcze do się: „nie winno jest wszystko małe małości swej!“
Osobliwie zaś miedzy tymi, których „dobrymi“ zwą, znajdowałem muchy najjadowitsze: ci kłują z całą niewinnością, kłamią z całą niewinnością; jakżeby oni zdołali być dla umie sprawiedliwi!
Kto między dobrymi żyje, tego litość uczy kłamać. Litość zagęszcza powietrze wszystkim wolnym duszom. Głupota dobrych jest snać niezgłębiona.
Samego siebie ukrywać i własne swe bogactwo, — oto, czego się nauczyłem tam na dole: gdyż każdy okazał mi się tam ubogim na duchu. I takie też było kłamstwo litości mej żem co do każdego świadom był,
— żem widział i przeczuwał, ile z ducha było dlań dosyć, o ile z ducha było już za dużo!
Sztywnych mędrców ich: zwałem mędrcami, nie sztywnymi: i tak uczyłem się słowa połykać. Grabarzy ich: zwałem badaczami i zgłębiaczami, — tak nauczyłem się słowa zmieniać.
Grabarze chorób się dokopują. Pod starym gruzem złe czyhają woni. Nie należy poruszać bagniska. Na górach żyć należy.
Radosnemi nozdrzami rad górską wdycham swobodę! Wyzwolony jest mój nos od wszelkiej woni człowieczej!
Ostrem lachotana powietrzem, niby winem piennem, kicha ma dusza, — kicha i woła do się radośnie: zdrowia! —

Tako rzecze Zaratustra.


O TRZECH ZŁACH

1

We śnie, w ostatniem śnieniu przedporannem stałem na wzgórzu, — poza rubieżą świata i ważyłem świat.
O, że też tak wcześnie jutrznia dziś weszła: zbudziła mnie, zazdrosna, płomieniem swym! Zazdrosna bywa ona zawsze o żar mych snów przedporannych.
Wymierny dla tego, kto ma czas, dobremu ważycielowi zważyć się dający, skrzydłom potężnym dosiężny, boskim orzechów wyłuskiwaczom odgadnąć się dający: takim jawił mi się świat we śnie moim: —
Sen mój, żeglarz zuchwały, na poły okręt, na poły wietrznica, jak motyl milczący, jak łowczy sokół niecierpliwy: jakże go to stać było na cierpliwość i skupienie do światów ważenia!
Zachęciła go snać ma mądrość, ma śmiejąca się mądrość dziennej jawy, co z „nieskończonych światów“ szydzi? Gdyż mawiać ona zwykła: „gdzie jest siła, tam i liczba stanie się mistrzynią: ona ma więcej siły“.
Jakże pewnie spozierał mój sen na ten świat skończony, ani ciekawie, ani starczo pożądliwie, ani lękliwie, ani też błagalnie: —
— niby krągłe jabłko, co się dłoni mej podaje, złote jabłko dostałe o naskórku ochłodnym, aksamitnym: takim jawił mi się świat: —
— niby drzewo mnie wabiące, drzewo gałęziste, wolą mocne, wygięte w oparcie i podnóże dla zdrożonego: tak oto stał świat na przedgórzu mem: —
— niby wątłemi dłońmi podawana mi skrzynia, skrzynia otwarta dla zachwytu wstydliwych uwielbiających oczu: takim jawił mi się dziś świat: —
— nie dosyć zagadkowy, aby miłość ludzką od siebie przepłoszyć, nie dość odgadnięty, aby ludzką mądrość uśpić: — człowieczą, dobrą rzeczą zdał mi się dziś świat, o którym tyle powiadają złego!
Jakżem ja wdzięczny sennemu zwidzeniu, żem o tak wczesnej porze świat dziś ważył! Jako człowiecza dobra rzecz, nawiedził mnie dziś ten sen i serca koiciel!
I aby za jawy dziennej nauczyć się jego rzeczy najlepszej i naśladować go w niej: rzucę na wagę trzy rzeczy najgorsze i postaram się dobrze po człowieczemu je odważyć. —
Ktokolwiek błogosławić uczył, uczył i przeklinać: jakież więc są na świecie najdoskonalej klęte rzeczy? Chcę je na wagę rzucić.
Rozkosz, żądza panowania, samolubstwo: te trzy oto były dotychczas najbardziej przeklinane, osławiane i zniesławiane, — chcę je dobrze, po człowieczemu odważyć.
Dalej więc! Tu nie przedgórze, tam zaś morze się roztacza: przewala się oto ku mnie kudłate i łaszące się, — wierny, stary stugłowy potwór, któregom umiłował.
Dalej więc! Wagę mą trzymać będę ponad przewalającem się morzem: i świadka obieram sobie, aby baczył na mnie, — ciebie, drzewo pustelnicze wonne i szerokopienne, ciebie, którem umiłował! —
Po jakim to moście przechodzi obecność ku kiedyś? Jakim to musem zmusza się wzniosłość ku niskości? I co znaczy, że największej nawet wyniosłości — w górę jeszcze róść? —
Oto równo i spokojnie stoi teraz waga: trzy ciężkie pytania rzuciłem na nią, trzy ciężkie odpowiedzi dźwiga druga szala.


2

Rozkosz: dla wszystkich włosiennicowych ciała wgardzicieli ich żądło i pręgierz, jako „świat“ klęta przez wszystkich zaświatowców: gdyż szydzi ona i drwi ze wszystkich błędnych i obłędnych mistrzów.
Rozkosz: dla hołoty ogień powolny, na którym się ona spala; dla wszelkiego robaczywego drzewa, wszystkich łachmanów cuchnących gotowy piec do grzania i wrzenia.
Rozkosz: dla serc wolnych niewinna i wolna, ogrójcowe szczęście ziemi, wszelkiej przyszłości nadmiar dziękczynienia, składany chwili.
Rozkosz: dla więdłych tylko słodka to trucizna, dla lwią wolą władnych sobą wielkie to serca skrzepienie i kornie strzeżone wino win.
Rozkosz: wielka przenośnia szczęścia dla wyższego szczęścia i najwyższej nadziei. Gdyż wielu rzeczom sądzonem jest małżeństwo i coś więcej niż małżeństwo, —
— rzeczom bardziej sobie obcym, niźli mężczyzna i kobieta: — a któż pojął całkowicie, jak obcymi są niewiasta i mąż!
Rozkosz: — lecz chcę wokół myśli swych oploty mieć i wokół słów swoich: aby mi w ogrody nie nie wtargnęły świnie i gnuśniki! —
Żądza panowania: rózga to płomienna najtwardszych z zatwardziałych serc, okrutne męczarnie, które najokrutniejsi dla samych siebie zachowują, ponury płomień żywych stosów.
Żądza panowania: złośliwy hamulec, nakładany najpróżniejszym ludom, szyderczym z wszelkiej cnoty niepewnej, co na każdym rumaku i na każdej dumie cwałuje.
Żądza panowania: trzęsienie ziemi, co wszystko zmurszałe i czcze obala, gromem się tocząca, karząca burzycielka pobielanych grobów, błyskawicowy znak zapytania obok przedwczesnych odpowiedzi.
— Żądza panowania: pod jej to wzrokiem człowiek gnie się, pełza, parobcze służby sprawuje i nikczemniejszym się staje od węża i świni: — aż póki wielka wzgarda krzykiem z niego nie buchnie, —
Żądza panowania: okrutna mistrzyni wszelkiej wzgardy, która miastom i państwom w oblicza wola: „precz z tobą!“ — aż póki ich krzyk nie odpowie: „precz ze mną!“
Żądza panowania: ta, co sięga wabiąco aż do czystych i samotnych, aż ku tym wyżom, które sobie wystarczają, płomienna jako miłość, co purpurowe szczęśliwości na ziemskiem maluje niebie.
Żądza panowania: lecz któżby to żądzą zwał, gdy się wyże w dół ku mocy pociągane czują! Zaprawdę, niemasz nic chorowitego, ani schorzałego w pożądaniach i znijściach takich!
Aby samotna wyż nie osamotniała się wiecznie i samej sobie wystarczała; aby góra w dolinę zstąpiła, a wichry wyżyn na niziny: —
Och, któż znajdzie mi właściwe imię chrzestne, imię cnoty dla takiej tęsknicy! „Cnota darząca“ — temi słowy rzecz nienazwalną nazwał niegdyś Zaratustra.
I wonczas stało się — i zaprawdę, stało się to po raz pierwszy! — że słowo jego uświęciło samolubstwo, krzepkie, zdrowe samolubstwo, co z potężnej duszy tryska: —
— z duszy potężnej, z którą ciało bujne w parze chodzi: piękne, zwycięskie, rzeźkie, wokół którego rzecz każda zwierciadłem się staje:
— ciało giętkie i przekonywające, ciało taneczne, którego przenośnią i streszczeniem jest dusza ochocza. Takich ciał i dusz ochoczość zwie się sama: „cnotą“.
Swemi słowy o dobru i złu osłania się taka ochoczość niby gajami świętymi; imieniem szczęścia swego rzuca klątwę na wszystko, co pogardy godne.
Rzuca klątwę na wszystko, co gnuśne; powiada ona: Źle — to znaczy tchórzliwie! Pogardy godnymi zdają jej się ci zawsze troskający się, wzdychający, żałośni, a nie omieszkujący zbierać skrzętnie i najlichszej bodaj korzyści.
Gardzi ona również wszelką do biadań skorą mądrością: gdyż bywa, zaprawdę, i taka mądrość, co w ciemności rozkwita: mądrość nocnych cieni: a wzdycha ona nieustannie: „Wszystko jest marnością!“
Lękliwa nieufność wydaje się jej czemś miałkiem, oraz każdy, co pragnie przysiąg, zamiast spojrzeń i rąk: podobnież i wszelka zbyt nieufna mądrość, — gdyż jest ona właściwością tchórzliwych dusz.
Podlejszym snadnie od rychło przypochlebnego zda się jej człek psi, co wnet na grzbiecie leży, pokorny; a bywa i mądrość taka: pokorna, psia, pobożna i rychło przypochlebna.
Nienawistnym i wstrętnym jest dlań ten, co bronić się nie chce, kto jadowitą ślinę i złe spojrzenia połyka, ten nazbyt cierpliwy, wszystko znoszący, na byle czem przestający: gdyż służalczego ducha to rzecz.
A czy kio przed bogami i boskiemi pomiataniami służalczo się gnie, czy też przed ludźmi i matołkowatymi sądami ludzkimi: na wszelkie służalstwo ducha plwa ono, samolubstwo owo błogosławione!
Złe: — tem słowem zwie ono wszystko, co w pałąk zgięte, czołobitnie służalcze; owe niewolnie mrużące się oczy, zdławione serca i ów fałszywej uległości obyczaj, który całuje szerokiemi, gnuśnemi wargami.
Oraz mędrkostwo: tem słowem zwie wszystko, o czem służalce, starce i ludzie zmęczeni mędrkują, osobliwie to zgubne, przebiegłe, przechytre kuglarstwo kapłanów!
Zaś półmędrki te, ci kapłani, ci światem umęczeni, oraz ci wszyscy, których dusza ma coś z kobiety i niewolnika, — o jakże ich chóry dawały się samolubslwu we znaki!
I to właśnie cnotą miało być, oraz cnotą się zwać, że się samolubstwu wstręty czyniło! I „w zaparciu się siebie“ — takimi widzieć się pragnęli nie bez powodu wszyscy ci światem umęczeni tchórze i krzyżaki w pajęczynach!
Lecz wszystkiemu temu wybije godzina, nastanie odmiana i miecz nastanie sędziowski, przyjdzie wielkie południe: w którem niejedno objawione będzie!
A kto ludzkie ja uzdrowi i uświęci, samolubstwo wyzwoli, zaprawdę, wywróży on wróżbiarz i to, co się jemu zwiastuje: Patrzcie, oto idzie, oto się zbliża, wielkie nastaje południe!“ —

Tako rzecze Zaratustra.


