Tajemnicza wyspa (1875)/Tom III/Rozdział XIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Tytuł Tajemnicza wyspa
Wydawca Księgarnia Seyfartha
i Czajkowskiego
Data wyd. 1875
Druk A. J. O. Rogosz
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz J. Pł.
Tytuł orygin. L’Île mystérieuse
Źródło Skany na commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XIII.
(Opowiadanie Ayrtona. — Zamiary jego dawnych towarzyszy. — Zajęcie przez nich zagrody. — Wykonawca sprawiedliwości na wyspie Lincolna. — „Bonawentura.“ — Poszukiwania naokoło góry Franklina. — Wyższe doliny. — Huk podziemny. — Odpowiedź Pencroffa. — W głębi krateru. — Powrót.)

Cóż się więc stało? Kto zadał cios śmiertelny korsarzom? Czy Ayrton? Nie, ponieważ przed chwilą jeszcze obawiał się ich powrotu!
Ale Ayrton znajdował się w danej chwili pod władzą tak głębokiego snu, że go wyrwać zeń nie było podobna. Po kilku wymówionych przed chwilą słowach, opanowało go ogólne przytępienie władz, i bez ruchu upadł napowrót na łóżko.
Osadnicy, szarpani tysiącem sprzecznych myśli, w gwałtownem naprężeniu przebyli noc, nie opuściwszy ani na chwilę domu Ayrtona i nie zajrzawszy już na nowo do ciał pobitych korsarzy. O okolicznościach, które towarzyszyły śmierci tych nieszczęśliwych, prawdopodobnie Ayrton nie mógłby im nic powiedzieć, nie wiedział bowiem nawet, że sam się znajduje w domu mieszkalnym w zagrodzie. Umiałby jednak może opowiedzieć im fakta, które poprzedziły tę straszliwą egzekucję.
Nazajutrz Ayrton wyszedł nieco z owego stanu otępienia, i towarzysze objawili mu w serdecznych słowach radość swoją, że go znów widzą, prawie zdrowym i całym po stu czterech dniach rozdzielenia.
Wówczas Ayrton opowiedział im w krótkich słowach, co się stało, o tyle przynajmniej, o ile mu było wiadomo.
Nazajutrz po przybyciu jego do zagrody, 10go listopada, zaskoczyli go znienacka, pod noc korsarze, wdarłszy się przez wierzch ogrodzenia. Związali go i zakneblowali, a następnie uprowadzili z sobą do jakiejś jaskini, u stóp góry Franklina, gdzie mieli schronienie.
Śmierć jego była postanowiona; na drugi dzień mieli go już zabić, gdy naraz jeden z rozbójników poznał go i nazwał po imieniu, jakie nosił niegdyś w Australji. Nędznicy ci chcieli zamordować Ayrtona! Dla Ben Joyce’a uczuli pewne względy!
Od tej chwili jednak Ayrton stał się przedmiotem nieustannych nalegań i namów ze strony dawnych wspólników. Chcieli go przyciągnąć znowu do siebie, liczyli na niego, że im pomoże owładnąć Pałacem Granitowym, dostać się do tej niedostępnej warowni — i że przy jego pomocy staną się panami wyspy, wymordowawszy pierwej osadników!
Ayrton opierał się. Dawny korsarz, żałujący i przyjęty do grona ludzi uczciwych, raczej byłby umarł, aniżeli zdradził nowych towarzyszy.
Związany tedy, skrępowany i pilnowany czujnie, przeżył w tej jaskini cztery miesiące.
Wśród tego korsarze, którzy odkryli zagrodę zaraz prawie po przybyciu swojem na wyspę, karmili się złożonemi w niej zapasami, ale dotychczas jeszcze nie mieli odwagi w niej zamieszkać. 11go listopada dwóch z pomiędzy tych rozbójników, zaskoczonych przez niespodziane przybycie osadników, strzeliło do Harberta i jeden z nich powrócił, przechwalając się, że zabił któregoś z mieszkańców wyspy. Powrócił jednak tylko sam. Towarzysz jego, jak wiemy, padł od sztyletu Cyrusa Smitha.
Można sobie wystawić niepokój i rozpacz Ayrtona na wieść o śmierci Harberta. Osadników było już tylko czterech i niejako na łasce korsarzy!
