Tajemniczy ogród/Rozdział XXVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Frances Hodgson Burnett
Tytuł Tajemniczy ogród
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1937
Druk F. Wyszyński i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Jadwiga Włodarkiewiczowa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXVI.

«TO MATKA».

W «czary» wierzyli wytrwale. Po rannych «śpiewach» miewał Colin czasem wykłady o czarach.
— Lubię mieć wykład — tłumaczył się — bo gdy dorosnę i będę robił odkrycia naukowe, to będę musiał miewać o nich wykłady, więc teraz nabieram już wprawy. Moje prelekcje obecnie nie mogą być długie, bo, po pierwsze, jestem jeszcze mały, a powtóre, Benowi Weatherstaffowi zdawałoby się znowu, że jest w kościele, i znówby usnął.
— Taki wykład to ma do siebie — mówił Ben — że taki chłopiec może sobie wstać i mówić, co mu się podoba, a niewiadomo, co mu na to odpowiedzieć. Kiedy niekiedy to nawet dosyć lubię takie kazanie.
A gdy Colin miał przemowę, stojąc pod drzewem śliwkowem, stary Ben pożerał go wprost oczyma. Przyglądał mu się krytycznie, lecz z miłością. Interesował się nietyle wykładem, ile raczej nogami chłopca, które codzień wyglądały silniejsze i sprężystsze; młodzieńczą głową, którą tak dumnie podnosił, jego niegdyś śpiczastą brodą i zapadłemi policzkami, które się wypełniły i zaokrągliły, wreszcie oczami, nabierającemi blasków, znanych Benowi dawniej w innej parze oczu. Czasami, gdy Colin czuł, że surowy wzrok Bena oznacza, iż stary jest bardzo przejęty, ciekaw był bardzo, o czem on tak rozmyśla, a razu pewnego, gdy wydawał się poprostu jak w zachwyceniu, zapytał go:
— O czem tak myślicie, Benie Weatherstaff?
— Myślę — odparł Ben — że paniczowi w tym tygodniu przybyło najmniej trzy do czterech funtów. Przyglądam się panicza nogom i ramionom. Bardzobym chciał panicza dostać na wagę.
— To wszystko zasługa czarów — i bułeczek, mleka i innych przysmaków pani Sowerby — odparł Colin. — Widzicie więc, jak się moje naukowe doświadczenie udało.
Tego ranka Dick spóźnił się na wykład. Przyszedł cały zarumieniony od biegu, a zabawna twarzyczka jego promieniała więcej, niż zwykle. A że po deszczu dużo było pielenia, zabrali się zaraz do roboty. Zawsze mieli dużo pracy po ciepłym, rzęsistym deszczu. Wilgoć i ciepło zarówno dobre były dla kwiatów, jak i dla chwastów, które zaraz poczęły wypuszczać listki i kiełki, a te należało wyrwać, zanim wyrosły i umocniły się korzenie. Colin pełł narówni z innymi, a w czasie roboty mógł miewać wykłady.
— Czary działają najlepiej, gdy sami pracujemy — powiedział tego rana. — Można je odczuć w sobie, w kościach i w muskułach. Będę czytał książki o kościach i muskułach, a o czarach sam książkę napiszę. Teraz się właśnie namyślam i wynajduję rzeczy nowe.
W chwilkę po wypowiedzeniu tych słów odłożył motykę i powstał. Przez kilka minut milczał, a tamci domyślili się, że układa sobie wykład, jak to zwykł był czynić. Gdy pochwycił motykę i stanął wyprostowany, zdawało się Mary i Dickowi, że opanowała go myśl nagła, a silna. Wyprostował się w całej swej wysokości i radośnie rozpostarł ramiona. Twarz okryła się rumieńcem, źrenice rozszerzyły się radością. Nagle coś sobie w pełni uprzytomnił.
— Mary! Dicku! — wołał. — Spojrzyjcie na mnie!
Przestali pracować i spojrzeli.
— Pamiętacie wy ów pierwszy ranek, gdyście mnie tu przynieśli? — zapytał.
Dick bystro mu się przyglądał. Jako czarodziej zwierząt, dostrzegał on więcej rzeczy, niż wszyscy, a o wielu z nich nigdy nie mówił. Teraz dostrzegł to i owo w tym chłopcu.