O DUCHU CIĘŻKOŚCI

1

Me usta — ludu to usta: nadto zgruba, nadto serdecznie gadam ja dla jedwabistych zajęcy. A bardziej jeszcze obco brzmi ma mowa atramentnicom oraz lisom biurkowym.
Ma dłoń — sowizdrzała to dłoń: biada wszystkim stołom i ścianom, oraz wszystkiemu, co miejsca użyczyć gotowe sowizdrzalskim ozdóbkom i pisankom!
Ma noga — konia to noga: nią to stąpam i cwałuję poprzez wykrot i głaz: przed się, w pola, wschwał; a djabła uciechy pod skórą mam w szalonym pędzie tym.
Żołądek mój — snadź orła to jest żołądek? Gdyż najchętniej żywi się on jagnięciną. Więc po prawdzie, ptaka to tylko żołądek.
Niewinnym karmem syty, karmem nieobfitym, zawsze gotów i niecierpliwy do lotu, do odlotu — mego to obyczaju rzecz: jakżeby więc we mnie coś z ptaka być nie miało!
Osobliwie, żem jest duchowi ciężkości tak wrogi: ptasiego rodu to znamię: — i zaprawdę, temu duchowi jam wrogiem śmiertelnym, pierworodnym wrogiem od prapoczątku! Och, dokąd że nie latała i nie polatywała ma wróżda!
O tem niejedną mógłbym zaśpiewać pieśń i zaśpiewam ją wraz: aczkolwiek sam jeden w pustym siedzę domu i własnym tylko uszom śpiewać muszę.
Bywają wprawdzie inni śpiewacy, którym dopiero pełne sale rozmiękczają gardło, czynią im dłoń wymowną, oko wyrazistem, serce czujnem: — jam nie jest, jak ci śpiewacy. —


2

Kto człowieka kiedyś latać nauczy, ten wszystkich rubieży kamienie przesunie; wszystkie kamienie graniczne w powietrze mu się uniosą, a ziemię nanowo ochrzcić on będzie musiał — jako „lekką“.
Struś biega prędzej, niźli najbystrzejszy koń, wszakże i on w ciężką ziemię ociężale głowę chowa: tak czyni i człowiek, co latać nie potrafi.
Ciężką jest mu ziemia, ciężkiem życie; tak duch ciężkości chce! Kto zaś lekkim chce się siać i ptakiem być, samego siebie kochać powinien: — tak ja pouczam.
Aliści nie miłością schorzałych i chorzejących: gdyż u nich cuchnie nawet i miłość własna!
Należy nauczyć się samego siebie miłować — tak ja pouczam — czerstwą i kirową miłością: aby człek z samym sobą rad przestawał i nie wałęsał się wszędy.
Takie wałęsanie się chrzci siebie „miłością bliźniego“: słowem tem dotychczas i kłamano, i obłudy wszelkie czyniono najudatniej, osobliwie pośród tych, którzy całemu światu ciążyli.
I zaprawdę, przykazanie to nie na dziś i nie na jutro, samego siebie kochać się nauczyć. Sztuka to raczej najwykwintniejsza, w podstępy najbardziej zasobna, sztuka ostatnia i najcierpliwsza.
Przed swym właścicielem jest wszelka własność dobrze ukryta, a ze wszystkich skarbów bywa ten własny najpóźniej odkopany, — duch ciężkości to sprawia.
Nieomal że w kołysce dają nam już ciężkie słowa i wartości, jak oto: „dobro“ i „zło“ — tak się posag nasz zwie. W imię jego wybaczają nam to, że żyjemy.
I przeto pozwala się dziatkom do siebie przychodzić, aby ich zawczasu ostrzedz, by siebie nie kochały: zdziaływa to duch ciężkości.
Zaś my — wleczemy sumiennie wszystko, co nam przydano, na twardych wleczemy barkach i poprzez ciężkie drogi! A gdy potniejemy się w trudzie, powiadają nam: „O tak, życie jest ciężkiem brzemieniem!“
Lecz człowiekowi samego siebie tylko dźwigać jest ciężko! Jako że zbyt wiele obcego władował na swe barki. Jak wielbłąd przyklęka on i pozwala się dobrze obładowywać!
Osobliwie silny, juczny człowiek, w którym pokora zamieszka: za wiele cudzych ciężkich słów i wartości władowuje on na siebie, — i oto życie pustynią mu się zdaje!
I zaprawdę! Nawet niejedna rzecz własna jest ciężka do dźwigania! A wiele wnętrznego w człowieku jest niczem ostryga: wstrętne, śliskie i trudne do uchwycenia —,
— tak, że szlachetna skorupa ze szlachetnemi ozdobami orędować tu musi. I tej jeszcze sztuki należy się nauczyć: małżowinę swą mieć i piękny pozór i ślepotę przezorny!
Tysiąckrotnie zwodzi co do człowieka i to, że niejedna skorupa bywa pospolita i smutna, i przytem zanadto skorupą. Za wiele dobroci i siły nigdy odgadnięte nie bywa; najsmakowitsze kęski nie znajdują smakoszy!
Wiedzę o tem kobiety najsmakowitsze: nieco tłustsza, nieco chudsza — och, ileż doli jest w takiej błahostce!
Ciężko odkryć człowieka, najciężej zaś samego siebie; nieraz duch o duszy kłamie. Duch ciężkości to sprawia.
Ten zaś samego siebie odkrył, kto powiada: oto jest moje dobro i zło: tem zmusił do milczenia kreta i karła, mówiącego: „dla wszystkich dobry, dla wszystkich zły“.
Zaprawdę, nie znoszę ja i tych, dla których rzecz każda jest dobra, a świat zgoła najlepszy. Takich zwę ja nadto skromnymi.
Niewybredność, co wszystko smakować potrafi: to nie jest smak najwykwintniejszy! Szanuję oporne i wybredne języki i żołądki, które nauczyły się mówić „ja“, „tak“ i „nie“.
Wszystko w gębę kłaść i wszystko trawić — prawdziwie świński to obyczaj! Zawsze „ta-ak“ mówić, tego się osieł tylko nauczył, oraz kto z jego jest ducha! —
Głęboka żółtość i czerwień gorąca: tak mi smak mój nakazuje, — krew on miesza do wszystkich barw. Zaś kto dom swój pobiela, o pobielanej mówi mi to duszy.
Ci w mumiach zakochani, tamci w upiorach; i jedni i drudzy wrodzy ciału i krwi: och, jakże się to z moim kłóci poczuciem! Gdyż ja lubię krew.
I tam też mieszkać, ani przebywać nie chcę, gdzie wszystko spluwa i plwa, — raczejbym żył pośród złodziei i krzywoprzysiężców. Nikt złota w ustach nie nosi.
Wstrętniejszymi są mi jednak śliny zlizywacze; zaś najohydniejsze zwierzę ludzkie, którem kiedykolwiek spotkał, nazwałem pasorzytem: zwierzę, co kochać nie chciało, a z miłości żyć pragnęło.
Nieszczęsnymi zwę tych, którym jedno tylko do wyboru pozostaje: albo złemi zwierzętami się stać, albo złymi poskramiaczami: pośród nich nie zbudowałbym ja chaty.
Nieszczęsnymi zwę i tych, którzy ciągle czekać muszą, — i ci nie wsmak mi są: wszyscy ci celnicy, kramarze i króle, oraz inni krain i sklepów dozorcy.
Zaprawdę, poznałem ja do głębi czekanie, — lecz tylko czekanie na siebie. A przedewszystkiem uczyłem się stać i chodzić, i biegać, i skakać, wspinać się, a tańczyć.
Lecz oto ma nauka: kto się kiedyś chce lotu nauczyć, winien się wprzódy nauczyć stać, chodzić, biegać, wdrapywać i tańczyć: — nie wzlatujeż bo się odrazu do lotu!
Po węzłowych drabinach wdrapywałem się do niejednego okna, rączemi nogami wspinałem się na niejeden wysoki maszt: na wysokich masztach poznania siadywać wydało mi się niemałą rozkoszą, —
— jak małe płomyki na wysokich masztach migać: drobne wprawdzie to światła, lecz wielkie pocieszenie dla zbłąkanych i rozbitków! —
Na wielu drogach i wieloma sposoby doszedłem do swojej prawdy: nie na jednej tylko drabinie wspiąłem się na swą wyżynę, skąd me oko w moje dale wybiega.
I niechętnie o drogi pytałem, — nie w smak było mi zawsze i to. Chętniej zapytywałem drogi same i doświadczałem ich.
Doświadczaniem i pytaniem było wszelkie nie chadzanie: — i zaprawdę, nauczyć się też trzeba odpowiadać na pytania takie! Lecz takim jest — mój smak:
— ni zły, ni dobry to smak, lecz mój własny, czego się nie wstydzę i z czem się nawet nie taję.
„Oto — moja droga, — a gdzież jest wasza?“ tak odpowiadam tym wszystkim, którzy mnie „o drogę“ pytają. Drogi? — niemasz jej zgoła!

Tako rzecze Zaratustra.


O STARYCH I NOWYCH TABLICACH

1

Oto siedzę tu i czekam, wokół mnie stare potrzaskane tablice, zarówno jak i nowe na poły zapisane. Kiedyż godzina ma nadejdzie?
— godzina mego znijścia i zajścia: gdyż raz jeszcze chcę zejść do ludzi.
Czekam tedy: gdyż wprzódy znak zwiastować mi musi, że moja to godzina, — lew nadejść winien uśmiechnięty w chmarze gołębi.
Tymczasem jak ktoś, co czas ma jeszcze, mówię z samym sobą. Nikt mi nic nowego nie opowiada: opowiem więc siebie sobie samemu. —

2

Gdym między ludzi poszedł, zastałem ich osiadłych na starej pysze: wszyscy mniemali, że wiedzą już z dawien dawna, co dla człowieka jest dobrem a co złem.
Starą zamęczoną rzeczą wydawały im się wszelkie gawędy o cnocie; a kto dobrze spać pragnął, ten przed pójściem na spoczynek rozprawiał jeszcze o „dobrem“ i o „złem“.
Śpiączkę tę zakłóciłem ja, pouczając: co jest złem, a co dobrem, tego nikt jeszcze nie wie: — wyjąwszy twórcę jedynie!
— Ten ci zaś jest twórcą, kto człowieczy cel stwarza, ziemi zaś treść i przyszłość nadaje: on dopiero stwarza, że coś jest dobrem lub złem.
Wzywałem ich, aby obalali stare kazalnice oraz wszystko, na czem stara rozpierała się pycha; wzywałem ich do śmiechu z ich wielkich mistrzów cnoty, ich świętych, ich poetów, ich świata odkupicieli.
Z ponurych nut tych mistrzów śmiać się nakazywałem, i zgoła ze wszystkiego, co, niby czarne straszydła na ptaków, obsiadło drzewo życia.
Na ich wielkim gościńcu grobowców przysiadłem między padliną i sępami — i śmiałem się z całej grobów powagi, oraz ich zmurszałej, w gruzy rozpadającej się świetności.
Zaprawdę, jak kaznodzieje pokutni lub sowizdrzały, zawodziłem w gniewie i lamencie nad wszystkiem, co w nich jest wielkie i co małe, — i że ich najlepsze bywa tak mizerne! I że ich najgorsze jest tak bardzo małe! — tak oto śmiałem się.
Ma tęsknota mędrca wyrywała się ze mnie krzykiem i śmiechem, na górach zrodzona tęsknota, dzika, zaprawdę, ma mądrość! ma wielka skrzydlata, a rwąca tęsknica.
I porywała mnie nieraz wzwyż i precz wpośród śmiechu mego: i poniosła mnie przecie, trwogą oczekiwań zdjętego, poniosła strzałą poprzez słoneczno-upojne zachwycenie:
— hen, w dalekie przyszłości, których żaden sen jeszcze nie oglądał, w gorętsze południe, niźli je kiedykolwiek malarze śnili: tam, gdzie bogowie tańczący szat wszelkich się wstydzą: —
— abym wam to w przenośni rzekł, i jako poeta słaniał się i jąkał: i zaprawdę, wstydzę się ja, że poetą być jeszcze muszę! —
Tam, gdzie wszelkie stawanie się bogów tańcem i bogów swawolą mi się zdało, gdzie świat wolny i rozpętany i do samego siebie ponownie pierzchający: —
— był jak wieczne pierzchanie i odnajdowanie się wielu bogów, jak szczęśliwości pełne przeczenie sobie, ponowne uleganie i ponowne do się przynależenie wielu bogów: — Gdzie czas wszelki zdał mi się błogim szyderstwem z chwili, gdzie konieczność wolnością snadnie była, kolcem błogo igrającej wolności: —
Gdziem szatana swego i prawiecznego wroga odnalazł: ducha ciężkości i wszystkie jego stwory: przymus, przepis, troskę i smutek, i cel, i wolę, i dobro, i zło: —
Bo czyż nie powinno istnieć to, ponad czem tańczyć i pląsać się będzie? Czyż gwoli lekkim i najlżejszym nie powinny istnieć — krety i karły ciężkie? —

