Tajemniczy ogród/Rozdział XIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Frances Hodgson Burnett
Tytuł Tajemniczy ogród
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1937
Druk F. Wyszyński i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Jadwiga Włodarkiewiczowa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XIV.

MŁODY RADŻA.

Step zakryty był mgłą, gdy nadszedł ranek, a deszcz nie przestawał padać. Nie było mowy o wyjściu na dwór. Marta tak była zajęta, że Mary nie miała sposobności z nią pomówić, lecz po południu poprosiła ją, by poszła posiedzieć z nią w jej pokoju. Przyszła, przynosząc z sobą pończochy, które zawsze cerowała, o ile nie była zajęta czem innem.
— No, co tam u panienki nowego? — spytała, skoro tylko usiadła. — Taką panienka ma minę, jakby mi miała coś do powiedzenia.
— Bo mam. Doszłam już do tego, co to były te płacze — rzekła Mary.
Marta upuściła cerowaną pończochę na kolana i spojrzała przerażonemi oczyma.
— Nie! — krzyknęła. — Nigdy!
— Słyszałam płacz w nocy — ciągnęła dalej Mary. — Wstałam więc i poszłam przekonać się, skąd pochodzi. To Colin płakał. Znalazłam go.
Twarz Marty okryła się szkarłatem ze strachu.
— Och! panno Mary! — zawołała, płacząc prawie. Nie trzeba było tego robić, nie trzeba było! To mi może tyle złego narobić! Przecież nigdy panience nic o nim nie mówiłam — a jednak dużo złego może mi to narobić. Stracę miejsce, i co matka ze mną pocznie!
— Nie stracisz miejsca — uspokajała Mary. — Colin rad był, że przyszłam. Mówiliśmy i mówili, i on powiedział, że rad jest, żem przyszła.
— Był rad? — zawołała Marta. — Czy panienka pewna? Panienka nie wie, jaki on jest, jak mu się coś nie podoba. Za duży już z niego chłopak, żeby beczeć, jak dziecko małe, ale jak się rozzłości, to drze się tak, że się wystraszyć można. On wie, że przy nim to się człowiek boi oddychać.
— Ale on wcale nie był zły — rzekła Mary. -— Spytałam go, czy mam odejść, a on mnie prosił, bym została. Pytał mnie o różne rzeczy, a ja siedziałam na dużym fotelu i mówiłam mu o Indjach i o gilu, i o ogrodach. Nie chciał mnie puścić. Pokazał mi portret swojej matki. Zanim odeszłam, śpiewem go uśpiłam.
Marta zaniemówiła wprost ze zdumienia.
— Ledwie mi się w to wszystko chce wierzyć! — wołała. — A toć to tak, jakby panienka wlazła do jaskini lwa. Gdyby był taki, jak jest najczęściej, toby był wpadł w furję i obudziłby cały dom. On nie chce, żeby obcy na niego patrzyli.
— Mnie pozwolił patrzeć na siebie. Cały czas patrzałam na niego, a on na mnie. Patrzyliśmy sobie w oczy! — rzekła Mary.
— Nie wiem, co teraz począć! — lamentowała Marta. — Jak się pani Medlock dowie, to pomyśli, żem nie posłuchała rozkazu i powiedziała panience, i odeśle mnie do matki.
— On pani Medlock nic teraz nie powie. Będzie to tymczasem tajemnicą — rzekła Mary stanowczo. — A on mówił, że każdy musi robić to, czego on chce.
— Oj, co to, to prawda! Szkaradny chłopak! — wzdychała Marta, ocierając z czoła pot fartuchem.
— Powiedział mi, że pani Medlock musi go słuchać. A on chce, żebym codzień przychodziła z nim rozmawiać. A ty mi masz mówić, kiedy mam przyjść.
— Ja! — wołała Marta. — Oj, Boże mój! Stracę miejsce, stracę na pewno!
— Nie możesz stracić miejsca, jeśli zrobisz to, czego on chce, a wszak wszyscy mają rozkaz go słuchać — dowodziła Mary.
— Czy panienka chce powiedzieć, że był dla panienki grzeczny? — pytała Marta, szeroko otwierając oczy.
— Zdaje mi się nawet, że mnie bardzo polubił — odparła Mary.
— No, to nic innego, tylko musiała go panienka oczarować! — zdecydowała Marta, oddychając głęboko.