— Pamiętamy — a jakże! — odparł.
Mary również przyglądała mu się bystro, ale się nie odzywała.
— W tej sekundzie właśnie sam sobie tę chwilę przypomniałem — rzekł Colin — jakem sobie spojrzał na rękę, trzymającą motykę, i musiałem powstać, żeby się upewnić, że to nie sen. A to wszystko prawda! Zdrów jestem! Zdrów!
— Oj, zdrów panicz, zdrów! — powtórzył Dick.
— Zdrów jestem! Zdrów! — znowu mówił Colin, a twarz całą pokrył mu rumieniec.
Przedtem już wiedział o tem, do pewnego stopnia, miał nadzieję, czuł i myślał o tem, lecz w tej chwili coś stało się w nim, coś go dreszczem przejęło, jakby nagłe przekonanie i pewność tak, że musiał je wypowiedzieć.
— Będę żył zawsze! Zawsze! Zawsze! — zawołał wielkim głosem. — Odkryję tysiące, tysiące rzeczy. Odkryję prawdy różne o ludziach, o zwierzętach i o wszystkiem, co rośnie — jak Dick. Zdrów jestem! Zdrów jestem! Czuję, czuję potrzebę wołać, krzyczeć — z dziękczynienia i radości!
Ben Weatherstaff, pracujący wpobliżu przy krzaku róży, spojrzał na niego.
— Powinien panicz pieśń dziękczynną zaśpiewać — zaproponował opryskliwie. — Nie miał o tej pieśni właściwie żadnego zdania, propozycję zaś uczynił bez specjalnego poszanowania.
Lecz Colin miał umysł dociekający, a pieśni nabożnych żadnych nie znał.
— Jaką pieśń? — dopytywał.
— Dick paniczowi na pewno zaśpiewa, ręczę za to — odparł Ben Weatherstaff.
Dick zaś odparł ze swym wszystkowiedzącym uśmiechem czarodzieja:
— Znam taką pieśń. Matka mówi, że wierzy w to, że skowronki ją śpiewają, gdy się rankiem ze snu budzą.
— Jeżeli ona to mówi, to ten śpiew musi być ładny — odparł Colin z przekonaniem. — Dicku, zaśpiewaj. Chciałbym tę pieśń usłyszeć.
Dick z prostotą przystał. Pojmował, co czuł Colin, lepiej, niż on sam. Pojmował przez wrodzony instynkt, tak, że sam sobie z tego sprawy nie zdawał. Zdjął czapkę i, wciąż się uśmiechając, rozejrzał się dokoła.
— Musi panicz zdjąć czapkę — rzekł do Colina — i Ben także, i musicie powstać — wiadomo!
Colin zdjął czapkę, słońce zaś oświecało i grzało gęsty włos jego, on zaś w skupieniu patrzył na Dicka. Weatherstaff dźwignął się również z kolan, odkrył głowę ze zdziwionym i trochę rozzłoszczonym wyrazem na swej starej twarzy, jakby nie wiedział, dlaczego właściwie czyni rzecz tak niezwykłą.
Dick zaś stał wśród drzew, róż i kwiatów, i zaczął śpiewać z prostotą, spokojnie, ładnym chłopięcym głosikiem;

Chwalcie Boga, który nam zsyła wszelkie dobrodziejstwa,
Chwalcie Go wszystkie stworzenia tu na ziemi,
Chwalcie Go wy zastępy niebieskie na wyżynach —
Chwalcie Ojca i Syna, i Świętego Ducha. Amen.


Gdy skończył wszystkie cztery zwrotki, Ben Weatherstaff stał spokojnie, zęby miał zaciśnięte, lecz wzrokiem pełnym rozrzewnienia patrzał na Colina. Colin zamyślony był głęboko.
— To śliczna pieśń — powiedział. — Podoba mi się. Może ona oznacza to, co ja odczuwam, gdy mam ochotę wołać, żem wdzięczny czarom. — Zamilkł i rozmyślał, zadumany. — Zaśpiewaj jeszcze raz, Dicku. Mary, popróbuj i ty; ja też spróbuję. To moja pieśń. Jak się to zaczyna? «Chwalcie Boga, który nam zsyła wszelkie dobrodziejstwa...»