3

Tam też i słowo „nadczłowiek“ na drodze podjąłem, oraz i to, że człowiek jest czemś, co przezwyciężone być winno,
— że człowiek jest mostem, a nie celem: sławiącym swe szczęście za to południe i wieczór, jako że to jest droga ku nowym jutrzniom:
— podjąłem słowo Zaratustry o wielkiem południu wraz z tem wszystkiem, com ponad człowiekiem zawiesił, niby purpurowe wtórne zorze.
Zaprawdę, nowe ich oczom odkryłem gwiazdy i nowe noce; a ponad chmurami, ponad dniem i nocą rozpiąłem nadto śmiech, niczem namiot gwiaździsty.
Nauczyłem ich wszystkich swych myśli i zabiegów: marzeniem i czynem w jedność sprzęgać, co ułamkiem było w człowieku, i zagadką, i okrutnym przypadkiem, —
— jako poeta, zagadek odgadywacz i wyzwoliciel przypadku, uczyłem ich, jak dzieła przyszłości twórczo się imać, i wszystko, co było —, tworząc wyzwolić.
Przeszłość w człowieku wyzwolić i wszelkie „Tak było“ przetworzyć, póki wola nie rzeknie: „Tak właśnie chciałem! Tak chcieć będę — “
— wyzwoleniem to nazwałem, to jedynie wyzwoleniem zwać ich nauczyłem. — —
A teraz swojego czekam wyzwolenia —, abym po raz ostatni do nich poszedł.
Gdyż raz jeszcze chcę ja między ludzi: pośród nich umrzeć pragnę; konając, chcę im dać dar swój najbogatszy!
Od słońcam się tego nauczył, gdy zachodzi, przebogate: złoto sypie podówczas w morze z niewyczerpanej skarbnicy bogactwa, —
— że najuboższy nawet rybak złotem wiosłem wiosłuje! Ujrzałem ja to niegdyś i przy tem patrzeniu łzami nasycić się nie mogłem. — —
Jako słońce zajść chce Zaratustra: oto siedzi teraz i chwili swej czeka, a wokół niego stare potrzaskane tablice, zarówno jak i nowe — na poły zapisane.

4

Patrz, oto jest nowa tablica: lecz gdzież są bracia moi, aby mi ją pomogli w doliny znieść i w cielesne serca? —
Tak mi ma wielka miłość ku najdalszym nakazuje: nie oszczędzaj swych bliźnich! Człowiek jest czemś, co przezwyciężonem być winno.
Jest wiele dróg i sposobów przezwyciężenia: bacz więc! Bo tylko kuglarz myśli: „człowieka można również przeskoczyć“.
Przezwyciężaj samego siebie nawet i w bliźnim swoim: zaś prawo, które zrabować sobie możesz, dawanem ci być nie powinno!
Co ty czynisz, tem ci nikt odwzajemnić nie może. Zważ, odwetu niema.
Kto samemu sobie rozkazywać nie potrafi, ten ulegać powinien. Zaś niejeden umie sobie rozkazywać, aliści wiele do tego brak, aby siebie usłuchał!


5

Takim jest oto szlachetnych dusz obyczaj: niczego nie chcą mieć one darmo, najmniej zaś życia samego.
Kto z motłochu jest, darmo żyć ten pragnie; my zaś, którym się życie dało, — rozważamy nieustannie, cobyśmy w zamian dać mogli!
I zaprawdę, dostojna to mowa, co powiada: „co nam życie obiecuje, dotrzymajmyż tego — życiu!“
Nie należy chcieć używać, gdy się samego używania nie daje. I — nie należy chcieć używać!
Użycie i niewinność to najwstydliwsze są twory: nie powinno się ich szukać. Należy je mieć —, lecz bardziej jeszcze należy winy i bólu szukać! —

6

O, bracia moi, kto pierwszym jest płodem, ten na ofiarę zawsze idzie. Lecz oto my pierworodnymi jesteśmy.
Krwawimy wszak wszyscy od utajonych razów ofiary; płoniemy! spalamy się wszyscy na cześć starych bożyszcz.
Co najlepsze jest w nas, młode to jest jeszcze: drażni to stare podniebienia. Ciało nasze jest wątłe, skóra jest futrem jagnięcia: — jakżebyśmy starych bożyszcz kapłanów drażnić sobą nie mieli.
W nas samych mieszka on, ten starych bałwanów kapłan, który wszystko, co w nas jest najlepszego, na ucztę sobie warzy. Och, bracia moi, jakżeby pierwsze płody ofiarami być nie miały!
Lecz tego właśnie ród nasz pragnie; kocham zaś tych, którzy trwać nie chcą. Kocham zachodzących całą swą miłością: gdyż oni to przechodzą za rubież. —


7

Prawdziwymi być — mogą tylko nieliczni! Kto zaś nim być może, daleki jeszcze jest od chęci! Najmniej zaś być nimi potrafią ludzie dobrzy.
Och, ci dobrzy! — Dobrzy ludzie nigdy prawdy nie mówią; dla ducha jest taka dobroć chorobą.
Ustępują oni, ci dobrzy, poddają się wnet, ich serce ulega, ich natura do dna posłuszna bywa: lecz kto innych słucha, ten samego siebie nie słyszy!
Wszystko, co się śród dobrych złem zwie, zjednoczyć się musi, aby jedna prawda zrodzona była: och, bracia moi, jesteścież wy mi aby dosyć źli ku tej oto prawdzie?
Zuchwałe pokuszenie, długa nieufność, okrutne „nie!“, przesyt i cięcie w żywe ciało — jakże to rzadko społem się zbiega! Z takich jednak nasion — prawda się rodzi!
Obok złego sumienia wyrastała dotychczas wszelka wiedza! Łamcie, poznający, łamcie mi stare tablice!

8

Gdy kłody nad wodą leżą, gdy kładki i poręcze przerzucają się nad rzeką: zaprawdę, nikt wonczas wiary nie znajdzie, kto głosić zechce: „wszystko płynie!“
Bo nawet i matołki przeczyć mu wówczas zechcą. „Jakże to? — powiadają matołki — wszystko rzeką płynąćby miało? Wszak kłody i poręcze są nad rzeką!“
Nad rzeką wszystko jest nieruchome, wszystkie wartości rzeczy, mosty, pojęcia, „dobro“ i „zło“ wszelkie: to wszystko jest nieruchome!“
A gdy surowa zima nadejdzie, ów rzek poskramiacz, wówczas i najprzemyślniejsi uczą się nieufności; i zaprawdę, nietylko matołki powiadają wówczas: „Nie miałożby wszystko — w miejscu stać?“
„W gruncie rzeczy wszystko w miejscu stoi“ —, oto prawdziwa nauka zimowa, rzecz dobra dla czasów bezpłodnych, dobra pociecha dla zapadających w sny zimowe i dla piecuchów.
„W gruncie rzeczy wszystko w miejscu stoi“: — przeciw tej nauce każe wiatr wiosenny!
Wiatr wiosenny, ów byk, który wołem ornym nie jest, — byk rozwścieczony, burzyciel, co gniewnym rogiem lód rozbija! Lód jednak — — kładki burzy!
O, bracia moi, czyż teraz wszystko nie płynie? Czyż poręcze i kładki w rzekę nie wpadły? Któżby się teraz utrzymać zdołał, „dobra“ i „zła“ się chwytając?
„Biada nam! Chwała nam! Wiatr wiosenny wieje!“ — Tak oto głoście, bracia moi, po wszystkich drogach!

9

Istnieje stary omam, który zwie się dobrem i złem. Wokół wróżbiarzy i gwiaździarzy obracało się dotychczas koło tego omamu.
Niegdyś wierzono w gwiaździarzy i wróżbiarzy: przeto wierzono też, iż „Wszystko jest przeznaczeniem: powinieneś, gdyż musisz!“
Poczem nie ufano znów wróżbiarzom i gwiaździarzom: i przeto wierzono: „Wszystko jest wolnością: możesz, ponieważ chcesz!“
O bracia moi, o gwiazdach i przyszłości rojono dotychczas, brakło jeszcze o nich wiedzy; i przeto o dobru i o złu rojono tylko, nic nich nie wiedząc!

10

„Nie będziesz rabował! Nie będziesz zabijał!“ — słowa te uważano niegdyś za święte, przed niemi chylono kolana i głowy, zzuwano obuwie z nóg.
Lecz pytam ja was: gdzież byli gorsi na świecie rabusie i zabójcy, niż te słowa święte?
Czyż wszelkie życie nie jest samo przez się — rozbojem i zabójstwem? A gdy słowa powyższe uświęcono, czy tem samem prawdaostała — zabita?
Lub byłoż to może kaznodziejstwo śmierci, uświęcające wszystko, co życiu przeczyło, od życia odmawiało?
— O, bracia moi, łamcież mi, łamcie stare tablice!

11

Tem jest me współczucie dla wszelkiej przeszłości, iż oto widzę: na pastwę oddana jest ona, —
— na pastwę łaski, ducha i urojeń pokoleń następnych, które wszystko „co było“ na most swój przetwarzają!
Wielki przemocny władca nastaćby mógł niecnotą przemyślny, któryby swą łaską i niełaską wszelką przeszłość przemógł i zmógł, póki jego mostem nie stałaby się ona, jego zwiastowaniem, heroldem i koguta pianiem.
Lecz oto drugie niebezpieczeństwo i wtóra litość moja: — kto z motłochu jest, tego myśli sięgają wstecz do dziada, — a z dziadem i czas nawet się kończy.
I tak oto wszelka przeszłość na łup jest wydana: gdyż zdarzyć się może kiedyś, że motłoch panem się stanie, i w płytkich wodach zatopi wszelki czas.
Przeto, o bracia moi, nowego potrzeba szlachectwa, które wszelkiemu motłochowi i wszelkim przemocom — władnym przeciwnikiem będzie i na nowych tablicach wypisze słowo „szlachetnie“.
Wielu szlachetnych potrzeba i wielorakich szlachetnych, aby szlachta była! Lub, jak to już niegdyś w przypowieści rzekłem: „To właśnie jest boskością, że są bogowie, a Boga niema!“


12

O, bracia moi, wyświęcam was i wiodę ku nowemu szlachectwu: bądźcież mi rodzicielami i hodowcami i siewcami przyszłości, —
— zaprawdę, nie ku temu wiodę ja szlachectwu, które kupić możecie, jako kramarze, za grosz kramny: gdyż małej wartości jest to wszystko, co cenę posiada.
Nie to, skąd się wywodzicie, cześć waszą odtąd stanowić ma, lecz dokąd zmierzacie! Wasza wola i noga wasza, co ponad was samych wywieść pragną — oto co nową cześć waszą stanowić będzie!
I zaprawdę, nie to, żeście się księciu wysługiwali — cóż na książętach zależy! — lub żeście byli przedmurzem tego, co stoi, aby mocniej jeszcze stało!
I nie to, że wasz ród na dworach dworackim się stał, a wyście się nauczyli, podobni do pstrego czerwonaka, długie godziny wystawać na płytkich wodach:
— gdyż umieć stać jest zaletą dworaków; wszyscy zasię dworacy wierzą, że błogości pośmiertnej należy — móc siedzieć! —
I nie to również, że duch, którego oni świętym zową, wiódł waszych przodków do ziemi obiecanej, której ja nie sławię, krainy, w której rosło najgorsze ze wszystkich drzew, — krzyż, takiej krainy niema czego sławić! —
— i zaprawdę, gdziekolwiek ów „duch święty“ rycerzy swoich wiódł, tam pochodom przodowały zawsze kozy i gęsi, wszelkie krzyżowe dziwadła i półgłówki! —
O bracia moi, nie wstecz szlachectwo wasze oglądać się powinno, lecz przed się wyzierać! Banitami być powinniście ze wszystkich ojczyzn i praojcowizn!
Ziemię dzieci waszych ukochać powinniście: ta miłość niech będzie waszem nowem szlachectwem, — ziemią dziatek waszych nieodkrytą, na rozłogach mórz najdalszych! Krainy tej żaglom waszym nakazuję szukać i szukać bez końca!
Na dzieciach waszych naprawić macie to, żeście dziećmi ojców swoich: wszelką przeszłość tak oto wyzwolić winiliście! Tę nową tablicę stawiam nad wami!