W skutek tego zdarzenia, przez cały czas, w którym choroba Harberta zatrzymywała osadników w zagrodzie, korsarze nie ruszyli się ze swojej jaskini i po spustoszeniu nawet Wielkiej Terasy nie uważali za rzecz roztropną opuścić tę kryjówkę.
Obejście ich jednak z Ayrtonem stało się jeszcze sroższem. Na rękach jego i nogach dotychczas można było jeszcze widzieć krwawe ślady więzów, któremi dzień i noc był skrępowany. Lada chwila oczekiwał na śmierć, której zdawało się, że żadną miarą nie ujdzie.
Tak stały rzeczy aż do trzeciego tygodnia miesiąca lutego. Korsarze czatując wciąż na pomyślną sposobność, rzadko opuszczali swą kryjówkę i zrobili zaledwie kilka wycieczek myśliwskich, bądźto w głąb wyspy, bądź też w stronę jej południowego wybrzeża. Ayrton nie miał już najmniejszej wieści o swoich towarzyszach i stracił wszelką nadzieję zobaczenia ich kiedy znowu!
Wreszcie, osłabiony straszliwem obchodzeniem się korsarzy, zapadł w głębokie otępienie i nic już nie widział, ani nie słyszał. Od tej też chwili, to jest od dwóch dni, nie mógł powiedzieć, co się działo.
— Jednakże, panie Smith — dodał — byłem uwięziony w jaskini, jakżeż więc się to stało, że jestem tu, w zagrodzie?
— A jak się to stało, że korsarze leżą trupem, tu wewnątrz ogrodzenia? — odpowiedział korespondent.
— Trupem? — zawołał Ayrton, mimo całego osłabienia zrywając się na pół z łóżka.
Towarzysze go podtrzymali. Chciał się koniecznie podnieść, na co mu wreszcie pozwolono i tak wszyscy udali się ku strumyczkowi.
Był już dzień biały.
Na wybrzeżu, w pozycji, w jakiej ich zaskoczyła śmierć, widocznie piorunująca, leżało pięć trupów korsarzy!
Ayrton stał w osłupieniu. Cyrus Smith i towarzysze spoglądali nań, nie mówiąc ani słowa.
Na znak dany przez inżyniera, Nab i Pencroff zabrali się do obejrzenia tych ciał już zesztywniałych śmiertelnie.
Nie było na nich śladu żadnej widocznej rany.
Dopiero po bardzo uważnem zbadaniu ich, postrzegł Pencroff na czole u jednego, u drugiego na piersiach, u trzeciego na plecach, u czwartego na szyi maleńki czerwony punkcik, rodzaj zaledwo widocznej kontuzji, której pochodzenia niepodobna było rozpoznać...
— Tu ich ugodzono! — rzekł Cyrus Smith.
— Ale jakąż bronią?...
— Bronią piorunującą, której tajemnica nam nie znana!
— I któż ich spiorunował? — spytał Pencroff.
— Wielki wykonawca sprawiedliwości na wyspie — odrzekł Cyrus Smith — ten sam, który przeniósł tutaj Ayrtona, którego władzę dobroczynną uczuliśmy znowu, który robi dla nas, czegobyśmy sami nigdy dokonać nie zdołali, a zrobiwszy, ukrywa się przed nami.
— Szukajmy go więc! — zawołał Pencroff.
— Tak, szukajmy go — odrzekł Cyrus Smith — ale nie znajdziemy tej wyższej istoty, spełniającej takie cuda, pierwej, aż się jej podoba nas do siebie powołać!
Ta tajemnicza opieka, sprowadzająca do nicości ich własną działalność, drażniła i wzruszała zarazem głęboko inżyniera.
Poczucie ich względnej niższości, wypływające z tych faktów, było tego rodzaju, że dumna dusza mogła się czuć dotkniętą. Wspaniałość, objawiająca się w taki sposób, aby uniknąć wszelkiej oznaki wdzięczności, zdradza rodzaj pogardy dla protegowanego, pogardy, która poniżała do pewnego stopnia w oczach Cyrusa, wartość dobrodziejstw nieznajomego.
— Szukajmy — ciągnął dalej — i daj Boże, abyśmy kiedyś mogli dowieść temu pysznemu opiekunowi, że miał do czynienia nie z niewdzięcznikami! Cóżbym dał za sposobność odpłacenia mu się, jakąś wielką przysługą, choćby z narażeniem naszego życia!