— Masz na myśli magję? — spytała Mary. — Słyszałam o czarnoksiężnikach w Indjach, ale ja nie potrafię robić tego, co oni. Poprostu weszłam do jego pokoju i byłam taka zdziwiona, gdym go ujrzała, że stanęłam i patrzałam. Więc on się odwrócił i patrzał na mnie. I myślał, że jestem albo duch, albo sen, a ja to samo sobie myślałam o nim. Takie to było dziwne być razem, pośrodku nocy, nic o sobie nawzajem nie wiedząc. Zaczęliśmy sobie zadawać pytania. A kiedy go spytałam, czy mam odejść, powiedział, że nie.
— Świat się kończy! — jęczała Marta.
— Co mu jest? — pytała Mary.
— Nikt tego na pewno nie wie — objaśniała Marta. — Pan Craven od zmysłów odchodził, gdy on na świat przyszedł. Doktorzy myśleli, że go trzeba będzie zamknąć w domu obłąkanych. A to wszystko przez to, że pani Craven umarła, jak już panience mówiłam. Pan wcale spojrzeć nie chciał na dziecko. Był nieprzytomny, mówił, że będzie garbaty, jak on sam, i że lepiejby było, gdyby umarł.
— Czy Colin jest garbaty? Nie wygląda na takiego — rzekła Mary.
— Teraz jeszcze nie jest — powiedziała Marta. — Ale przyszedł na świat w złą godzinę. Matka mówi, że tyle było zamieszania i rozpaczy w domu, że każdemu dziecku byłoby źle. Ciągle się bali, że ma słaby krzyż, ciągle go cackali, kazali mu leżeć, nie pozwolili chodzić. Raz mu kazali nosić taką maszynę do prostego trzymania się, ale on się martwił tem i aż się rozchorował. Potem taki sławny doktór przyjechał i kazał mu to zdjąć. Do tego drugiego doktora to mówił ostro, choć grzecznie. Mówił, że mu dają za dużo leków i za wiele pozwalają mu mieć swoją wolę.
— Zdaje mi się, że to bardzo zły chłopiec.
— To najgorsze chłopaczysko pod słońcem! — zawołała Marta. — Trzeba przyznać, że i chorował dużo. Miał kaszel i zaziębił się tak, że już dwa albo trzy razy o mało, że nie umarł. Miał też gorączkę z reumatyzmu, przechodził nawet tyfus. Oj! to dopiero pani Medlock strachu się najadła! Zapomniała o nim i mówiła do bony, bo myślała, że panicz nic nie wie: «Teraz to umrze na pewno — ale to lepiej dla niego i dla nas wszystkich». Spojrzała na niego, a tu on leży z szeroko otwartemi oczyma, a patrzy na nią tak samo przytomnie, jak ona. Nie wiedziała, co to z tego będzie, ale on tylko na nią popatrzał i mówi: «Proszę mi podać wody i przestać gadać!»
— Czy myślisz, że on umrze? — zapytała Mary.
— Matka mówi, że trudno, żeby mogło żyć dziecko, które jest pozbawione świeżego powietrza, nic nie robi, tylko leży, ogląda książki z obrazkami i łyka lekarstwa. Dlatego to jest słaby i nie lubi, żeby go wynosili do ogrodu, łatwo się zaziębia i choruje.
Mary siedziała, patrząc w ogień.
— Ciekawam — rzekła zwolna — czyby mu dobrze nie zrobiło wyjść do ogrodu i patrzeć, jak roślinki rosną. Mnie to dużo dobrego zrobiło.
— Jeden z najgorszych napadów, jakie miał — ciągnęła dalej Marta — to był, gdy go raz zawieźli tam, gdzie są te róże przy fontannie. Czytał on gdzieś w jakiejś książce, że ludzie dostają «różanej gorączki», i zaczął kichać, i powiedział, że jej dostał — a potem nowy ogrodnik, który nie znał zwyczaju, przyszedł i ciekawie mu się przyglądał. Wtenczas wpadł w furję i powiedział, że na niego patrzą, bo mu garb wyrasta. Tak krzyczał, aż dostał gorączki i całą noc chorował.
— Jeśli się na mnie rozzłości kiedykolwiek, to już nigdy nie pójdę do niego — powiedziała Mary.
— Pójdzie panienka, jeśli on będzie chciał — odrzekła Marta. — Lepiej niech panienka zgóry wie o tem.