13

„Pocóż żyć? Wszystko jest marnością! Żyć — to słomę młócić; żyć — to spalać się nieustannie i nigdy się nie zagrzać“. —
Takie staroświeckie gadanie uchodzi wciąż jeszcze za „mądrość“; a że stare jest i stęchłą ma woń, tembardziej czczone bywa. Nawet zbutwiałość uszlachca. —
Dzieciom wolnoby tak mawiać: one trwożą się ognia, ponieważ ogień je sparzył! Jest wiele dzieciństwa w starych księgach mądrości.
A kto wiecznie „słomę młóci“, jakżeby ten młócce złorzeczyć miał! Takiemu błaznowi należałoby gębę zatkać!
Tacy zasiadają do stołu, nic ze sobą nie przynosząc, nawet głodu nie przynoszą: — i oto złorzeczą „wszystko jest marnością!“
Lecz dobrze jeść i pić, o, bracia moi, nie jest to czcza sztuka. Łamcież mi, łamcie stare tablice tych nigdy niezadowolonych!

14

„Dla schludnego wszystko schludne“ — powiada lud. Ja zaś rzekę wam: „świnia wszystko oświni!“
Przeto każą gnuśniki i zwieszające głowę świętoszki, którym i serce już obwisło: „Świat jest plugawym potworem“.
Gdyż oni wszyscy są niechlujnego ducha, osobliwie zaś ci, co nie zaznają ani wytchnienia, ani spoczynku, aż póki świata od tyłu nie zajdą — ci zaświatowcy!
Tym to powiadam w oczy, aczkolwiek niemiło im to zadźwięczy: świat jest w tem podobny do człowieka, że ma zad, — i tyle waszej słuszności!
Jest wiele plugastwa na świecie i tyle waszej słuszności! Lecz nie jest świat przeto plugawym potworem!
Mądrość tkwi w tem, że tyle rzeczy na świecie cuchnie: sam wstręt stwarza skrzydła i siły, wyczuwające krynice!
W najlepszym jest jeszcze coś wstrętnego; i najlepszy jest czemś, co przezwyciężonem być winno! —
O, bracia moi, wiele mądrości jest w tem, że tyle plugastwa jest na świecie! —

15

Takiemi gawędy — słyszałem — przemawiają pobożni zaświatowcy do swego sumienia, i zaprawdę, bez złości i fałszu, — aczkolwiek nic fałszywego i bardziej złego na świecie niema.
„Niech świat swoją idzie koleją! Palca przeciw temu nawet nie podnoś!“
„Niech tam kto chce ludzi dusi, żga, łupi i skórę z nich zdziera: palca nawet przeciw temu nie podnoś! Nauczy to ich wyrzeczenia się świata“.
„Zaś rozum swój własny — tyś sam zdławić i zdusić powinien; gdyż jest to rozum z tego świata — tak będziesz się uczył wyrzeczenia się świata“.
— Łamcież mi, łamcie, o bracia moi, te stare tablice świętoszków! Rozsadźcież mi słowy te gawędy czernicieli świata!

16

„Kto uczy się wiele, wyzbywa się wszystkich gwałtownych pożądań“ — szepczą to sobie dziś po wszystkich ciemnych zaułkach.
„Mądrość nuży, nie opłaca się — nic zgoła; nie powinieneś pożądać!“ — tę nową tablicę widywałem nawet na tłumnych targach.
Połamcie, o bracia moi, skruszcie mi i tę nową tablicę! Znużeni światem zawiesili ją, oraz śmierci kaznodzieje, zarówno jak i mistrze kija: gdyż patrzcie, jest ona zarówno kaznodziejstwem wzywającem do uległego służalstwa: —
Że źle się uczyli, a najlepszego zaniechali, że uczono ich wszystkiego za wcześnie i za szybko: że źle jadali, oto co im zepsuło żołądek, —
— zepsutym żołądkiem jest snać ich duch, który śmierć doradza! Gdyż, zaprawdę, bracia moi, duch jest żołądkiem!
Życie jest krynicą rozkoszy: lecz z kogo przemawia zepsuty żołądek, ten rodzic przygnębienia, dla tego wszystkie źródła są zatrute.
Poznawać: oto rozkosz dla tego, który wolą włada! Lecz kto znużonym się stał, ten już „pastwą woli“ bywa, tym igrają wszystkie fale.
I taka jest zawsze słabych ludzi kolej: gubią się oni na własnych drogach. A naostatek pyta wreszcie ich zmęczenie: „i pocóżeśmy chadzali jakiemikolwiek drogami! Wszystko jest zarówno obojętne!“
Im to mile dźwięczy w uszach, gdy słyszą kazania: „Nie opłaca się nic! Nie powinniście chcieć!“ Lecz to są kazania, wzywające do uległego służalstwa.
O, bracia moi, świeżym wiatru zawiewem jest Zaratustra dla wszystkich zdrożonych; wiele nosów przyprawi on jeszcze o kichanie!
Nawet i przez mury dmie to świeże tchnienie moje, w więzienia się przedostaje i do więzionych duchów!
Chcenie oswobadza: gdyż chcieć znaczy tworzyć. I tylko ku tworzeniu uczyć się winniście!
I nawet uczenia się ode mnie nauczyć się winniście, dobrego uczenia! — Kto uszy ma, niech słucha!


17

Oto czeka łódź, — tędy to w wielkie Nic płynie się może. — Lecz któż w to „być może“ zstąpić zechce?
Nikt z was w łódź śmierci zstąpić nie pragnie! Jakżeto znużonymi światem chcecie wy się zwać!
Światem znużeni! A nawet wyrzekającymi się świata nie staliście się jeszcze! Pełnymi lubieżności ku ziemi widywałem was zawsze, zakochanymi nawet i w tem własnem znużeniu!
Nie darmo zwisa wasza warga: — małe ziemskie pragnienie siedzi jeszcze na niej! Zaś w oku waszem — czyi nie snuje się tam jeszcze obłoczek nie zapomnianej rozkoszy ziemskiej?
Jest na tym padole wiele dobrych wynalazków: jedne z nich są pożyteczne, inne znów miłe: za nie też i ziemię miłować należy.
Zaś niejedno jest tak dobrze wynalezione, że jest jako pierś kobieca: i pożyteczne, i miłe zarazem.
Wy światem znużeni! Wy przyziemne leniwce! Rózgami smagaćby was należało! Smaganiem rózeg należałoby was na ochocze postawić znów nogi.
Albowiem: skoroście nie chorzy lub zużyci nędznicy, których ziemia sobie znużyła, jesteście przebiegłe leniwce, lub łakome, w kątach przyczajone i lubieżne koty. A gdy mi znowuż ochoczo biegać nie zaczniecie, wówczas macie mi się z tego świata — precz wynosić!
Przy wszystkiem, co nieuleczalne, lekarzem być nie należy: tako poucza Zaratustra: — a więc wynoścież mi się precz!
Lecz więcej odwagi potrzeba na to, aby uczynić wreszcie koniec, niż aby wiersz nowy zrobić: wiedzą o tem wszyscy lekarze i poeci. —


18

O, bracia moi, bywają tablice znużenia i tablice, które lenistwo stworzyło leniwe: aczkolwiek jednakowo one przemawiają, odmiennie słuchane być winny.
Spojrzyjcież na tego ginącego! Zaledwie staja drogi oddziela go od celu, a ze zmęczenia położył się oto przekornie w pyle: — ten ci waleczny!
Ze zmęczenia ziewa na drogę swą, na ziemię, na cel swój i na samego siebie: ani kroku dalej uczynić już nie chce, — ten ci waleczny!
I oto słońce go praży, psy pot jego liżą: lecz on leży oto uparcie i raczej zmarnieć tu gotów: —
— o staję od swego celu zmarnieć! Zaprawdę, będziecie go jeszcze musieli wciągnąć za włosy do własnych jego niebios, — bohatera tego!
Lepiej uczynicie, pozostawiwszy go tam, gdzie zległ, niech sen nań zejdzie, sen ukoiciel, z ochłodnym deszczu poszumem:
Zostawcież go w spokoju, póki sam się nie ocknie, — póki sam nie odwoła zmęczenia, oraz tego wszystkiego, czem zmęczenie zeń przemawiało!
Baczcie tylko, bracia moi, abyście psy od niego odpędzali, płoszyli gnuśne płazy i wszelkie rojne czerwie: —
— wszelkie te rojne czerwie „wykształconych“, co się potem każdego bohatera — raczyć zwykły! —

19

Kręgi wokół siebie zataczam i granice święte; coraz to nieliczniejsi wspinają się ze mną na coraz to wyższe góry: piętrzę szczyty z coraz to bardziej uświęconych gór. —
Gdziekolwiek wszakże ze mną wspinać się będziecie, o bracia moi, baczcie, aby wraz z wami nie wznosił się pasorzyt!
Pasorzyt: to robak pełzny, przylepny, co utuczyć się pragnie na ran waszych zatajonych cierpieniach.
I tem jest jego sztuka, że wietrzy on wspinające się dusze, naonczas gdy je zmęczenie ogarnia: w ich trosce, przygnębieniu, we wrażliwym ich wstydzie ściele on swe gniazdo ohydne.
Gdzie silny słabym się staje, szlachetny zbyt łagodnym, — tam oto ściele on swe gniazdo ohydne: pasorzyt tam się zagnieżdża, gdzie człowiek wielki ma drobne zatajone rany.
Jakiż jest najszczytniejszy rodzaj wszelkiego bytu, jaki zaś najnikczemniejszy? Pasorzyt jest najnikczemniejszym; kto zaś jest najszczytniejszym, ten najliczniejsze żywi pasorzyty.
Tak więc i dusza, co najdłuższe ma drabiny i najgłębiej zstępować może: — jakżeby na niej pasorzyty sadowić się nie miały? —
— dusza najbardziej nieogarnięta, która w sobie samej najdalej biegać, błądzić i błąkać się może; dusza najbardziej musowa, która z ochoczości samej w traf na ślepo się rzuca: —
— dusza istniejąca, która w stawanie się zanurza; dusza posiadająca, która chcenia i pożądania chce: —
— dusza przed sobą pierzchająca, która, najszersze zataczając kręgi, sama siebie dogania; dusza najmędrsza, dla której sowizdrzalstwo jest rzeczą najsłodszą: —
— dusza siebie najbardziej miłująca, w której wszystkie rzeczy mają swe prądy i przeciwprądy, swój przypływ i odpływ: — och, jakżeby najszczytniejsza dusza najzgubniej szych pasorzytów mieć nie musiała?