Od tego dnia, poszukiwanie nieznajomego stało się jedynym celem zajęcia osadników wyspy Lincolna. Wszystko popychało ich do odkrycia słowa tej zagadki, słowa, które zaiste mogło być tylko imieniem człowieka obdarzonego prawdziwie niepojętą, nadludzką prawie potęgą.
Po kilku chwilach osadnicy powrócili do domu, kędy starania ich przywróciły wkrótce Ayrtonowi energję moralną i fizyczną.
Nab i Pencroff przenieśli trupy do lasu, na pewną odległość od zagrody, i pogrzebali je tam głęboko.
Następnie opowiedziano Ayrtonowi wszystko, co zaszło podczas jego uwięzienia. Dowiedział się o przygodach Harberta i o wszystkich próbach, przez jakie osadnicy przeszli. Co do nich, stracili już całkiem nadzieję zobaczenia go kiedykolwiek znowu, sądząc, że go spotkała niemiłosierna śmierć z rąk korsarzy.
— A teraz — ozwał się Cyrus Smith, kończąc swoją opowieść — pozostaje nam pewien obowiązek do spełnienia. Połowy naszego zadania już dokonaliśmy; jednak, że korsarzy obawiać się już nie potrzebujemy i żeśmy się na nowo stali udzielnymi panami wyspy — nie sobie to jesteśmy winni!
— Przejrzyjmy więc — rzekł Gedeon Spilett — cały ów labirynt skał i kotlin góry Franklina. Nie opuśćmy jednego wgłębienia, jednej jamki! Ah! jeżeli kiedykolwiek bądź korespondent jaki znajdował się wobec poruszającej do głębi tajemnicy, to na pewne ja nim jestem, przyjaciele moi!
— I nie powrócimy do Pałacu Granitowego — odrzekł Harbert — aż znalazłszy naszego dobroczyńcę.
— O tak! — rzekł inżynier — nie zaniedbamy niczego, co tylko jest w mocy ludzkiej.... a jednak powtarzam wam, że nie znajdziemy go, aż sam tego zechce!
— Czy pozostaniemy w zagrodzie? — spytał Pencroff.
— Pozostaniemy — odrzekł Cyrus Smith — zapasów tu obficie, a co najgłówniejsze, jest to niejako środek okręgu naszych poszukiwań. Zresztą, jeśli zajdzie konieczna potrzeba, wózek może pospieszyć do Granitowego Pałacu.
— Dobrze — odpowiedział marynarz. — Ale jeszcze jedna uwaga...
— Jaka?
— Piękna pora roku nadchodzi, a nie trzeba zapominać, że mamy przed sobą wycieczkę morską...
— Wycieczkę morską?... — spytał Gedeon Spilett.
— A tak! na wyspę Tabor — odpowiedział Pencroff. — Niezbędnem jest, zostawić tam notatkę wskazującą położenie naszej wyspy, na której znajduje się obecnie Ayrton, a to na przypadek, gdyby yacht szkocki po niego przybył. Kto wie, czy już i tak nawet nie zapóźno?
— Jakżeż jednak, Pencroffie — spytał Ayrton — zamierzasz odbyć tę wycieczkę?
— Na „Bonawenturze!“
— Na „Bonawenturze!“ — zawołał Ayrton... — Już go nie ma...
— Co, mojego „Bonawentury“ nie ma! — zaryczał Pencroff podskoczywszy.
— Niestety! — odrzekł Ayrton. — Korsarze odkryli go w małej zatoczce, przed ośmiu dniami zaledwie, spuścili na morze i...
— I?... — zawołał Pencroff, z bijącem sercem...
— I nie mając pomocy Boba Harveya do kierowania nim, wpadli na skały, tak, że statek rozbił się do szczętu!...
— Ach, nędznicy! zbóje! podłe łotry! — wrzeszczał Pencroff.
— Pencroffie — ozwał się Harbert biorąc go za rękę — zrobimy drugiego „Bonawenturę“ i to na większą skalę. Wszak mamy wszystko żelaziwo i całe ożaglowanie brygu do rozporządzenia?
— Czy wiecie jednak — odrzekł Pencroff — że potrzeba najmniej pięciu do sześciu miesięcy na zbudowanie statku o trzydziestu do czterdziestu tonnach.
— Znajdziemy czas — odpowiedział korespondent — na ten rok wyrzekniemy się wycieczki na wyspę Tabor.
— Cóż robić, Pencroffie — rzekł inżynier — trzeba się poddać konieczności, a mam nadzieję, że opóźnienie to nie przyniesie nam żadnej szkody.