I śpiewać poczęli raz jeszcze; Mary i Colin nastrajali głosy, jak umieli, głos Dicka płynął miękko, a donośnie; przy drugim wierszu Ben Weatherstaff energicznie odkaszlnął, zaś przy trzecim z taką mocą przyłączył się do śpiewających, że można się było przerazić; a gdy przyszedł koniec, Mary spostrzegła, że stało się z nim to samo, co w chwili, gdy się przekonał, że Colin nie był kaleką: broda mu się trzęsła i patrzał, i mrugał, a pergaminowa twarz jego wilgotna była od łez.
— Dawniej nie mogłem się nigdy w tej pieśni wiele sensu dopatrzyć — wyrzekł ochrypłym głosem — ale może mi się zczasem w głowie odmieniło. Ale paniczowi, to najmniej z pięć funtów wagi w tym tygodniu przybyło — przynajmniej z pięć!
Colin tymczasem patrzył w ogród na coś, co uwagę jego przykuwało, a na twarzy poczęło malować się zdumienie.
— Kto tu wszedł? — rzekł śpiesznie. — Kto to?
Drzwi w bluszczowej zasłonie otworzyły się zwolna, i do ogrodu weszła kobieta. Weszła przy ostatnim wierszu ich śpiewu i stała, słuchając i przyglądając im się. Na ciemnem tle bluszczu, pośród plam słońca, padającego na jej błękitną suknię przez gałęzie drzew, ze swą ładną, świeżą twarzą, okraszoną miłym uśmiechem, wyglądała na ładnie kolorowany obrazek z jednej książki Colina. Miała, cudne, rzewne spojrzenie, które zdawało się obejmować wszystko i wszystkich, nawet Bena Weatherstaffa i «stworzonka», i każdy pączek kwiatu. Choć weszła tak zupełnie niespodzianie, nikomu nie przyszło na myśl, że jest tu ona zbyteczna. Wzrok Dicka promieniał.
— To moja matka! Moja matka! — zawołał i pobiegł do niej przez trawnik.
Colin począł iść także ku niej, Mary szła z nim razem. Obojgu serca żywiej bić poczęły.
— To matka! — zawołał znów Dick, gdy się w połowie drogi spotkali. — Wiedziałem, że panicz chciał ją zobaczyć, więc jej powiedziałem, gdzie są ukryte drzwi.
Colin wyciągnął rękę z rumieńcem nieśmiałości, lecz oczyma wprost pochłaniał jej postać.
— Nawet, gdym był chory, chciałem panią zobaczyć — powiedział — panią, Dicka i tajemniczy ogród. Przedtem nie chciałem widzieć nikogo i nic.
Widok jego twarzyczki, ku niej zwróconej, wywołał nagłą zmianę w jej własnej. Zarumieniła się, kąciki jej ust zadrżały, oczy przesłoniła, jakby gęsta mgła.
— Dziecko moje drogie! — zawołała drżącym głosem. — Dziecko drogie! — Nie powiedziała «paniczu», ale poprostu «drogie dziecko» — nagle, nie zdając sobie z tego sprawy. Byłaby tak samo odezwała się do Dicka, gdyby była ujrzała na twarzy jego coś, co ją wzruszało. Colinowi miłe to było.
— Czy pani się dziwi, że taki zdrów jestem? — zapytał.
Ona zaś oparła mu ręce na ramionach, a uśmiech rozjaśniał mgłę, przysłaniającą jej wzrok.
— Pewno, że się dziwię! — odparła. — Ale panicz taki do swej mamusi podobny, że mi się na płacz zbierało.
— Czy myśli pani — zaczął Colin nieśmiało — że mój ojciec mnie dlatego pokocha?
— Na pewno, ależ na pewno, dziecko moje — odparła, klepiąc go delikatnie po ramieniu. — Musi pan do domu wrócić, musi.
— Zuzanno Sowerby — rzekł Ben Weatherstaff, podchodząc do niej. — Spojrzyjcieno na nogi tego chłopca — a co? Dwa miesiące temu były jak dwa patyki w pończochach, a słyszałem przecie, jak ludzie mówili, że ma angielską chorobę, i nogi powykręcane na wszystkie strony. A teraz spojrzyjcieno!