20

O, bracia moi, zalimż ja okrutny? Wszakże pouczam: co pada, pchnąć to jeszcze należy!
To wszystko dzisiejsze pada i rozpada się: któżby to podtrzymywać zechciał. Ja wszakże — pragnę to jeszcze pchnąć!
Znacie rozkosz staczania kamieni w przepastne głębie? — Ci ludzie dzisiejsi: patrzcież jak staczają się oni w moje głębie!
Przegrywką jestem dla lepszych graczy, o bracia moi! Przykładem jestem! Naśladujcież przykład mój!
O, kogo latać nie nauczycie, nauczcież mi go — padać co prędzej! —

21

Kocham walecznych: nie dosyć to jednak kordem być tylko rąbiącym, — należy też wiedzieć „rąb, a bacz, kogo zacz!“
Często więcej waleczności jest w tem, że się ktoś przemoże i minie: aby się zaoszczędził dla godniejszego wroga!
Winniście mieć takich tylko wrogów, których nienawidzieć można, nie zaś — którymi gardzić należy: winniście być dumni z wroga swego: pouczałem już raz tak.
Dla godniejszego wroga, o przyjaciele moi, zaoszczędzać się winniście: przeto wiele rzeczy mijać wam należy, —
— osobliwie wielu z tej hołoty, co wam w uszy wrzeszczy o narodzie i narodach.
Niech wam oka ich „za“ i „przeciw“ nie zamąca! Wiele tam słuszności, wiele niesłuszności: kto w to wejrzy, gniew go ogarnia.
Wejrzyć i bić czemprędzej — nieodłączne tam to bywa: przeto w lasy idźcie i do snu miecz wasz ułóżcie!
Idźcie własnemi drogami! I niech naród i narody swojemi idą! — ciemne to drogi, zaprawdę, na których ani jedna nadzieja zarnicą już nie błyska!
Niechże kramarz tam panuje, gdzie wszystko, co świeci — kramarza jest złotem! Nie są to już czasy króli: co się dziś narodem zwie, nie zasługuje na króli.
Patrzcież mi, jak narody dziś nawet, niby kramarze, czynią: najmizerniejsze korzyści podejmują one z każdego śmietnika!
Dybią oto na siebie, wydybią coś niecoś od siebie, — i zwą to „dobrem sąsiedztwem“. O, błogosławioneż te czasy odległe, kiedy naród mawiał do się: „chcę nad innemi ludami — panem być!“
Albowiem, bracia moi: najlepsze powinno panować, najlepsze chce też panować! A gdzie inaczej brzmi nauka, tam — brak najlepszego.

22

Gdybyż oni — chleb za darmo mieli, — biada! O co krzyczeliby wówczas! Ich zarobkowanie jest dla nich najlepszem zabawianiem się; niechże mi więc ono lekko nie przychodzi!
Drapieżne to zwierzęta: nawet w swej „pracy“ — i tam nawet jest drapieżnictwo; w ich „zarobkowaniu“ — i tam jest chytrość! Przeto niech im to wszystko ciężko przychodzi!
Lepszymi drapieżnikami stać się więc mają, bardziej przebiegłymi, mądrzejszymi, bardziej człowieczymi: albowiem człowiek jest najlepszym drapieżnikiem.
Wszystkie zwierzęta obrabował już człowiek z ich cnót: jako że ze wszystkich zwierząt żyło się człowiekowi najciężej.
Ptaki tylko są nad nim. A gdyby się człowiek latać jeszcze nauczył, — biada! dokądże wzbiłaby się jego drapieżność!

23

Takimi chcę mieć męża i niewiastę: bitnym on niech będzie, rodną ona, oboje zaś głową i nogami do tańca ochoczy.
I stracony niech dla nas będzie dzień, w którym choć raz jeden się nie pląsało! Fałszywą każda prawda, która nie obdarzyła choć jednym uśmiechem!

24

Wasze małżeństw zawieranie: — baczcież, aby nie było złem zawarciem! Bo gdybyście za wcześnie zawarli: złamanie z tego wyniknie — wiary małżeńskiej złamanie!
A lepszem zasię jest ono, niźli naginanie małżeństwa, kłamanie małżeństwa! — Tak rzekła raz do mnie kobieta: „złamałam ja wprawdzie wiarę małżeńską, lecz wprzódy małżeństwo złamało — mnie!“
Źle skojarzone pary były mi zawsze najgorętszej mściwości pełne: całemu światu odwzajemnić się starały za to, że samopas iść już nie mogą.
Przeto chcę, aby rzetelni tak oto do siebie mawiali: „miłujemy się: baczmyż, abyśmy miłowali się i nadal! Nie jest-że to nasze przyrzeczenie niebacznością czasami?“
— „Zezwólcież nam czas próbny i małżeństwo małe, abyśmy wiedzieli, zali nadajemy się do wielkiego małżeństwa! Wielka to rzecz być zawsze we dwoje!“
Tak radzę wszystkim rzetelnym; ba czemżeby była ma miłość nadczłowieka oraz wszystkiego, co przyjść winno, gdybym inaczej mawiał a doradzał!
Bo nie pienić mi się tylko macie, lecz rozradzać wzwyż, — ku temu, bracia moi, niech wam służy ogrójec małżeństwa!

25

Kto starych przedpoczątków świadom się stał, ten wreszcie nowych źródeł przyszłości szuka i nowych przedpoczątków. —
o bracia moi, niedalekie to już czasy gdy nowe ludy wytrysną i nowe źródła w nowe potoczą się głębie.
Trzęsienie ziemi wszak, które wiele zasypuje studzien i wiele zagłady ze sobą niesie, dobywa na jaw wnętrzne siły i tajniki.
Trzęsienie ziemi objawia nowe źródła. W trzęsieniu ziemi starych ludów nowe wytryskują źródła.
I kto oto wołać będzie: „Spojrzyj, oto studnia dla wielu spragnionych, oto serce dla wielu tęskniących, oto wola dla wielu narzędzi“: — wokół tego zbiera się naród, czyli: wielu doświadczających.

Kto rozkazywać może, kto słuchać powinien, — tam się tego doświadcza! Och, w jakże długiem dzieje się to poszukiwaniu i zgadywaniu, pośród jakich prób nieudanych, pouczań i nowych doświadczeń!
Społeczność ludzka; próbą jest ona i doświadczaniem, tak ja pouczam, — długiem poszukiwaniem: szuka ona rozkazodawcy! —
— próbą, o bracia moi! Nie zaś „umową“! Złamcież mi, złamcie to słowo miękkich serc i dusz połowicznych!

26

O bracia moi! Gdzież jest największe niebezpieczeństwo dla wszelkiej ludzkiej przyszłości? Nie znajdujeż się ono pośród dobrych i sprawiedliwych? —
— jako tych, co mawiają i w sercach swych czują: „wiemy, co zacz dobre jest i co sprawiedliwe, mamy to wszak już; biada tym, którzy tu jeszcze szukają!“
Jakąkolwiekby szkodę zrządzić zdołali źli: szkoda, czyniona przez dobrych, jest najszkodliwszą szkodą!
Jakąkolwiekby szkodę zrządzić zdołali świata zaprzańcy: szkoda, czyniona przez dobrych, jest najszkodliwszą szkodą.
O, bracia moi, dobrym i sprawiedliwym ten oto w serce zajrzał, to ongi rzekł: „faryzeusze to są“. Nie rozumiano go jednak.
Sami nawet dobrzy i sprawiedliwi zrozumieć go nie mogli: duch ich jest zniewolony przez ich dobre sumienie. Głupota dobrych jest bezdennie roztropna.
Lecz to oto jest prawdą: dobrzy musząfaryzeuszami, — oni innego wyboru nie mają!
Dobrzy muszą krzyżować tych, którzy własną wynajdują sobie cnotę! Oto co jest prawdą!
Wtórym zasię, co oną krainę odnalazł, krainę serca i królestwa dobrych i sprawiedliwych, był ten, który oto pytał: „kogóż oni nienawidzą najbardziej?“
Tworzącego nienawidzą oni najbardziej: tego, kto stare tablice i stare wartości łamie, burzyciela tego, — złoczyńcą zwą go oni.
Dobrzy bowiem — tworzyć nie mogą: oni są zawsze początkiem końca: —
— krzyżują tych, co nowe wartości na nowych wypisują tablicach; sobie przyszłość oni poświęcają, — przybijają do krzyża wszelką przyszłość ludzką!
Dobrzy — bywali zawsze początkiem końca. —

27

O, bracia moi, czyście i to słowo pojęli? Oraz com niegdyś mówił „o ostatnim człowieku?“ — —
Pośród jakich to ludzi czyha największe niebezpieczeństwo na wszelką przyszłość ludzką? Nie czyhaż ono pośród dobrych i sprawiedliwych?
Łamcież mi, złamcie dobrych i sprawiedliwych! — O, bracia moi, czyście i to słowo pojęli?

Pierzchacie przedemną? Jesteście przerażeni? Drżycie sprzed tem słowem?
O, bracia moi, gdym was wzywał, abyście złamali dobrych i ich tablice: wówczas dopiero wywiozłem ja człowieka na jego pełne morze.
I oto teraz dopiero opada go wielka trwoga, wielkie obzieranie się wokół, wielka choroba, wielki wstręt, wielka choroba morska. o fałszywych lądach pouczali was dobrzy i fałszywych nauczyli pewności; w kłamstwie dobrych byliście zrodzeni i chowani. Wszystko jest aż do dna załamane i wykrzywione przed dobrych.
Lecz kto krainę „Człowiek“ odkrył, ten odkrył również i krainę „Przyszłość ludzka“. Żeglarzami bądźcież mi więc dzielnymi i cierpliwymi!
Zawczasu chadzajcież mi prosto, o bracia moi, zawczasu uczcie się chodzić nieugięcie! Burzy się morze: wielu przy was wyprostować się pragnie.
Burzy się morze: Dalej więc! Śmiało! krzepkie serca wy żeglarskie!
I cóż nam z ziemi ojców! Tam ster nasz kierować chce, gdzie naszych dzieci jest ziemia! Tam oto, nad morze burzliwsza, rwie się nasza tęsknica! —

29

„Czemuż tak twardo! — rzekł raz do djamentu węglik kuchenny; czyż nie jesteśmy blisko powinowaci?“ —
Czemuż tak miękko? O, bracia moi; ja was tak oto pytam: czyż nie jesteście — braćmi mymi?
Czemuż tak miękko, tak ulegle, tak ustępczo? Czemuż tyle zaprzeczeń, tyle zaparcia jest w sercach waszych? Czemuż tak mało przeznaczenia jest w waszem wejrzeniu?
A jeśli przeznaczeniami być nie chcecie nieubłaganemu, jakżebyście wraz ze mną mieli kiedyś — zwyciężać?
A gdy twardość wasza ani błysnąć, ani przedzielić, a przeciąć nie zdoła: jakżebyście wraz ze mną mieli kiedyś — tworzyć?
Twórcy bowiem twardzi są. I błogością zdawać się wam winno dłoń waszą wyciskać na tysiącoleciach, niby na wosku, —
— z błogością na woli tysiącoleci, niby na spiżu, ryć, — twardszymi będąc niźli spiż, szlachetniejszymi nad spiż. Zupełnie twarda jest tylko rzecz najszlachetniejsza.
Tę nową tablicę, o bracia moi, stawiam ponad wami: twardym bądź! —

30

O wolo ma! Wszelkiej odwrótnico niedoli, ty mojej doli musie niechybny! Uchyl-że odemnie wszelkie małe zwycięstwa!
Ty duszy mojej zrządzenie, które przeznaczeniem zowę! Ty we mnie będące! Ty nade mną! Zaoszczędź i zachowaj-że ty mnie ku jednemu wielkiemu przeznaczeniu!
A swą ostatnią wielkość, o wolo ma, zaoszczędź na czyn swój ostatni, — abyś nieubłagalna była w swem zwycięstwie! Och, któż nie ulegał własnemu zwycięstwu!
Och, czyjegoż oka nie zamroczył ten zmierzch upojny! Och, czyjaż noga nie zachwiała się i nie oduczyła w zwycięstwie — stania!
— Abym gotów i dojrzały był w czas wielkiego południa: gotów i dojrzały, jak spiż płomienny, jak chmura, gromami ciężarna z obrzmiałem wymieniem mleka: —
— gotów do samego siebie i do woli swej najskrytszej: łukiem strzały swej żądnym, strzałą gwiazdy swej żądną: —
— gwiazdą gotową i dojrzałą ku swemu południu, płomienną, przebitą i temi niszczącemi strzały słońca — szczęsną: —
— słońcem żebym był samem i nieubłaganą wolą słoneczną, gotową do zniszczenia w zwycięstwie!
O wolo, wszelkiej odwrótnico niedoli, ty doli mojej musie niechybny! Zachowaj-że ty mnie ku jednemu wielkiemu zwycięstwu! — —

Tako rzecze Zaratustra.


