Przejdź do zawartości

Tajemnice stolicy świata/Tom IV/XIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor George Füllborn
Tytuł Tajemnice stolicy świata
Podtytuł Grzesznica i pokutnica
Wydawca Księgarnia Jana Breslauera
Data wyd. 1871
Druk Drukarnia Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Die Geheimnisse einer Weltstadt oder Sünderin und Büßerin
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XIV.
Sąd Ostateczny.

W pałacu przy ulicy Rivoli nikt się nie domyślał tego» co zeszłéj nocy przytrafiło się w zamku Angoulême.
— Książę de Monte-Vero siedział w pracowni i pisał list do rządcy swoich dalekich posiadłości, w którym oświadczał mu, że zamyśla wkrótce powrócić do Monte-Vero. Potém napisał kilka rozkazów o nowych urządzeniach, o cenach zboża i o powiększeniu swojego księztwa przez uprawę nowych obszarów ziemi. W tym celu rządca miał przyjąć znowu tysiąc robotników, a w ostatnich czasach prawie wszyscy wychodźcy udawali się do Monte-Vero, szukając w téj kolonii nowéj szczęśliwéj ojczyzny.
Oblicze Eberharda rozjaśniło się na myśl, że znowu przez pracę doprowadzi do szczęścia dobrobytu część owych nieszczęśliwych, którzy w Europie popadli w nędzę — bo za pomocą swoich coraz to nowych bogactw, był w stanie z blizka i z dala niezmordowanie wpływać na wydźwignięcie ludzkości z nędzy i kłopotów. Raporta doktora Wilhelmiego, bankiera Armanda, malarza Wildenbrucha i wielu innych osób, które się do tych szlachetnych ludzi przyłączyły, a nie przez rozgłośne mowy i zbiegowiska ludu, lecz czynami ludowi pomagać usiłowały, przekonywały go codziennie coraz bardziéj, o błogości tych usiłowań i o powszechnéj korzyści dobrego wszędzie zastosowania jego ogromnych zasobów dla dobra robotników. Bo też bez odpoczynku, starał się rozsiewać błogosławieństwo i żadnéj nie szczędził ofiary.
Wtém wszedł Sandok do pokoju — ponieważ było zimno, więc miał na sobie szeroki płaszcz i ubrany był tak jak do podróży.
— Co tam nowego? zapytał książę. Taką masz minę, jakbyś mi miał przynosić jakąś ważną, tajemną wiadomość?
— Sandok ma bardzo ważną wiadomość, massa! odpowiedział czarny.
— Wyglądasz jakbyś się do czegoś przygotowywał.
— Sandok prosić o pozwolenie wyjechania na cały dzień i noc, massa!
— I gdzież cię twoja droga prowadzi?
— Do Hawru! do „Germanii!“
— Co! czy ci już w Paryżu nie dają spokojności? Jeszcze nie czas jechać do „Germanii“ z rozkazem rozgrzania machiny. Bądź cierpliwy jeszcze kilka tygodni!
— Nie ma ani godziny do stracenia, massa! Fursch będzie dzisiaj w Hawrze, a jutro na morzu!
— Fursch — zkąd wiesz o tém?
— Od hrabiny w zamku Angoulême!
Książę spojrzał na murzyna niezadowolony i gniewny.
— To mi się nie podoba, Sandoku, rzekł poważnie; cożeś tam znowu robił?
— Przebacz, massa! Hrabina kazała prosić Sandoka, aby ja w nocy odwiedził dla ważnéj wiadomości, — Sandok poszedł!
— I hrabina uwiadomiła cię, że ów Fursch zamyśla uciec?
— Fursch ucieknie, jeżeli Sandok nie pojedzie! Fursch wyłudził u hrabiny rozkaz do „Germanii.”
— Co! ten nędzny zbrodniarz, który nie powinien ujść kary, chce użyć „Germanii” do ucieczki?
— Dobry ma plan — na „Germanii” bezpieczny!
— Więc poszlę rozkaz do Hawru, aby w przeciągu 24 godzin nie wypuszczano żadnego okrętu z portu!