Wkrótce potem zadźwięczał dzwonek, i dziewczyna zwinęła cerowanie.
— Myślę, że bona chce, żebym z nim posiedziała — rzekła. — No, mam nadzieję, że jest w dobrym humorze.
Wyszła z pokoju, lecz po upływie jakichś dziesięciu minut wróciła zakłopotana.
— Naprawdę, oczarowała go panienka — rzekła. — Siedzi sobie na kanapie ze swoją książką. Kazał bonie iść sobie aż do szóstej. Ja czekałam w sąsiednim pokoju. Jak tylko wyszła, zawołał mnie do siebie i mówi: «Chcę, żeby do mnie przyszła porozmawiać Mary Lennox, ale pamiętaj, żebyś o tem nie mówiła». Niech panienka idzie czem prędzej.
Mary chętnie pośpieszyła. Nie pragnęła wprawdzie tak bardzo zobaczyć Colina, jak pragnęła zobaczyć Dicka, lecz niemniej bardzo go widzieć chciała.
Gdy weszła, jasny ogień płonął na kominku, a przy świetle dziennem wydał jej się pokój ten rzeczywiście bardzo piękny. Dywany, portjery, książki na półeczkach, wszystko było barwne i nadawało całości wygląd jasny, pogodny, pomimo zachmurzonego nieba i padającego deszczu na dworze. Colin sam wyglądał, jak obrazek. Miał na sobie miękkie welwetowe ubranie i siedział wsparty na bogato haftowanych poduszkach. Policzki mu pałały.
— Chodź do mnie — zawołał — całe rano o tobie myślałem.
— Ja także myślałam o tobie — była odpowiedź Mary. — Nie masz pojęcia, jak strasznie Marta się boi. Ona mówi, że pani Medlock pomyśli, że ona mnie o tobie powiedziała, a wtedy straci naturalnie miejsce.
Chłopiec zmarszczył czoło.
— Idź, zawołaj ją tutaj — rzekł. — Ona jest tu w pokoju obok.
Mary poszła i przyprowadziła ją. Pod biedną Martą nogi dygotały. Colin wciąż był nachmurzony.
— Czy masz robić to, co mnie się podoba, czy nie? — zapytał.
— Tak, sir, mam robić to, co się panu podoba — wyjąkała Marta, czerwieniąc się jak burak.
— Czy Medlock ma robić to, co mnie się podoba?
— Tak, sir, ona i wszyscy — brzmiała odpowiedź.
— No, dobrze. Zatem, jeżeli ja każę przyprowadzić tu pannę Mary, to dlaczego Medlock ma cię wydalić, gdyby się o tem dowiedziała?
— Proszę nie pozwolić jej, sir — błagała Marta.
— Ja ją wydalę, gdyby ośmieliła się słówko o tem pisnąć — rzekł młody pan Craven wyniośle. — Mogę cię zapewnić, żeby tego nie chciała.
— Dziękuję, sir. Chciałam spełnić swój obowiązek — rzekła, dygając.
— Obowiązkiem twoim jest robić to, co ja chcę — mówił Colin z coraz większą godnością. — Będę o tobie pamiętał. Teraz możesz odejść.
Gdy się drzwi za Martą zamknęły, Colinowi zdało się, że Mary przygląda mu się tak, jakby ją w podziw był wprawił.
— Czemu na mnie tak dziwnie patrzysz? — zapytał. — O czem myślisz?
— Myślę o dwóch rzeczach.
— O jakich? Usiądź i opowiedz mi.
— Pierwsza rzecz taka — zaczęła Mary, sadowiąc się wygodnie. — Raz w Indjach widziałam chłopca, który był radżą. Suknię miał naszytą rubinami, szmaragdami i brylantami. Do swoich sług odzywał się tak, jak ty do Marty. Każdy musiał w tej chwili robić to, co mu rozkazał. Myślę, że gdyby zaraz kto nie usłuchał, toby go zabito.
— Zaraz mi opowiesz więcej o radżach — rzekł Colin. — Ale najpierw powiedz mi tę drugą rzecz, o której myślałaś.
— Myślałam sobie o tem, jak odmienny jesteś od Dicka.
— Kto to jest Dick? — spytał. — Co za dziwaczne imię!