OZDROWIENIEC

1

Pewnego poranku, w jakiś czas po powrocie do jaskini, zerwał się Zaratustra ze swego posłania, jak opętany, krzyczał strasznym głosem i zachowywał się tak, jak gdyby na posłaniu pozostał jeszcze ktoś, co żadną miarą powstać nie chce. Głos Zaratustry rozbrzmiewał tak donośnie, że zwierzęta jego zbiegły się przestraszone; zaś ze wszystkich pieczar i kryjówek wokół jaskini Zaratustry powypłaszał się zwierz wszelaki i latał, trzepotał, pełzał lub skakał, jak mu przyrodzenie nóg lub skrzydeł pozwalało. A Zaratustra mówił temi słowy:

Bywaj, myśli przepaścista, wynurzaj się z mojej głębi! Jam twym kogutem i świtem, zaspany nicponiu! Bywaj! bywaj! Mój głos dopieje się przecie ocknienia twego!
Zerwij więzy z uszu! Słuchaj! Gdyż ja słuchać cię pragnę! Bywaj! bywaj! Gromu tu dosyć, aby i groby do słuchania zmusić!
Spędź sen oraz gnuśność i ślepotę z oczu! Słuchaj mnie i oczyma swemi: mój głos jest lekiem dla ślepo urodzonych.
A gdy raz się ockniesz, masz mi czuwać wiecznie. Nie mój obyczaj prababki ze snu budzić, aby je znów — do snu układać!
Poruszyłaś się, przeciągasz się, rzęzisz? Bywaj! bywaj! Nie rzęzić — lecz mówić mi masz! Woła cię Zaratustra, bezbożnik!
Ja, Zaratustra, orędownik życia, orędownik cierpienia, orędownik koliska — wołam cię, myśli ma przepaścista!
Chwała mi! Zbliżasz się — słyszęć już! Bezdeń ma przemawia, ma ostatnia głębia dobyła się na światło dzienne!
Chwała mi! Bliżej tu! Dłoń mi podaj — — ha! puszczaj! — Ha, ha! — — Wstręt, wstręt, wstręt — — — biada mi!

2

Zaledwie jednak Zaratustra te słowa wygłosił, zwalił się z nóg jak martwy, i jak martwy, długi czas na ziemi leżał. Gdy przyszedł wreszcie do siebie, blady był na twarzy, drżący na ciele, z łoża podnosić się nie chciał i wzbraniał się długo jeść i pić. Trwało to dni siedm; zwierzęta nie opuszczały go dniem i nocą, orzeł tylko wylatywał raz po raz, aby pokarm mu znieść. Co zaś znalazł i zrabował, układał na posłaniu Zaratustry: tak że Zaratustra leżał wreszcie pod stosem żółtych i czerwonych jagód, gron, jabłek różanych, wonnych ziół i szyszek piniowych. U nóg zaś jego leżało jagniąt dwoje, które orzeł z trudem porwał pastuchowi.
Wreszcie po siedmiu dniach podjął się Zaratustra z łoża, wziął jabłko różane do ręki i lubował się jego wonią. Wówczas, mniemały zwierzęta, nastał czas, kiedy do niego przemówić należało.

„O, Zaratustro, rzekły, oto już siedm dni leżysz z ciężką powieką: nie zechciałbyś wreszcie podjąć się na nogi?
Wyjdź z jaskini: świat na cię, jak ogród, czeka. Wiatr igra ciężkiemi woniami, które do ciebie garnąć się pragną; wszystkie strumienie gonić cię chcą.
Rzeczy wszelkie tęskniły za tobą, czasu gdyś ty siedm dni sam pozostawał, — wynijdź z jaskini! Rzeczy wszelkie lekarzami chcą ci być!
Zali nowe nawiedziło cię poznanie, gorzkie i ciężkie? Jak kwaśny zaczyn leżałeś tu oto, dusza wezbrała w tobie i pęczniała poza brzegi wszelkie. —“
— O, zwierzęta me, odparł Zaratustra, gawędźcież dalej, a mnie słuchać pozwólcie! Skrzepia mnie to, gdy waszej słucham gawędy; gdzie się gawędzi, tam świat staje się wnet dla mnie ogrodem.
Jakże rozkoszne jest to, że słowa i dźwięki na świecie są: czyż słowa i dźwięki nie są to tęcze i mosty złudne nad wieczną rozłąką rzeczy?
Do każdej duszy odrębny świat przynależny; dla każdej duszy jest inna dusza zaświatem.
Między największemi zwłaszcza podobieństwami kłamie pozór najpiękniej; zaś przez najmniejszą szczelinę najtrudniej mosty przerzucać.
Dla mnie — jakżeby „poza mną“ być mogło? Niemasz „na zewnątrz“! Lecz zapominamy o tem przy dźwiękach; i jakże rozkoszne jest to, że zapominamy!
Czyż rzeczy wszelkie nie obdarzono nazwami i dźwiękami, aby się człowiek przy rzeczach orzeźwiał? Pięknąż bo pustotą jest mowa: pląsa nią człowiek nad rzeczami wszelkiemi.
Jakże rozkoszna jest wszelka mowa i wszystkie kłamstwa dźwięków! Dźwiękami pląsa miłość nasza po barwnych tęczach. —
— „O, Zaratustro, rzekły na to zwierzęta, przed takimi, którzy myślą jak my, rzeczy wszelkie same pląsają: wszystko to jawi się, dłonie sobie podaje, śmieje się, pierzcha — i powraca.
Wszystko idzie, wszystko powraca; wiecznie toczy się koło bytu. Wszystko zamiera, wszystko zakwita; wiecznie rok bytu bieży.
Wszystko się łamie, wszystko znów się spaja; jednakie buduje się wiecznie domostwo bytu. Wszystko się rozłącza, wszystko wita się ponownie; wierne pozostaje sobie wiecznie kolisko bytu.
W każdem mgnieniu poczyna się był; wokół każdego „tutaj“ toczy się kula: „tam“. Środek jest wszędzie. Krzywy jest szlak wieczności“. —
— O, wy sowizdrzały i katarynki! — odparł Zaratustra i śmiał się znowuż, jakże wy dobrze wiecie, co się w ciągu dni siedmiu dokonać musiało: —
— i jak mi ów potwór w gardziel wpełznął i dusił! Lecz odgryzłem mu głowę i wyplułem ją precz.
A wy, — wyście już piosnkę z tego uczyniły? Lecz oto leżę tu, wyczerpany ukąszeniem i wypluciem tem, chory jeszcze z własnego wyzwolenia.
A wyście przyglądały się temu? O, zwierzęta me, jesteścież i wy okrutne? Więc widokiem wielkiego bólu pragnęłyście się napawać, jak to ludzie czynią? Albowiem człowiek jest najokrutniejszem zwierzęciem.
Wobec tragedji, walk byków i ukrzyżowań czuł się dotychczas najrozkoszniej; a gdy piekło sobie wynalazł, patrz! stało się ono jego niebem na ziemi.
Gdy wielki człowiek krzyknie —: mały wnet się tu znajdzie; i język z gęby lubieżnie wywiesi. Zwie on to wszakże „współczuciem“ swojem.
Człowiek mały, osobliwie poeta — jakże on zapamiętale życie oskarża! Słuchajcież tedy, lecz baczcież, abyście się nie przesłyszeli i wyczuli rozkosz, która w tych wszystkich oskarżeniach tkwi!
Ci oskarżyciele życia! ich życie zwycięża jednem mrugnięciem oka: „Kochasz mnie? pyta czelnie; poczekaj nieco, jeszcze ja czasu dla ciebie nie mam“.
Człowiek jest dla samego siebie najokrutniejszem zwierzęciem; i pośród tych wszystkich, co się „grzesznikami“, „krzyża swego dźwigaczami“ i „pokutnikami“ zwą, baczcie mi na tę rozkosz, która w ich skargach i oskarżeniach tkwi!
Zaś ja sam — chcęż ja temi słowy oskarżycielem być człowieka? Och, zwierzęta me, to jedno przeświadczenie zdobyłem dotychczas, że człowiekowi to jego „najgorsze“ niezbędne jest do najlepszego; —
— że wszystko najgorsze jest najwyższy siłą i najtwardszym kamieniem dla najwyższego twórcy; oraz że człowiek lepszym i gorszym stać się musi! —
Nie do tego torturowego łoża przykuty byłem, iż wiedziałem: „człowiek jest zły“, — lecz przeciwnie: jam wołał, jako nikt dotychczas jeszcze nie wołał:
„Och, że też to jego „najgorsze“ jest tak bardzo drobne! Och, że też to jego „najlepsze“ jest tak bardzo małe!“
Wielki przesyt człowiekiem — on to mnie dławił i w przełyk zapełzał: oraz i to, o czem wróżbiarz wróży: „wszystko jest obojętne, nie opłaca się nic, wiedza dławi“.
Wielki mrok wlókł się przedemną, długi, śmiertelnie znużony i śmiercią pijany smutek, co ziewającemi usty przemawiał:
„Wiecznie powraca on, ów człowiek, którymś ty się znużył, człowiek mały“, — tak ziewał mój smutek i powłóczył nogą, a zasnąć nie mógł.
W piekło przeistoczyła mi się ziemia ludzka, zapadła się pierś jej, wszystko, co żyło, stało mi się próchnicą ludzką, i kością trupią, i zmurszałą przeszłością.
Siadywało me wzdychanie na wszystkich grobowcach człowieczych, a wstawać nie mogło; pytania i westchnienia nie rechotały, dusiły i trawiły mnie, skarżąc się dniem i nocą:
— „och, człowiek wiecznie powraca! Człowiek mały powraca wiecznie!“ —
Nago ujrzałem raz obu, największego i najmniejszego człowieka: nazbyt podobni byli do siebie, — nazbyt ludzki nawet i ten największy!
Nazbyt mały największy! — to mi omierzłym uczyniło człowieka! A wieczny nawrót nawet i tego, co najmniejsze! — omierziło mi to istnienie wszelkie!
Och, wstręt! wstręt! wstręt! — — Tak rzekł Zaratustra, westchnął i przeraził się, gdyż przypomniał sobie chorobę swą. Lecz zwierzęta jego przerwały mu dalszą mowę.
„Nie mów już, ozdrowieńcze! — odparły mu zwierzęta, raczej wyjdź z jaskini, gdzie świat na cię, jako ogród, czeka.
Między róże i pszczoły wyjdź i między roje idź gołębie! Osobliwie do ptaków śpiewających idź: abyś się śpiewu od nich nauczył!
Śpiewać bo pragnie ozdrowieniec; zdrowy niech przemawia. A gdy i zdrowy pieśni zapragnie, innych zebce on pieśni, niźli do zdrowia powracający“.