— Ach, mój „Bonawentura!“ mój biedny „Bonawentura!“ — jęczał Pencroff, widocznie mocno dotknięty stratą statku, którym się tak pysznił.
Zniszczenie „Bonawentury“ zresztą było faktem istotnie smutnym dla osadników i dla tego postanowiono naprawić tę szkodę co rychlej. Powziąwszy to postanowienie, zajęli się wszyscy już tylko jedną myślą, to jest doprowadzeniem do skutku zamierzonego zbadania najskrytszych części wyspy.
Rozpoczęto poszukiwania już tego samego dnia, 19go lutego i prowadzono je przez cały tydzień. Podstawa góry, zawarta pomiędzy bocznemi ścianami i ich licznemi rozgałęzieniami, stanowiła labirynt dolin i kotlin rozrzuconych bardzo kapryśnie. A jednak tam to widocznie, w głębi tych wąskich wąwozów, kto wie, może nawet w samym środku góry należało rozpocząć najgorliwsze poszukiwania. Żadna część wyspy nie nadawała się bardziej na kryjówkę, której mieszkaniec chciałby pozostać nieznanym. Takie jednak było poplątanie i pokrzyżowanie tych ścian bocznych góry, że Cyrus Smith uznał, iż w zbadaniu ich potrzeba się oprzeć na surowej metodzie.
Zwidzili tedy osadnicy najprzód całą dolinę, rozpościerającą się na południe wulkanu i przyjmującą w siebie pierwsze wody potoku Katarakty.
Tutaj pokazał im Ayrton jaskinię, w której ukrywali się korsarze i gdzie go trzymali, aż do chwili przeniesienia do zagrody. Jaskinia ta znajdowała się zupełnie w tym stanie, jak ją Ayrton pozostawił. Znaleziono w niej jeszcze pewną ilość amunicji i zapasów żywności, które korsarze zabrali z zagrody w celu utworzenia sobie tutaj rezerwy.
Cała przytykająca do tej groty dolina, ocieniona pięknemi drzewami, pomiędzy któremi przemagały szyszkowce, zbadana została z jak największą troskliwością. Następnie zaś, po okrążeniu ściany południowo-zachodniej zapuścili się osadnicy w węższy wąwóz, kończący się ową malowniczą gromadą bazaltów na wybrzeżu.
Tu drzewa były rzadsze. Kamień zastępował roślinność. Dzikie kozy i barany przeskakiwały po skałach. W tem miejscu rozpoczynała się bezpłodna część wyspy. Można było już rozpoznać, że z owych licznych dolin, rozgałęziających się u podstawy góry Franklina, trzy tylko były lesiste i obfitujące w pastwiska, jak dolina zagrody, granicząca na zachód z doliną Potoku Katarakty, a na wschód z doliną Czerwonego Potoku. Dwa te strumienie, niżej zamieniające się w rzeki po przyjęciu kilku przytoków, utworzyły się ze wszystkich wód góry i stanowiły źródło żyzności jej części południowej. Co do Dziękczynnej, ta brała zasiłek bardziej bezpośrednio od obfitych źródeł znanych w głębi lasów jakamarowych, i takiejże samej natury źródła, sączące się tysiącem nici, zraszały grunt półwyspu Wężowego.
Otóż z tych trzech dolin, gdzie wody nie brakło, jedna mogła służyć za schronienie jakiemuś samotnikowi, mogącemu w niej znaleść wszystko co niezbędne do życia. Przejrzawszy je jednak najstaranniej, nie znaleźli nigdzie osadnicy ani śladu obecności człowieka.
— Czyżby więc w głębi owych bezpłodnych wąwozów, w pośród obsuszonych skalisk, szorstkich głazów i zastygłych potoków lawy na północy, miało się znajdować schronienie nieznajomego?