Przecież może mu chyba powiedzieć. Będzie mogła opowiedzieć o Dicku, nie wymieniając ogrodu. Ona też lubiła, gdy jej Marta o nim opowiadała. Pozatem tęskniła za nim. Jak będzie opowiadała, zdawać jej się będzie, że jest bliżej niej.
— To brat Marty. Ma lat dwanaście — objaśniła Mary. — Niema drugiego chłopca jemu podobnego na świecie. Umie czarować lisy i wiewiórki, i ptaki, zupełnie tak samo, jak Hindusi czarują żółwie. Gra im cicho na fujarce, a one przychodzą do niego słuchać.
Na stole leżało kilka dużych książek. Colin przyciągnął nagle jedną z nich.
— Tu na obrazku jest Hindus, co czaruje żółwia — zawołał. — Chodź i zobacz.

Była to piękna książka ze wspaniałemi obrazkami (str. 146).

Była to piękna książka ze wspaniałemi, kolorowemi obrazkami. Wskazał na jeden z nich.
— Czy on to potrafi? — spytał z ożywieniem.
— Dick grał na fujarce, a one słuchały — objaśniała Mary. — Ale on nie nazywa tego czarami. On mówi, że to dlatego, że on bywa dużo na stepie i zna zwyczaje zwierzątek. A tak je lubi, że mówi, iż mu się czasami zdaje, że on sam jest królik, albo ptaszek jaki. Zdaje mi się, że gila pytał się o różne rzeczy. Tak było zupełnie, jakby z sobą rozmawiali ćwierkaniem.
Colin oparł się o poduszki, oczy mu błyszczały, rumieńce twarz mu paliły.
— Opowiadaj mi jeszcze o nim — powiedział.
— O jajach ptasich, o gniazdach, to on wie wszystko — ciągnęła dalej Mary. — Wie, gdzie mieszkają lisy, wydry, borsuki. Trzyma to jednak w tajemnicy, żeby inni chłopcy nie wynaleźli jam i nie wypłoszyli ich. Wie wszystko o wszystkiem, co żyje i rośnie na stepie.
— Czy on lubi step? — spytał Colin. — Jak można lubić step, kiedy to taka wielka, pusta, smutna przestrzeń!
— Ależ to najcudniejsze miejsca — zaprzeczyła Mary.— Rosną na nim tysiące cudnych roślinek i tysiące przemiłych stworzonek, a wszystkie pilnie budują gniazdka i dziury kopią i jamy, i ćwierkają, śpiewają, nawołują się wzajemnie. A wszystkie są takie zajęte i tak się doskonale bawią pod ziemią, na drzewach, we wrzosach — wszędzie! To ich światek!
— Jak ty to wszystko znasz! — zawołał Colin, zwracając się ku niej.
— A nawet naprawdę, to tam nie byłam — rzekła Mary, jakby sobie nagle przypominając. — Przejeżdżałam tylko przez step w ciemnościach i wydał mi się obrzydliwy. Marta mi najpierw o nim zaczęła opowiadać, potem Dick. Jak Dick zacznie mówić, to może się zdawać, że się widzi i słyszy to wszystko, jakby się tam stało wśród wrzosów i jakby słońce świeciło, i czuje się woń janowca i przytulji, co jak miód pachnie — a wszystko to pełne pszczółek i motyli.
— Jak się jest chorym, to się nic nie widzi — rzekł Colin prędko. Wyglądał, jak ktoś, kto słyszy dźwięk jakiś nieznany woddali i nie umie zdać sobie sprawy, co to jest.
— Nie możesz nic znać, jeśli wciąż jesteś w pokoju — odparła Mary.
— Nie mógłbym pojechać na step — rzekł ze smutkiem bezsilności.
Mary milczała chwilkę, potem odezwała się śmiało:
— Czasami mógłbyś, doprawdy.
Poruszył się zdumiony.
— Jechać na step! Miałbym móc jechać! Ja? Przecież niedługo umrę!
— Skąd wiesz? — rzekła Mary bez współczucia. Nie podobał jej się jego sposób mówienia o śmierci. Nie żałowała go. Zdawało jej się, jakby się pysznił i przechwalał.
— Toż ciągle to słyszę, jak daleko pamięcią sięgnę wstecz — odparł zjadliwie. — Szepcą ciągle o tem, i zdaje im się, że to uchodzi mojej uwagi. Przytem chcieliby wszyscy, żebym umarł.
Panna Mary poczuła się przekornicą. Zacięła mocno usta.