„O, wy sowizdrzały i dudy niemilknące, zamilczcież wreszcie! — odparł Zaratustra i śmiał się ze swych zwierząt. Jakże wy dobrze wiecie, jaką to pociechę wymyśliłem sobie w ciągu tych dni siedmiu!
Iż znowuż śpiewać oto muszę, — pociechę wynalazłem sobie i to uzdrowienie: chcecież i na to wnet ułożyć piosnkę lutniową?“
— „Nie mów już, odparły zwierzęta ponownie; zdziałaj raczej, ozdrowiały, nową wprzódy lutnię dla swych pieśni nowych!
Gdyż zważ to, Zaratustro! Nowym twym pieśniom nowej potrzeba lutni.
Śpiewaj i płoń, o Zaratustro, zlecz nowemi pieśniami duszę swą: abyś udźwignął swe wielkie przeznaczenie, które jeszcze żadnego człowieka przeznaczeniem nie było!
Gdyż zwierzęta twe wiedzą wszak, o Zaratustro, kim jesteś i stać się musiałeś: patrz, tyś jest nauczycielem wiecznego wrotu —, oto twe przeznaczenie!
A żeś pierwszym, co tę naukę wieścić musi, — jakżeby przeznaczenie to nie miało być snadnie twem największem niebezpieczeństwem i chorzeniem twem!
Patrz, my wiemy, czego ty uczysz: że rzeczy wszelkie wiecznie powracają, a my wraz z niemi, i że wieczne razy jużeśmy tu były, a rzeczy wszelkie wraz z nami.
Uczysz, że jest wielki rok stawania się, olbrzymi, potworny rok, co jako zegar piaseczny, wciąż na nowo wrotnie nastawiać się musi, aby na nowo się osypywał i do końca dobiegał: —
— tak, iż wszystkie te roki są sobie równe w wielkiem i małem zarazem, — tako, iż my sami w każdym wielkim roku jesteśmy jednacy w wielkiem i w małem zarazem.
A gdybyś ty teraz zemrzeć chciał, o Zaratustro, wiemy i to, jakbyś w tej chwili do się przemawiał: — wszakże zwierzęta twe błagają cię — abyś jeszcze nie umierał!
Przemawiałbyś bez drżenia, raczej z przydechem błogości: gdyż wielkie brzemię i zdławienie zdjęte byłoby wreszcie z ciebie, ty najcierpliwszy! —
„Oto umieram i zanikam, mówiłbyś wówczas, jedno mgnienie, a stanę się nicością. Dusze są równie śmiertelne, jak i ciała.
Lecz powróci ten węzeł przyczyn, w który i ja wplątany jestem, — stworzy on mnie ponownie! Jać sam należę do przyczyn wiecznego wrotu.
Powtórzę się wrotnie wraz z tem słońcem, tą ziemią, tym orłem i wężem tym — nie do nowego, ani lepszego życia, ani też do podobnego:
— powracać będę wiecznie do zawsze jednakiego i zawsze tego samego życia, zarówno w rzeczach wielkich jak i małych, tak, abym znowuż o rzeczy wszelkich wiecznym wrocie nauczał, —
— abym znowuż me słowo głosił o wielkiem dla świata i ludzi południu, abym znowuż ludziom nadczłowieka zwiastował.
Rzekłem nie słowo i łamię się na słowie mem: tako chce ma dola wieczna —, jako zwiastun ginę!
Nastała godzina, w której schodzący samego siebie błogosławi. Tak — kończy się znijście Zaratustry“. — —

Skoro zwierzęta te słowa rzekły, zamilkły i oczekiwały, aby Zaratustra do nich przemówił: Zaratustra wszakże nie słyszał, że one milczą. Leżał oto z zamkniętemi oczyma, na pozór śpiący, aczkolwiek od zaśnięcia daleki: gdyż z duszą własną rozmowę wówczas wiódł. Wąż i orzeł, widząc go tak milczącym, uszanowały wielką wokół niego ciszę i oddaliły się oględnie.


O WIELKIEJ TĘSKNICY

O duszo ma, jam cię nauczył mawiać „dziś“ jak „niegdyś“ lub „ongi“ i ponad wszelkiem „tu“, „tam“ i „ówdzie“ w pląsach się ponosić.
O duszo ma, jam cię wyzwolił ze wszystkich starych zakamarków, omiotłem z ciebie pył, pajęczynę i mroki.
O duszo ma, omyłem cię z drobnej wstydliwości i podmówiłem, abyś naga w oczach słońca stanęła.
Nawałnicą, która zwie się „duchem“, zadąłem ponad twem rozfalowanem morzem; wszystkie chmury zdmuchnąłem precz, zdławiłem nawet tego dławca, co się „grzechem“ zowie.
O duszo ma, nadałem ci prawo powiadać „nie!“ jako nawałnica, i głosić „tak!“, jak się głoszą jasne niebiosa: oto jesteś mi cicha jak światło, i cicha przechodzisz przez nawałnice przeczenia.
O duszo ma, zwróciłem ci wolność nad wszystkiem, co stworzone i jeszcze nie zdziałane: któż zasię zna, jako ty znasz, rozkosz rzeczy przyszłych?
O duszo ma, nauczyłem cię wzgardy, co się nie rodzi, jako zaczerw toczący, uczyłem cię wielkiego miłującego gardzenia, które najbardziej kocha, gdzie najbardziej gardzi.
O duszo ma, uczyłem cię tak przekonywać, abyś i słuszności same ku sobie nakłaniała: jak słońce, które nawet i morze podmawia ku swojej wyżynie.
O duszo ma, odjąłem ci wszelką uległość, wszelkie kolan uginanie i „jasny pan“ mawianie; sam ci nadałem imiona: „odwrotnica niedoli“ i „przeznaczenie“.
O duszo ma, dałem ci nowe imiona i jaskrawe bawidełka, zwałem cię „przeznaczeniem“ i „obszarem obszarów“ i „pępowiną czasu“ i „dzwonem lazurowym“.
O duszo ma, krainę twą poiłem wszelką mądrością, dawałem ci wszelkie nowe moszcze oraz wszystkie prastare, tęgie wina mądrości.
O duszo ma, każde słońce zlewałem na cię, każdą noc, każde milczenie i tęsknotę każdą: — i oto wyrosłaś mi, jak winny krzew.
O duszo ma, przebogatą i brzemienną stałaś mi się, krzewem stałaś się winnym o nabrzmiałych wymionach, krzewem gęstym od brunatno-złotych gron: —
— gęstym i uginającym się pod ciężarem własnego szczęścia, wyczekującym w nadmiarze swym, a w tem oczekiwaniu jeszcze wstydliwym.
O duszo ma, niemasz bo nigdzie duszy, któraby była bardziej i miłująca, i ogarniająca, i nieogarnięta. Gdzieżby bo przeszłość i przyszłość w bliższym były zespole, niźli u ciebie?
O duszo ma, dałemć wszystko, wszystkie nie dłonie opróżniły się dla cię: — a teraz oto! Teraz rzeczesz mi uśmiechnięta i smętku pełna: „Któż z nas dwojga dziękować tu winien? —
— czyż dający nie powinien dziękować, że biorący przyjął? Czyż darowywanie nie jest potrzebą piekącą? Czyż branie nie jest — zmiłowaniem?“ —
O duszo ma, pojmuję ja uśmiech twego smętku: nadmiar twego bogactwa wyciąga oto dłonie tęskniące!
Pełnia twa zapatrzyła się na morza wzburzone i szuka, i oczekuje; tęsknota przepełni wyziera z oczu twych niebios uśmiechniętych!
I zaprawdę, o duszo ma! Czyje oczy, uśmiech twój ujrzawszy, nie zatonęły we łzach? Aniołowie łzami opływają nad przedobrocią uśmiechu tego.
Dobroć i przedobroć twa, one to skarżyć się nie chcą i płakać nie umieją: a jednak uśmiech twój, o duszo ma, tęskni do łez, a drżące twe usta do załkania.
„Nie jest-że płacz wszelki skargą, a wszelaka skarga oskarżeniem?“ Tak do się przemawiająca, wolisz, o duszo ma uśmiechać się raczej, niźli żal swój wynurzać,
— wytryskiem łez wynurzać rozżalenie swe całe nad własną pełnią i nad tem krzewu winnego wnętrznem parciem do winobrańcy i noża winobrańczego!
A skoro nie chcesz płakać, nie chcesz wypłakać purpurowego smętku swego, śpiewać więc będziesz musiała, o duszo ma! — Patrz, ja sam się uśmiecham, ja, coć na to wróżę:
— śpiewać będziesz musiała, śpiewem, jak fala wzburzonym, póki nie uciszą się morza wszystkie, aby nadsłuchiwały tęsknicy twojej, —
— póki na uciszonych tęsknych morzach nie zakołysze się łódź, złocisty czar, a wokół tego złota wszystkich dobrych a złych przedziwnych rzeczy pląs: —
— i liczna rzesza wielkich i małych stworzeń, oraz wszystko, co tak lekkie, przedziwne posiada stopy, że po fiołkowych ścieżkach potrafią biec, —
— hen, do złocistego czaru zbiec, do łodzi ochoczej i do łodzi onej pana: ten zaś jest winobrańcą, co z djamentowym nożem winobrania oczekuje, —
— twój wielki wyzwoliciel, o duszo ma, ów bezimienny — — któremu przyszłe pieśni imię dopiero nadadzą! I zaprawdę, już oddech twój niesie woń przyszłych pieśni, —
— już płoniesz i marzysz, już pijesz spragniona u wszystkich głębokich dźwięcznych studzien ukojenia, już zległ twój smętek w błogości przyszłych gędźb! — —
O duszo ma, oto oddałem ci wszystko, nawet to, co mi jedynie jeszcze pozostało, wszystkie nie dłonie opróżniły się przy tobie: — a żem ci śpiewać nakazał, patrz, to był dar mój ostatni!
A żem cię do śpiewu zwał, powiedz, mów: z dwojga nas — dziękować komu tu? — Lub słuszniej czyń: śpiewaj, o śpiewaj duszo ma! A mnie dziękować każ! —

Tako rzecze Zaratustra.


DRUGA PIEŚŃ TANECZNA

1

W oczy twe spojrzałem wreszcie, o życie: złoto błysnęło mi w twem nocnem oku, — i zamarło serce nie od rozkoszy tej:
— złota łódź błysnęła mi na nocnych wodach, tonąca, chłonąca i znów oto wabiąca złotej łodzi kołyska!
Na nogi nie, które szał taneczny ogarniał, rzuciłaś jedno spojrzenie, — drwiące, pytające, rozkoszą kołyszące spojrzenie:
Dwukrotnie zaledwie poruszyłaś grzechotki drobną dłonią swą: już kołyszą się nie nogi, już w taneczny wpadły szał. —
I wspinały się już stopy, palce już słuchały, by zrozumieć cię: bo wszak tancerz czujny słuch — w palce stóp swych śle!
Kiedy żądny k’tobie skoczę: wioniesz wstecz, płochliwa; jako język, szydzi zwiewna włosów twoich grzywa!
A kiedy od ciebie, od węży twych odskoczę: w półzwróconych ku mnie oczach pożądliwość zoczę.
Zdradne twoje oczy — na zdradne wiodą drogi; na twych zdradnych ścieżkach — podstępów uczę nogi!
Kiedyś bliska — lękiem zdjęty, gdy daleka — kochający; twą ucieczką przywabiony, a gdy szukasz, przepłoszony: — cierpię, lecz czegóżbym nie przebolał dla cię bolejący!
A że chłód twój rozpłomienia, nienawiść uwodzi, że ucieczka twoja pęta, twój szyd — tkliwość rodzi:
— więc któż tobie nie dorzeczy doświadczeń omocie, poszukiwań i znajdywań mistrzyni jedyna! Któż więc ciebie raz nie kochał, wichrolotny trzpiocie, ty niewinna, z okiem dziecka — ladaczna dziewczyna!
Dokąd ciągniesz mnie niestatku, dokąd niesfornico? Jużeś prysła, zło niewdzięczne, uroczne ty lico?
Wciąż za tobą błędny tańczę, pląsam w każdy ślad. Gdzie jesteś? — mów! I rękę daj! Choć palec podaj mi na zwiad!
Tu haszcze wokół są i jamy: zbłądzenia czuję lęk! — Hejże, stój! I słysz: jak warczy skrzydło sów i nietoperzy sięg.
Sowo ty! — nietoperzu! Więc zwodzić chcesz mnie? — mów! Tych skoleń i brzechotań nabyłaś snadź od psów!
I już w uśmiechu ślesz swych ząbków błysk perlisty; a złe się ku mnie oczy rwą z pod grzywy twej falistej!
Hej, radosny to jest tan poprzez turnie wschwał: jam łowcą! Chcesz psem mi być, czy kozicą skał?
Chyżo więc! Złośliwa kozico, skacz na skalny próg! — Biada mi! W skokach tych szalonych zwaliłem się z nóg!
Spojrzyj na mnie, o niestatku: do nóg powalony, błagam, abym ciebie — w milsze wywiódł strony!
— na miłosne wywiódł szlaki, na barwisty łan, na jeziora ciche brzegi, na ryb złotych tan!
Bardzo widzęć umęczoną: — tam na dole zorze płoną, owce pasą się: wszakże śni się tak rozkosznie, kiedy pastuch hen, rozgłośnie na fujarce dmie.
Bardzoś widzę umęczona! Opuść tylko swe ramiona, ogarnij mą szyję. Lecz gdy pragniesz, — mojej wody, wiem niestety, tej ochłody warga twa nie pije! —
— O przeklęty giętki wężu! — Prysłaś, skrętna czarownico! Na mej twarzy, po twych dłoniach dwie czerwone plamy świecą!
Już znużyły mnie zaprawdę pasterki fletniowe! Teraz wiedźmo opiewana, krzycz-że, co się zowie!
W śmig biczyska pląsająca, zaśpiewać mi chciej! Swegom bicza nie zapomniał? nie zapomniał! — Hej!“ —