— To będzie przestroga dla Furscha i on znowu ucieknie — Sandok bardzo prosić massa, nie posyłać téj wiadomości do Hawru. Sandok sam pośpieszy do „Germanii,“ ukryje się i schwyta niegodziwego Furscha!
— Rozumiem! Zdrożność tego zbrodniarza zadziwia mnie! Odważa się na krok rozpaczliwy.
— Który się uda massa, jeżeli Sandok nie uprzedzi go! Hrabina naśladowała rękę massa, a podsternik „Germanii“ prędko przewiezie Furscha do Londynu!
— Czuję, że to ostatni cios, który mi zadają. Więc śpiesz, aby go odwrócić i nakoniec tego ostatniego łajdaka, który zawsze ucieka od zguby, tym razem w nasze ręce dostawić! Strzeż się go Sandoku, niechętnie cię puszczam, bo przeczuwam, że nie sprostasz rozpaczliwéj obronie tego zbójcy?
— O Sandok jest silny! Sandok uśmiecha się z rozkoszy, że niegodziwy Fursch wpadnie w jego ręce! Sandok pochwyci i w żelaznych kleszczach trzymać będzie chytrego niegodziwca który zabił małego massę Janka! To wielka łaska dla Sandoka, że massa dajesz takie polecenie, powiedział czarny, twarz mu zajaśniała radością, i Sandok nie powróci bez Furscha! Wtenczas massa na „Germanii“ opuści ten niegodziwy kraj i Sandoka zabiedzę do pięknego kraju Monte-Vero — o Sandok bardzo tęskni!
— Wierzę ci, czarny, który masz duszę więcéj przywiązaną wierniejszą, niż niejeden szlachetnie urodzony, i zemną dzieje się to samo co z tobą, i ja tęsknię do Monte-Vero! Coraz bardziéj zbliża się godzina, w ktôréj popłyniemy do Rio, a wtedy zacznie się dla nas wszystkich czas radości. Zawsze powiadają, że wy murzyni jesteście niewdzięczni, fałszywi, nie zasługujący na wiarę. Ty dajesz mi dowód, że i między wami czarnymi, znajdują się dobrzy ludzie, tak samo jak i między tak zwanymi cywilizowanymi! Wszystko zdaje mi się, zależeć od tego, jak się z wami obchodzą. Niewolnik nienawidzi nas i nietrudno znaleźć powód téj nienawiści. Murzyn traktowany jak człowiek podnosi się do lepszych uczuć — tego doświadczyłem. Idź Sandoku, Bóg cię dla mnie zachowa!
— O wielki massa! Sandok odda życie swoje za massę i piękną córkę! wszystko będzie dobrze i obaczymy znowu piękny kraj Monte-Vero! O! to dodaje odwagi, a sternik Marcin zawsze będzie mówił z radością: bracie Sandoku, do biednego murzyna, którego massa zrobił dobrym murzynem!
Eberhard uśmiechnął się na te słowa murzyna, tak z serca wypływające. Podał mu rękę i pożegnał go — zdawało mu się, że go nigdy więcéj nie obaczy, a jednak nie mógł wiernemu odmówić życzenia, które go tu sprowadziło. Sandok miał prawo spełnić ostatnie dzieło, jakie jeszcze do wykonania pozostało — postanowił więc niepostrzeżenie w nocy udać się za nim, aby w chwili potrzeby przynieść mu pomoc. Gdy Sandok wyszedł, książę udał się do pokoju Małgorzaty.
Kto z wielu przeciwności wyszedł zwycięzko, ten złożył dowody niezwykłéj siły.
Córka Eberharda należała do tych istot, które niewypowiedzianie cierpiały, a mimo to zachowały miłość ludzkości i czystość wewnętrzną. Ukazanie się jéj na każdym kto uważał na jéj postępowanie, wywierało nieopisanie dobroczynne wrażenie — każde jéj słowo, każdy ruch tchnął miłością i dobrocią. Sama w sposób wzruszający wolna od pretensyi, w całém swojém postępowaniu, dążyła do uszczęśliwienia drugich, do widzenia w koło siebie miłego Bogu zadowolenia.