Zuzanna Sowerby zaśmiała się radośnie.
— Jeszcze trochę, a będzie miał piękne, silne nogi, jak na młodego przystało — odparła. — Niech tylko dalej bawi się, pracuje w ogrodzie i zjada, i pije dużo dobrego, słodkiego mleka, a nie znajdziecie w całem Yorkshire ładniejszej pary, Bogu dziękować!
Obie ręce położyła na ramionach panny Mary i przyglądała się jej twarzyczce z macierzyńską troskliwością.
— I panienka także! — rzekła. — Tak panienka wyrosła zdrowo, jak nasza Elżunia. Ręczę, że i panienka będzie podobna do swej mamusi. Marta mówiła, że słyszała od pani Medlock, że była podobno śliczna pani. Panieneczka też podobna będzie do róży rozkwitłej, gdy dorośnie — tak ci Panie Boże dopomóż!
Nie wspomniała o tem, że, gdy Marta przyszła do domu w swoją «wychodną» i opisywała brzydkie, żółte dziecko, dodała, że nie wierzy w opowiadanie pani Medlock. — Przecież uwierzyć w to trudno, żeby ładna kobieta mogła być matką takiego brzydkiego dziecka — dodała uparcie.
Mary nie miała czasu zajmować się swoją urodą. Wiedziała tylko, że wyglądała teraz «inaczej» i zdawała się mieć dużo gęściejsze i dłuższe włosy. Ale jak sobie przypomniała, z jaką przyjemnością przyglądała się niegdyś matce, wówczas miło jej było usłyszeć, że kiedyś może będzie do niej podobna.
Zuzanna Sowerby obeszła z niemi ogród dokoła. Opowiedzieli jej całą historję, pokazywali każdy krzak, każde drzewo ocalone. Colin szedł przy niej z jednej strony, Mary z drugiej. Oboje nie przestawali zaglądać w jej poczciwe oczy, oboje nie umieli zdać sobie sprawy z dziwnego uczucia, jakie im to zbliżenie dawało, a było to uczucie spokoju i pewności. Zdawało się, że rozumiała ich tak, jak Dick rozumiał swoje «stworzonka». Nachylała się nad kwiatami i przemawiała do nich, jak do dzieci. Sadza dreptała za nią, kilka razy przemówiła do niej «kau-kau» — i usiadła jej na ramieniu, jak Dickowi.
Gdy jej opowiedzieli o gilu i o pierwszej próbie latania piskląt, roześmiała się słodyczy pełnym, macierzyńskim śmiechem.
— Przypuszczam, że nauczyć ptaszka latać, to to samo, co nauczyć dzieci chodzić, ale ogromnie byłabym zatrwożona, gdyby moje dzieci miały skrzydła zamiast nóg — mówiła.
Ponieważ zaś była taką przemiłą i miała taki przeuroczy, prostoty pełen, sposób bycia, przeto powiedziano jej o czarach.
— Czy pani wierzy w czary? — rzekł Colin, opowiedziawszy jej poprzednio o fakirach. — Mam nadzieję, że pani wierzy!
— O, tak, wierzę — odparła — choć może ja to inaczej nazywam. Ale wszakżeż wciąż na tyle czarownych cudów patrzymy! Ta sama Moc, Odwieczne Dobro, która sprawia, że roślinki żyją i kwitną, że słońce świeci, uczyniła z panicza takiego dobrego chłopczyka i zdrowego — bo poruszyła w nim wolę ku dobremu, a wola natężona czary i cuda działa, i tutaj także zdziałała. I takie oto były te czary. Niech panicz nigdy nie przestanie wierzyć w owo Dobro Najwyższe i niech panicz wie, że świat cały pełen jest Jego. Toż śpiewaliście o Niem, gdym tu weszła.
— Takim był szczęśliwy — rzekł Colin, patrząc na nią swemi cudnemi oczyma. — Nagle zupełnie uprzytomniłem sobie, jak się odmieniłem, jak moje ręce i nogi się wzmocniły — wie pani? — I że ja mogę stać i kopać, i zacząłem skakać, i chciałem krzyczeć i wołać coś do kogoś, ktoby mnie chciał słuchać.