2

A życie mi na to, przysłaniając swe wdzięczne uszka:
„O, Zaratustro! nie trzaskajże tak strasznie swem biczyskiem! Wiesz przecie: hałas myśli zabija. A nawiedzają mnie właśnie myśli łagodne.
Jesteśmy oboje prawdziwie dwoje „niedobrego“ i „niezłego“. Poza rubieżą dobra i zła znaleźliśmy swą ziemię obiecaną i swe łany zielone — my oboje tylko! Wypada nam być w zgodzie!
A jeśli się nie kochamy całą duszą, — to czyliż mamy się dlatego wciąż trapić wzajemnie, że się nie kochamy całą duszą?
A żem ci jest szczerze skłonna, i niekiedy zbyt skłonna, wiesz wszakże o tem: przyczyną jest to, żem zazdrosna o twoją mądrość. Och, o tę szaloną dziewkę — mądrość twoją!
Jeśliby cię twa mądrość kiedykolwiek odbiec miała, o, wiedz, że wówczas i miłość ma wnet cię opuści.“ —

Potem spojrzało życie w zamyśleniu poza siebie i rzekło cicho: „O, Zaratustro, tyś niedość mi wierny!
Nie kochasz mnie wcale tak bardzo, jako mówisz; toć wiem, że o tem tylko myślisz, jakby mnie niebawem opuścić.
Jest jeden, prastary, ciężki, ogromnie ciężki dzwon-mruk: nocą bije głuchy jego pomruk wzwyż aż do twej jaskini: —
— gdy o północnej godzinie dzwon ten słyszysz, o tem myślisz między pierwszem a dwunastem uderzeniem —
— o tem myślisz, Zaratustro, och, ja wiem, że mnie niebawem opuścić chcesz!“ —

„Tak jest, — odparłem z wahaniem, — ale wiesz także — Szepnąłem jej coś na ucho, w tę puszystą, płową, uroczną matnię złotych jej włosów.
„Więc ty wiesz o tem, Zaratustro? Tego nikt nie wie. — — “

Spojrzeliśmy na siebie, potem przenieśliśmy wzrok na zieloną łąkę, ponad którą biegł właśnie wieczór tchnieniem wilgotnem. I zapłakaliśmy oboje. — O, wówczas było mi życie stokroć droższe nad wszystką mądrość moją. —

Tako rzecze Zaratustra.

3
RAZ!

Człowiecze, śpisz?

DWA!

Coś brzmi z północnej głuszy wzwyż!

TRZY!

„Jam spał, jam spał —,

CZTERY!

„Z głębokich snu się budzę cisz: —

PIĘĆ!

„Świat — głębin zwal,

SZEŚĆ!

„Głębszych, niż, jawo, myślisz, śnisz.

SIEDM!

„Ból — głębi król.

OŚM!

„Lecz nad ból — rozkosz głębiej drga.

DZIEWIĘĆ!

„Zgiń! — mówi ból.

DZIESIĘĆ!

„Rozkosz za wiecznem życiem łka —,

JEDENAŚCIE!

„— wieczności chce bez dna, bez dna!“

DWANAŚCIE!


SIEDM PIECZĘCI

(czyli: PIEŚŃ NA „TAK!“ I „AMEN!“)
1

Jeślim wróżbiarzem jest, onego ducha wieszczego pełen, co na wysokiem jarzmie między dwoma morzami się snuje, —
między przeszłością i przyszłością, jak ciężka snująca się chmura, — wrogi nizinom parnym oraz wszystkiemu, co znużone, co ani umrzeć, ani żyć już nie potrafi:
do gromu z łona ciemnego gotów i do wyzwalających lśnień błyskawicy, w te grzmoty brzemienny, co „tak!“ głoszą, — „tak!“ się śmieją, do wyzwalających gotów błyskawic: —
— błogosławion niechże będzie taki brzemienny! I zaprawdę, długo jak ciężka chmura nad górami zawisać ten musi, który kiedyś przyszłości światło rozniecić ma! —
o, jakżebym ja nie miał być żądnym wieczności i weselnego pierścienia pierścieni, — pierścienia wrotu nie pragnąć!
Nigdym nie napotykał kobiety, z którąbym dzieci chciał; snać ta jest kobietą, którą kocham: albowiem kocham cię, o wieczności!
Albowiem kocham cię, o wieczności!

2

Jeśli gniew mój groby kiedykolwiek burzył i, stare krusząc tablice, spychał je w przepastne głębiny:
jeśli szyd mój zmurszałe rozpylał słowa, jeśli był jako miotła dla krzyżowych pająków i jako wicher przewiewny dla grobowisk:
jeślim zasiadał triumfujący, gdzie pogrzebano bogi stare, ja światu błogosławiący, świat miłujący, obok posągów starych świata oszczerców:
— a kocham nawet świątynie i bogów grobowce, skoro tylko jasne oko nieba przeziera poprzez wybite sklepienie; jako murawa i maki kraśne rad zasiadam na zburzonych świątyniach —
o, jakżebym nie miał być żądnym wieczności i weselnego pierścienia pierścieni, — pierścienia wrotu nie pragnąć?
Nigdym nie napotykał kobiety, z którąbym dzieci chciał, snać ta jest kobietą, którą kocham, albowiem kocham cię, o wieczności!
Albowiem kocham cię, o wieczności!

3

Jeśli choć jedno tchnienie z twórczego nawiedziło mnie tchnienia, z onego musu niebiańskiego, co przypadki nawet zmaga i w gwiezdne koliska pląsać je zniewala:
jeśli śmiałem się kiedykolwiek onym błyskawicowym śmiechem, po którym długi grzmot czynu ponuro, lecz ulegle się toczy:
jeślim kiedykolwiek na boskim stole ziemi w boskie grał kości, aż ziemia drżała i, rozwierając się, wywnętrzała rzeki ogniste: —
— a stołem boskim jest ziemia, drżącym od twórczych, nowych słów i boskich kości: —
o, jakżebym nie miał być żądnym wieczności i weselnego pierścienia pierścieni, — pierścienia wrotu nie pragnąć?
Nigdym nie napotykał kobiety, z którąbym dzieci chciał, snać ta jest kobietą, którą kocham, albowiem kocham cię, o wieczności!
Albowiem kocham cię, o wieczności!


4

Jeślim kiedykolwiek pijał pełnym zaciągiem z korzennopienistego dzbana, w klórym rzeczy wszelkie dobrze rozczynione są:
jeśli dłoń ma dolewała kiedy dale najdalsze do bliży najbliższych i ogień do ducha, i ochotę do cierpienia, i rzecz najgorszą do najlepszej:
jeślim jest ziarnem onej wyzwalającej soli, która sprawia, że w moszczowym dzbanie rzeczy wszelkie dobrze rozczynione są: —
— a istnieje sól taka, co dobre ze złem wiąże; zasię rzecz najgorsza jest zdatna do zaprawy i do ostatniego zmusowania: —
o, jakżebym nie miał być żądnym wieczności i weselnego pierścienia pierścieni, — pierścienia wrotu nie pragnąć?
Nigdym nie napotykał kobiety, z którąbym dzieci chciał, snać ta jest kobietą, którą kocham, albowiem kocham cię, o wieczności!
Albowiem kocham cię, o wieczności!

5

Jeślim morzu jest skłonny oraz wszystkiemu, co morza tchnienie z sobą niesie, a najskłonniejszy wówczas, gdy mi się ono gniewnie przeciwi:
jeśli owa poszukiwań pochopność jest we mnie, co żagle ku nieodkrytym krainom wydyma, jeśli żeglarza pochopność w mojej jest ochocie,
jeślim, radością pijany, wołał kiedy: „ląd z przed oczu ginie — opadają ostatnie łańcuchy —
— bezmiar tylko wokół szumi, hen w dali lśni jeno czas i przestrzeń, dalejże przed się! dzielne ty serce!“ —
o, jakżebym nie miał być żądnym wieczności i weselnego pierścienia pierścieni, — pierścienia wrotu nie pragnąć?
Nigdym nie napotykał kobiety, z którąbym dzieci chciał, snać ta jest kobietą, którą kocham, albowiem kocham cię, o wieczności!
Albowiem kocham cię, o wieczności!

6

Jeśli cnota ma tancerza jest cnotą, jeślim skokiem nóg obu wskakiwał często w złoto-szmaragdowe olśnienie:
jeśli ma złośliwość śmiejącym się jest szydem, pośród róż pnących i liljowych zagąszczy:
— a w śmiechu zło wszelkie jednoczy się, lecz uświęcone i rozgrzeszone własną błogością: —
jeśli alfą i omegą mą jest, że wszystko ciężkie lekkiem, każde ciało tancerzem, każdy duch ptakiem stać się winien: a zaprawdę, toć jest alfą i omegą moją! —
o, jakżebym nie miał być żądnym wieczności i weselnego pierścienia pierścieni, — pierścienia wrotu nie pragnąć?
Nigdym nie napotykał kobiety, z którąbym dzieci chciał, snać ta jest kobietą, którą kocham, albowiem kocham cię, o wieczności!
Albowiem kocham cię, o wieczności!

7

Jeślim kiedykolwiek rozpinał ponad sobą ciche niebiosa i na własnych skrzydłach we własne wzbijał się nieba:
jeślim, igrając, pławił się w głębokich światła dalach, gdzie mej wolności mądrość, — mądrość ptaka nawiedziła mnie: —
— a tak oto rzecze mądrość ptaka: „Patrz, niemasz tu góry, niema dołu! Rzucaj się i tam, i sam, i wdał, i wstecz, o lekki! Śpiewaj! mówić przestań!
— „czyż słowa wszelkie nie są dla ciężkich stworzone? Nie kłamiąż lekkiemu słowa wszelkie? Śpiewaj! mawiać przestań!“ —
o, jakżebym nie miał być żądnym wieczności i weselnego pierścienia pierścieni, — pierścienia wrotu nie pragnąć?
Nigdym nie napotykał kobiety, z którąbym dzieci chciał, snać ta jest kobietą, którą kocham, albowiem kocham cię, o wieczności!
Albowiem kocham cię, o wieczności!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Fryderyk Nietzsche i tłumacza: Wacław Berent.