— Gdyby oni chcieli, żebym umarła — rzekła — to jabym nie chciała. Zresztą, kto chce?
— Służba cała, a także i doktór Craven, boby dostał Misselthwaite i byłby bogaty, a nie biedny, jak teraz. Nie mówi on tego, ale zawsze jest weselszy i w lepszym humorze, gdy mnie jest gorzej. Jak miałem tyfus, to strasznie utył. Ale myślę, że ojciec teżby chciał, bym umarł.
— Wcale w to nie wierzę — uparcie dowodziła Mary.
Colin znów się odwrócił i spojrzał na nią.
— Nie wierzysz? Naprawdę? — spytał.
Potem oparł się o poduszki i milczał, jakby nad czemś rozmyślał. I nastała długa cisza. Być może, że oboje myśleli o rzeczach dziwnych, o jakich nigdy dzieci nie myślą.
— Bardzo lubię tego sławnego doktora z Londynu za to, że ci kazał zdjąć ten przyrząd żelazny — odezwała się wreszcie Mary. — Czy i on powiedział, że umrzesz?
— Nie.
— Cóż powiedział?
— Przedewszystkiem nie szeptał — odparł Colin. — Może wiedział, że niecierpię szeptów. Słyszałem, jak głośno powiedział: «Chłopiec będzie żył, tylko trzeba nań odpowiednio wpływać. Rozweselajcie go». Zdawało mi się, że był oburzony.
— Ja ci powiem, ktoby cię może rozweselił — rzekła, namyślając się, Mary. Chciała, by się ta rzecz rozstrzygnęła tak, lub owak. — Dickby to potrafił. On zawsze mówi o rzeczach żywych. Nigdy nie mówi o martwych lub chorych. Patrzy zawsze w niebo, by się ptaszkom przyglądać, lub na ziemię, by zobaczyć, jak kwiatki rosną. On ma dlatego takie okrągłe, niebieskie oczy, że tak wciąż patrzy. A tak serdecznie śmieje się temi swemi szerokiemi ustami, a policzki czerwone ma — czerwone, jak duże wiśnie.
Przysunęła sobie krzesło bliżej do sofy, a twarzyczka jej zmieniła całkiem wyraz na wspomnienie owych szerokich, pełnych ust i szeroko otwartych oczu.
— Posłuchaj mnie — rzekła. — Nie mówmy już o umieraniu. Nie lubię tego. Mówmy o życiu. Mówmy dużo o Dicku. A potem będziemy sobie oglądali obrazki.
Pomysł jej był doskonały. Mówić o Dicku znaczyło tyle, co mówić o stepie i o domku, i o czternastu mieszkających tam ludziach i żyjących z szesnastu szylingów na tydzień, i o dzieciach, które się żywiły trawą, jak dzikie koniki stepowe. I o matce Dicka, o skakance, i o stepie, skąpanym w promieniach słońca, i o bladozielonych kiełkach, wychylających główki z czarnej gleby. A wszystko to było tak pełne życia, że Mary mówiła więcej, niż kiedykolwiek. Colin zaś mówił i słuchał też więcej, niż kiedykolwiek przedtem. Potem zaczęli się śmiać z niczego — ot, zwyczajnie, jak dzieci, które są szczęśliwe, że są razem. A śmiali się tak, że narobili takiego hałasu, jakby byli dwojgiem zwykłych, zdrowych, dziesięcioletnich dzieci, nie zaś małą, niesympatyczną, wątłą dziewczynką i chorowitym chłopcem, który przekonany jest, że niebawem umrze.
Bawili się tak znakomicie, że zapomnieli o obrazkach, zapomnieli o czasie. Śmiali się do rozpuku z Bena Weatherstaffa i jego gila, a Colin siedział najzwyczajniej w świecie, jakby zapomniał, że ma krzyż słaby. Naraz sobie coś przypomniał.
— Wiesz? Nie pomyśleliśmy, nigdy o jednej rzeczy — rzekł. — Jesteśmy kuzynami.
Wydawało im się to takie zabawne, że tak dużo rozmawiali z sobą, a o takiej prostej rzeczy zapomnieli, że zaczęli śmiać się więcej jeszcze, niż poprzednio, wpadli bowiem w doskonały humor, gdy się to śmieje z niczego. A naraz, wśród ich uciechy, otworzyły się drzwi, i do pokoju wkroczyli doktór Craven i pani Medlock.