— Słuchał was Dawca wszelkiego dobra, gdyście śpiewali. O! dziecko, dziecko! — i znów poklepała go po ramieniu.
Przygotowała przedtem koszyk, który dnia tego zawierał całą ucztę, a gdy nadeszła godzina głodu, a Dick wyniósł go ze schowania, wtedy matka usiadła wraz z niemi pod drzewem i przyglądała się, jak pochłaniali jej przysmaki, śmiejąc się i żartując. Pełna była zadowolenia i rozśmieszała ich opowiadaniem różnych żartów. Mówiła im rzeczy rozmaite rozwlekłą gwarą i uczyła nowych wyrażeń. Śmiała się, jakby się pohamować nie mogła, gdy jej mówili, jaką trudność ma Colin w udawaniu rozkapryszonego inwalidy.
— Widzi pani, że się ciągle musimy śmiać, gdy jesteśmy razem — mówił Colin. — A ten śmiech na chorobę nie wygląda wcale. Usiłujemy go stłumić, ale on jednak wybucha, a to jeszcze wiele gorzej.
— Jedna rzecz często mi na myśl przychodzi — mówiła Mary — i jak nagle o tem pomyślę, to już naprawdę trudno mi się wstrzymać od śmiechu. Myślę sobie, przypuścić to można, że teraz Colin będzie wyglądał niedługo jak księżyc w pełni. Jeszcze tak nie jest, ale on z dniem każdym jest tłuściejszy. No, więc przypuśćmy, że pewnego pięknego poranku stanie się taki — co wtedy zrobimy?
— Tak, tak! Widzę ja dobrze, że musicie grać komedję — rzekła Zuzanna Sowerby. — Ale już długo tego nie będziecie potrzebowali robić. Pan Craven wróci niedługo do domu.
— Myśli pani, że wróci? — spytał Colin. — Dlaczego?
Zuzanna Sowerby uśmiechnęła się znacząco.
— Myślę, żeby się paniczowi serce krwawiło, gdyby się ojciec dowiedział o wszystkiem, zanim mu panicz sam powie — rzekła. — Pewnie przez niejedną noc bezsenną panicz sobie to spotkanie układał.
— Nie zniósłbym, gdyby mu ktokolwiek inny o tem powiedział — rzekł Colin. — Myślę o różnych sposobach codziennie. Teraz myślę, żeby wbiec do jego pokoju.
— Toby dopiero dla niego była niespodzianka — rzekła Zuzanna Sowerby. — Chciałabym pana wtedy widzieć. Chciałabym, jak Boga kocham. Musi wrócić do domu, musi!
Omawiali szczegółowo wizytę swoją na wrzosowisku. Ułożyli sobie już wszystko. Przez wrzosowisko pojadą, śniadanie spożyją na otwartem powietrzu, wśród wrzosów. Poznają wszystkie dwanaścioro dzieci i ogród Dicka zobaczą, i wrócą dopiero wtedy, jak się zmęczą.
Zuzanna Sowerby powstała wreszcie, by wrócić do domu i zajść do pani Medlock. Czas też już był zawieźć Colina również zpowrotem. Lecz zanim usadowił się w fotelu, stanął blisko przy Zuzannie, patrzał na nią z uwielbieniem i nagle pochwycił za fałdy jej błękitnej sukni.
— Pani jest taka, właśnie taka, jak sobie wymarzyłem — powiedział. — Chciałbym, żeby pani była moją matką — tak samo, jak matką Dicka.
Nagle Zuzanna Sowerby pochyliła się, ujęła go w ramiona i przytuliła do swego zacnego serca, tak, jakby był bratem Dicka. Gęsta mgła snać przesłoniła jej oczy.
— Moje ty dziecko drogie! — zawołała. — Twoja matusia jest tu w tym ogrodzie — wierzę w to niezłomnie. Nie może ona być daleko od ciebie. Ojciec twój musi do ciebie przyjechać, musi!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Frances Hodgson Burnett i tłumacza: Jadwiga Włodarkiewiczowa.