Żyła w swojém ukochaném dziecku, Józefinie! Matka i córka wyglądały jak dwie siostry, obie rozjaśnio»6 tchnieniem skromności. Widząc je razem z sobą obcujące, każdy czuł się wtajemniczonym w błogie ciche życie, jakie wiodły, w prostotę ich zachowania się, która jednak miała w sobie tyle piękności i wdzięku!
Józefina wyrosła na pysznie rozwijającą się dziewczynkę, tych samych czarownych rysów, które niegdyś stanowiły piękność jéj matki, a dzisiaj jeszcze takim cieniem wybijały się na twarzy Małgorzaty, mimo wszelkie przebyte jéj cierpienia.
Ale obok tych rysów dobroci serca i niewinności, milutka twarz Józefiny otrzymała jakby tajemniczo wypisane wspomnienie Waldemera. Małgorzata, gdy jéj córka śpiąc na poduszkach spoczywała, często czytała te cudne oznaki, i wtedy przypominał się jéj duszy obraz księcia — obraz ukochanego, do którego wiecznie należała, chociaż na zawsze była z nim rozłączona.
Wtedy pochylała się chętnie ku téj drogiéj pamiątce swojéj miłości, a usta jéj wyciskały pocałunek na zarumienionych snem policzkach Józefiny, niedomyślającéj się, że matka czuwa we łzach przy jéj łóżku.
— Czy cię kiedy jeszcze obaczę? szeptały wtedy usta Małgorzaty — czy będziesz kiedy w stanie dotrzymać twojéj przysięgi, mój Waldemarze? Czego nikt, czego nawet mój ojciec nie domyśla się, to w téj cichéj godzinie wymówić mogę, niesłyszana przez nikogo, tylko przez twoją duszę, która unosi się w koło mnie, bo mnie kochasz. Bez ciebie nie ma dla mnie szczęścia na téj ziemi! Bez ciebie usycham, niepocieszona, mimo wszelkie bogactwa i przepych, opuszczona nawet w pałacu mojego ojca!
Odkąd wiem, że kochasz mnie, że twoja miłość wiecznie do mnie należy, jedną tylko zasyłam do Boga modlitwę, aby mi zesłał ciebie — aby nas połączył! Jeżeli mi to na ziemi odmówione, to choćby tam po nad gwiazdami; gdzie się wszyscy znowu obaczyć mamy!
Takie to najserdeczniejsze słowa wymawiała Małgorzata, wśród cichéj nocy siedząc przy łóżku Józefiny.
Eberhard domyślał się takiéj modlitwy — widział skrytą boleść, wyrytą na obliczu córki — ale przezwyciężył się i milczał. Powiedział księciu ostatnie słowo i w żaden sposób nie mógł spodziewać się szczęścia dla Małgorzaty.
Gdy wszedł do jéj pokojów, zastał u niéj i u Józefiny, młodego, bardzo mu miłego hrabiego Ramira de Teba, który przybył na pożegnanie. Obowiązki powoływały go napowrót do Madrytu, ale nie mógł wyjechać z Paryża bez odwiedzenia jeszcze raz pałacu księcia de Monte-Vero i bez widzenia jeszcze Józefiny i jéj matki, które obie wywarły tak trwałe wrażenie na jego duszy czułéj na wszystko piękne i szlachetne.
Dowiedział się od Eberharda i kobiet, że pałac przy ulicy Rivoli wkrótce opustoszeje, bo wszyscy wyglądali dnia, w którym udadzą się w podróż do Monte-Vero, a dzień ten już niedaleki.
— A więc niech mi wolno będzie, rzekł młody don, do Eberharda, odwiedzić pana kiedyś w jego dalekim raju! Sądzę, że powietrze powiewające w pobliżu pana będzie dla mnie silnym magnesem. Nie mniéj pociągać mnie będzie życzenie obcowania ze szlachetnemi donnami, które pałac pański zdobią, mówił daléj don Ramiro; chociaż byłem w nim obcy, wszystko mi jednak tutaj tak sympatyzowało, że drogo cenić będę chwilę, która mnie do państwa sprowadzi!