Dr. Craven cofnął się przerażony, a pani Medlock o mało nie upadła nawznak, gdyż ją, cofając się, popchnął silnie.
— W imię Ojca i Syna! — krzyknęła pani Medlock, a oczy jej o mało nawierzch nie wylazły. — W Imię Ojca i Syna!
— Co to jest? — rzekł Dr. Craven, postępując naprzód. — Co to ma znaczyć?
Tu Mary ponownie przypomniał się młody radża. Colin odpowiedział z takim spokojem, jakby go zdumienie doktora i przerażenie pani Medlock zupełnie nie wzruszały. Nie byłby więcej zdziwiony, ani przestraszony, gdyby do pokoju wszedł naprzykład, stary kot lub pies.
— To moja kuzynka, Mary Lennox — rzekł. — Prosiłem, żeby przyszła porozmawiać ze mną. Lubię ją. Musi przychodzić tu rozmawiać ze mną, ilekroć będę miał ochotę.
Dr. Craven z wyrzutem zwrócił się do pani Medlock.
— Och, panie doktorze! — westchnęła. — Nie wiem, jak się to stać mogło. Niema nikogo wśród służby, któryby śmiał mówić — mają wszyscy rozkaz.
— Nikt jej nic nie mówił — przerwał Colin. — Słyszała mój płacz i znalazła mnie. Bardzom kontent, że przyszła. Medlock, nie bądźże głupia.
Mary widziała, że Dr. Craven nie był kontent, ale było też jasne jak słońce, że nie śmie sprzeciwiać się swemu pacjentowi. Usiadł przy chłopcu i wziął go za puls.
— Lękam się, że było zbyt wielkie podrażnienie. Podrażnienie wielkie nie jest dobre dla ciebie, mój chłopcze — dodał.
— Będę podrażniony, jeśli Mary odejdzie — odparł Colin, a oczy poczęły błyszczeć mu złowrogo. — Czuję się lepiej. Przez nią się czuję lepiej. Niech bona tu przyniesie jej kolację. Zjemy ją razem.
Pani Medlock i Dr. Craven spoglądali na siebie zaniepokojeni, lecz widoczne było, że nic nie poradzą.
— Może on trochę lepiej wygląda, panie doktorze — odważyła się powiedzieć pani Medlock. — Lecz — dodała po namyśle — wyglądał lepiej już rano, zanim panienka tu przyszła.
— Mary przyszła tu dziś w nocy. Długo ze mną była. Śpiewała mi piosenkę hinduską, i to mnie uśpiło — rzekł Colin. — Było mi lepiej wiele, gdym się dziś obudził. Zjadłem chętnie śniadanie. Teraz zjem z apetytem kolację. Medlock, zawołaj bonę.
Dr. Craven długo nie bawił. Chwil kilka mówił z boną, gdy ta przyszła do pokoju, potem dał kilka przestróg chłopcu. Nie powinien za wiele mówić; nie powinien zapominać, że jest chory; nie powinien zapominać, że się łatwo męczy. Mary zdawało się, że jest za dużo niemiłych rzeczy, o których nie powinien zapominać.
Colin, wysłuchawszy z powstrzymywanym gniewem zaleceń doktora, utkwił swe dziwne, ocienione oczy w twarzy doktora.
— Ja właśnie chcę o tem wszystkiem zapomnieć — rzekł wreszcie. — Przez nią zapominam. Oto dlaczego pragnę jej towarzystwa.
Dr. Craven nie był zadowolony, gdy pokój opuszczał. Zdziwiony nieco wzrok zatrzymał na małej dziewczynce, siedzącej w głębokim fotelu. Mary stała się znów sztywnem, cichem dzieckiem, skoro tylko wszedł był do pokoju, więc zrozumieć nie mógł, co Colina do niej pociągało. Chłopiec w tej chwili wyglądał pogodnie — doktór zaś wzdychał ciężko, gdy przechodził przez korytarz.
— Oni mi zawsze każą jeść, kiedy mi się nie chce — rzekł Colin, gdy bona wniosła kolację i postawiła tacę na stole. — A teraz, jeśli będziesz jadła, to i ja zjem. Te ciastka wyglądają smacznie — jeszcze ciepłe. Opowiedz mi o radżach.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Frances Hodgson Burnett i tłumacza: Jadwiga Włodarkiewiczowa.