Północna część góry Franklina składała się jedynie u podstawy swojej z dwóch dolin, szerokich, niezbyt głębokich, pozbawionych zieleni, zasianych urwanemi skałami, poprzerzynanych szczelikami głębokiemi, wybrukowanych lawami, pełnych nierówności mineralnych, posypanych labradorytami. Część ta wymagała długich i trudnych poszukiwań. Mnóstwo tu istniało wgłębień, niezbyt wygodnych zapewne, ale ukrytych doskonale i niezmiernie trudny mających przystęp. Osadnicy zwidzili nawet owe mroczne tunele, datujące się z epoki plutonicznej, zaczernione jeszcze od owoczesnych ogni, a wchodzące w rdzeń samej góry. Przebiegli te ponure galerje, przy pomocy zapalonych gałęzi żywicznych, zajrzeli do najmniejszych zagłębień, wysondowali każdy otwór. Wszędzie panowało milczenie i ciemność. Nie zdawało się, żeby kiedykolwiek jakaś istota ludzka stąpała po tych odwiecznych korytarzach, ażeby ramię czyje usunęło kiedykolwiek jeden z tych głazów. W tym stanie, w jakim były obecnie, wyrzucone zostały przez wulkan nad wody, w epoce powstania wyspy.
Jednakże, jakkolwiek te podziemne chody były całkiem puste i zalane głęboką ciemnością, milczenie w nich przecież, jak się o tem przekonał Cyrus Smith, nie panowało zupełne.
Dotarłszy do głębi jednego z tych mrocznych wydrążeń, rozciągających się na wiele stóp wewnątrz góry, inżynier usłyszał z podziwem głuchy grzmot, którego odgłos potężniał jeszcze dźwięcznem echem skał otaczających.
Gedeon Spilett, towarzyszący mu wtedy, pochwycił również ten huk daleki, wskazujący na rozbudzenie się ogni podziemnych. Po kilkakroć obadwaj nadstawiali ucha i zgodzili się wreszcie na to, że jakaś reakcja chemiczna wyrabia się we wnętrznościach ziemi.
— Wulkan więc, jak się pokazuje, nie wygasł zupełnie? — ozwał się korespondent.
— Bardzo być może — odrzekł Cyrus Smith — że od czasu gdyśmy badali krater, jakaś zmiana zaszła w niższych warstwach wulkanu. Widocznie, każdy wulkan, pomimo pozornego wygasnięcia, może zbudzić się na nowo.
— Jeżeli jednak zabiera się na wybuch góry Franklina, czy nie zagraża to jakiem niebespieczeństwem wyspie Lincolna? — spytał Gedeon Spilett.
— Nie zdaje mi się — odpowiedział inżynier. — Krater, czyli, co na jedno wychodzi, klapa bezpieczeństwa, stoi otworem, nadmiar więc gazów i law wyleje się, jak niegdyś swoją zwykłą drogą.
— Żeby tylko te lawy nie utorowały sobie nowego przejścia ku żyznym częściom wyspy.
— A to czemu? mój drogi Spilecie — odrzekł Cyrus Smith — dla czegożby nie miały popłynąć naturalnie nakreśloną im drogą.
— E!... te wulkany są kapryśne! — rzekł korespondent.
— Zauważ tylko — odpowiedział inżynier — że pochyłość całej masy gór Franklina sprzyja wylewowi materji wulkanicznych ku dolinom, które obecnie zwidzamy. Chybaby jakieś trzęsienie ziemi zmieniło środek ciężkości góry, ażeby i kierunek wylewu się zmienił.
— Ależ w podobnych warunkach zawsze obawiać się można trzęsienia ziemi — zauważył Gedeon Spilett.
— Zawsze — odpowiedział inżynier — a szczególniej gdy siły podziemne poczynają się budzić i wnętrznościom globu zagraża zatkanie wskutek długiego spokoju. To też, mój drogi Spilecie, wybuch byłby dla nas faktem wielkiej doniosłości, i kto wie, czy nie byłoby lepiej, ażeby naszemu wulkanowi nie przyszła ochota ocknięcia się na nowo. Nie w mocy naszej jednak temu zaradzić, nieprawdaż? W każdym razie jednak, nie zdaje mi się, ażeby naszemu siedlisku na Wielkiej Terasie coś naprawdę zagrażać mogło. Pomiędzy niem a górą grunt jest znacznie wgłębiony, gdyby więc kiedykolwiek lawy skierowały się ku jezioru, pozycja odrzuci je gwałtownie na ławice piaskowe i części sąsiadujące z zatoką Rekina.
— Dotychczas jednak nie widzieliśmy na szczycie góry najmniejszego dymu, zapowiadającego bliski wybuch — ozwał się Gedeon Spilett.