Spojrzenia Józefiny niedostrzeżone przez nikogo z upodobaniem zawisły na ustach młodego, hiszpańskiego oficera — widziała, że żegnał się i że nie ulęknie się takiéj podróży do Monte-Vero, byle tylko ujrzał się w ich kółku — czuła także mimowolnie, że te słowa pochodzą z jego duszy i że je urzeczywistni.
— Będziesz pan przyjęty z otwartemi ramionami, mości hrabio, powiedział Eberhard, i spodziewam się, że moje posiadłości podobają się panu!
— A zatém do widzenia! rzekł don Ramiro żegnając Eberharda i Małgorzatę.
— I czyż nie podasz panu hrabiemu ręki na pożegnanie, Józefino? spytała ostatnia.
— Bardzo chętnie! Do widzenia! wyrzekła zarumieniona dziewczynka, i położyła drobną, delikatną rączkę na ręku Ramira, który ją do ust poniósł.
Książę przypatrywał się téj scenie ze szczególném przeczuciem — potém odprowadził młodego hrabiego de Teba aż do werandy.
Po obiedzie Małgorzata udała się do pałacowego treibhauzu, który się rozciągał tuż obok pałacu i w niepogodnych dniach zieloném liściem i bujnemi klombami nastręczał przyjemne miejsce pobytu.
Eberhard, jak się zdawało, miał jakąś ważną rozmowę z Marcinem, a Józefina poszła do swojego pokoju, gdzie zajęła się malarstwem, swojém ulubioném zatrudnieniem.
W przejściach treibhauzu panowała głęboka cisza. Kwiaty rozsiewały zapach, a palmy rzucały głęboki cień na spoczywającą Małgorzatę, która chciała zasnąć na jednéj z wygodnych ławek w altanie. Ani jeden listek nie poruszał się — nic nie naruszało kościelnéj tam spokojności — żadne tchnienie wiatru nie poruszało gałęzi drzew i krzaków — pachnący przewiew powietrza napełniał przestrzeń.
Ramiona Małgorzaty opadły — oczy zamknęły się — zaległa uśpiona na miękkiéj ogrodowéj ławce, łono jéj wznosiło się i opadało regularnie — jaśniejąca pięknością, objęta prostą obcisłą suknią, przedstawiała w téj chwili zachwycający obraz najdoskonalszéj żeńskiéj postaci — uśmiechała się — marzyła o Waldemarze. Może przychodził ją nazwać swoją, i nigdy się już z nią nie rozłączać.
Wtém nagle zadrgał jakiś bolesny rys na obliczu śpiącéj — we śnie zadano jéj pytanie, jakiego w taki sposób nigdy jeszcze sobie nie czyniła. Znała swojego ojca — Bóg dozwolił jéj znaleźć go, i w modlitwach swoich dziękowała mu za to.
Lecz gdzież była jéj matka? Jakiż straszliwy los nie dopuścił jéj widzieć i kochać téj, która jéj życie dała?
Zdało się jéj, że musi znowu błąkać się jak włóczęga, aby matkę swoją wynalazła.
Serce jéj biło gwałtownie — widziała siebie na rozległéj, wyschłéj równinie — bez celu szła ku zwiędłemu kwietnikowi — żadne drzewo, żaden krzak, nie zapewniały jéj cienia, nigdzie jéj szukające spojrzenia nie dostrzegały miejsca spoczynku — pośpieszała daléj, musiała szukać matki — serce jéj gnało ją całą siłą. Marzyła tak żywo, iż czuła cierń raniący jéj nogi — lecz bez namysłu gnała ku ciemno w oddaleniu wystającemu przedmiotowi, który zdawał się przed nią uciekać.
Wewnętrzny głos mówił jéj, iż musi dopędzić ten cień uciekający — przyjęła ją śmiertelna trwoga, aby ten cień nie rozprysnął się i nie uniknął jéj spojrzeń — chciała wołać — ale głos odmówił jéj posługi — na czoło jéj wystąpiły krople potu — nogi zachwiały się — czuła, że nie może już tak jak dawniéj biedź milami — z tęsknotą wyciągnęła ramiona, aby zatrzymać swą matkę, aby ją do siebie przyciągnąć — pulsa jéj bić przestawały — dech przerywał się.
— Litości, wyrwało się z jéj ust, matko — moja matko — nie mogę iść daléj — a jednak muszę cię dopędzić, muszę cię zatrzymać i na twojém łonie spocząć, chociażby tylko na jedną rozkoszną chwilę!
Wtém cień zaciemnił się — zdawało się, że uciekająca usłyszała te słowa błagającéj, że je usłyszeć musiała.
Małgorzata posunęła się daléj — spojrzała — krzyknęła przeraźliwie — ujrzała przed sobą hrabinę Leonę, ową okrutną, która w zamku księcia i w leśnym domu groźnie przeciw niéj wystąpiła.
— Jestem twoja matka! przemówiło zjawisko.
— Ty — ty — moja matka? odpychająco wyciągnąwszy ręce wyjąkała udręczona.
Serce jéj ucichło — padła — te słowa przezwyciężyły ją.
— Nie bój się, było słychać. Ścigałaś mój cień — przychodzę pożegnać cię! Ja twoja matka!
Małgorzata przebudziła się — patrzała osłupiałe w otaczający ją zielonawy blask treibhauzu — ale przed sobą widziała postać, którą we śnie spostrzegła — rzeczywistość stanęła jéj znowu przed oczami — przecięż czuwała, widziała i słyszała wszystko, co się działo.
— Coś mnie ciągnęło do ciebie, słyszała Małgorzata jak mówiła jéj matka — dla ciebie przestąpiłam ten próg! Nadeszła ostatnia godzina, moja duma upokorzona, siły moje złamane. Gdy jedném okiem widzę ciebie i przy tobie czuwam, drugiém postrzegam już wieczność, otwierającą swoje wrota — pałający ogień wygląda przez nie ku mnie — płomienie groźnie ku mnie buchają — słyszę szum burzy i huk piorunu — chciałabym uciekać, ale za każdym krokiem zbliżam się ku otchłani — ciała szydzących szatanów powstają z przepaści i wyciągają do mnie chciwe polipie ramiona... tam są wszyscy obrzydliwcy! Patrz, tam rozkosz z pełnemi piersiami i pożerającym wzrokiem... tam chciwość z kościstemi palcami — tam łakomstwo — pycha — nienawiść i gniew — śmieją się, bo widzą, że przybywa im nowa ofiara... Ratuj mnie — ratuj... jestem twoja matka!
Małgorzata powstała — czuła, że czuwa, że sen już przeminął — że żyje ta, która drżące ręce ku niéj wyciąga jakby w téj godzinie szukała ucieczki w jéj sercu.
Szklane drzwi treibhauzu były otwarte.
Leona w szaleństwie śmiertelnéj walki szukała i znalazła drogę do swojego dziecka.
Matka to wyciągała ramiona. Jéj widok, jakkolwiek okropny, przywołał Małgorzatę do przytomności. Wewnętrzny głos powiadał jéj, że straszliwie cierpiąca, która wytrzymała wszystkie męczarnie piekła, była jéj matką, nie mogącą umrzeć bez otrzymania od niéj przebaczenia... poskoczyła więc bez bojaźni i zgrozy — rozszerzyła ramiona i przyciągnęła do siebie okropnie mordowaną.
— Tutaj — tu żyć powinnaś, moja matko, zawołała Małgorzata, pragnę cię strzedz i odpędzić od ciebie okropne obrazy! Przebaczone niech będzie wszystko co po za nami leży, Bóg będzie dla ciebie miłosierny!