— Istotnie — odparł Cyrus Smith — z krateru nie wznosi się najlżejszy dymek, a obserwowałem szczyt jego dziś właśnie. Może być jednak, że w niższych częściach komina czas nagromadził skał, popiołu, law stwardniałych i że owa wspomniana przezemnie „klapa“ zostaje na chwilę pod zbyt wielkim naciskiem. Przy pierwszem jednakże potężniejszem wysileniu, wszelkie przeszkody znikną i możesz być pewnym, kochany Spilecie, że ani wyspa będąca kotłem, ani wulkan służący za komin, nie pękną pod naciskiem gazów. Bądź co bądź jednak, powtarzam, że byłoby lepiej, gdyby się odbyło bez wybuchu.
— A jednakże zmysły nas nie łudzą — odparł korespondent. — Słychać przecież wyraźnie głuchy huk w samem wnętrzu wulkanu.
— W istocie — odrzekł inżynier, nastawiwszy raz jeszcze uszy z wytężoną uwagą — w istocie niepodobna, abyśmy się mylili... Tam odbywa się reakcja której doniosłości ani ostatecznego rezultatu nie możemy ocenić.
Po wyjściu i odnalezieniu towarzyszy, Cyrus Smith i Gedeon Spilett zawiadomili ich o nowym stanie rzeczy.
— Hę! — zawołał Pencroff. — Temu wulkanisku zbiera się na figle!... Niech no tylko sprobuje!... Trafi na swojego!...
— Na kogóż to? — spytał Nab.
— Na naszego genjusza, Nabie na naszego genjusza, który mu zaknebluje krater w tej samej chwili, gdy go będzie chciał rozdziawić!...
Jak widzimy, zaufanie marynarza do specjalnego bóstwa wyspy nie miało granic i zaiste, tajemnicza potęga, zaznaczona dotychczas tylu niepojętemi faktami, wydawała się również bezgraniczną, i w tem nawet, że zdołała ujść najtroskliwszym poszukiwaniom osadników, tak, że pomimo wszelkich wysileń, mimo gorliwości więcej, zaciętości prawie swoich poszukiwań, dotychczas nic przecie zupełnie odkryć nie zdołali.
Od 19 do 25 lutego, rozszerzono okrąg poszukiwań na całą okolicę północną wyspy Lincolna i przetrząśnięto najtajniejsze jej zakątki. Osadnicy nasi doszli wreszcie tak daleko, że opukiwali każdą skalistą ścianę, jak gdyby mury podejrzanego domu. Inżynier zdjął nawet nader ścisły plan całej góry i posunął poszukiwania aż do ostatnich krańców jej podstawy. Zbadano ją również i na wysokości odtrąconego stożka, kończącego pierwsze piętro skał, a następnie aż do kresów owego olbrzymiego kapelusza, w głębi którego otwierał się krater.
Więcej jeszcze: zwidzono gardziel krateru dotąd przygasłą, w głębi której jednak huk wyraźnie słyszeć się dawał. Ani trochę dymu jednakże, ani najmniejsze rozgrzanie ściany, nic słowem na zewnątrz, nie wskazywało bliskiego wybuchu... Ale ani tu, ani w jakiejkolwiek innej części góry Franklina osadnicy nie znaleźli śladów tego, którego szukali.
Wówczas zwrócono poszukiwania w okolice ławic piasku. Przejrzano troskliwie wysokie mury lawowe zatoki Rekina, od podstawy do szczytu, pomimo niezmiernej trudności dotarcia do samego poziomu zatoki. Nic i nic!...
Te dwa słowa streszczały w sobie tyle trudów straconych marnie, tyle wytrwałości bezowocnej, że rodzaj gniewu przymięszał się do uczucia zawodu w duszy Cyrusa Smitha i jego towarzyszy.
Trzeba tedy było pomyśleć o powrocie, bo ta szukanina nie mogła się przedłużać w nieskończoność. Osadnicy mieli zaiste prawo do uwierzenia, że tajemnicza owa istota nie znajdowała się na powierzchni wyspy i najszaleńsze hypotezy uczepiły się pobudzonej ich wyobraźni. Nab szczególniej i Pencroff nie poprzestając już na osobliwości zdarzenia, dawali się unosić w świat nadprzyrodzony.
D. 25 lutego osadnicy powrócili do Pałacu Granitowego i za pośrednictwem liny złożonej we dwójkę a przerzuconej przez próg za pomocą strzały, przywrócili komunikację pomiędzy pomieszkaniem swojem a ziemią.
W miesiąc później, 25 marca witali trzecią rocznicę swego przybycia na wyspę Lincolna.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Juliusz Verne.