— Obejmiéj mnie twojém ramieniem! Przy tobie jestem od nich obroniona! Czy słyszysz ich donośne śmiechy? Słychać je coraz daléj — ich obrzydłe ramiona nie mają siły, kiedy mi przy sobie spocząć pozwalasz... Przebaczenie — wymów jeszcze raz to słowo — zdaje się, że ono mi skrzydeł dodaje, że zdejmuje ołów z członków.
— Jesteś tu przy twojéj córce! Nie ma tu nikogo — przebudź się z ciężkiego snu! Bóg cię tu sprowadził, abyś żyła! rzekła Małgorzata i objęła ramionami chwiejącą się...
Ale zaledwie, utrzymać ją zdołała — z trudnością położyła umierającą, złamaną na duszy i ciele, na ogrodowéj ławce — płacząc klęczała obok niéj, i łzami zalane oczy wznosiła w niebo.
Małgorzata nie widziała, że w otwartych drzwiach treibhauzu ukazała się postać jéj ojca — że Eberhard na przedstawiający się mu widok pobladł, stał nieporuszony i słowa wymówić niezdolny.
— Zbliża się sąd świata! zawołała Leona szeroko roztwierając oczy i z przerażeniem na twarzy — z płomieni wznosi się tron Boga — na ziemi noc i tylko w koło niéj błyszczy nocne światło., kto w nie spojrzy, ślepnie! Biada mi! Tam daléj stoją sprawiedliwi i dzieci — uśmiechają się — klęcząc wyciągają ramiona ku Wszechmocnemu, który błogosławiąc podaje im rękę — a tu około mnie stoją odwróceni potępieńcy. Błyskawice Boże ku nim migają — odwraca On oblicze — biada mi! Bądźcie wszyscy przeklęci! wołają Jego usta, a przedemną otwierają się wieczne jaskinie piekielne... ognie z nich buchają... nadszedł sąd ostateczny... ogień obejmuje moje ciało... łaski... miłosierdzia!... Kurczowo wyciągnięte ramiona Leony opadają... oczy jéj gasną... pada na piersi Małgorzaty, która się za nią modliła.
I Eberhard załamał ręce — był świadkiem straszliwéj śmiertelnéj walki, męczących wizyj swojéj umierającéj małżonki.
Marząc przyszła tu — Bóg wiódł jéj kroki, aby umarła na ręku córki, która błagała Nieba o jéj zbawienie i jéj przebaczyła...
Dumna, potężna hrabina Ponisńka, ręką śmierci w nicość została obrócona.
Eberhard przystąpił ku Małgorzacie, która w dłoniach utuliła oblicze.
— Modlisz się i czuwasz przy twojéj matce, wyrzekł poważnie — oby Bóg się nad nią zmiłował!
Małgorzata nie mogła zdobyć się na słowa — to co dopiero przeżyła, tak nagle i strasznie ją uderzyło, że do głębi duszy wzruszona klęczała obok Leony, któréj ostatnie słowa przebrzmiały — która leżała tam jak obraz marmurowy — jéj dumna postać była złamana, a ta godzina zatarła całą przeszłość.
— Ani jedna chwila prawdziwego szczęścia nie uśmiechnęła się do biednéj, powiedział Eberhard, i podał rękę córce, przyciągając ją do ojcowskiego serca; była zbłąkaną, przebiegającą puste łąki i nie mogącą znaleźć spokoju — zwodziła sama siebie, szukając w ciemnych przepaściach celu życia, porywając zaślepionych; była zbyt dumna i uparta, nie mogła się cofnąć... więc błądząc ścigana przeczuciem ostatecznego sądu, przybyła tu skonać w twoich objęciach! To dobrodziejstwo dozwala nam spodziewać się dla niéj łaski Nieba!
— Bóg przyprowadził ją do nas, mój ojcze, poszepnęła Małgorzata i podniosła się z przed martwéj, któréj lica ucałowała — spełnij prośbę twojéj córki i dozwól przewieźć do Monte-Vero ciało jéj matki! Tam w cichych godzinach przy jéj grobie klęczeć i modlić się będę!
— Twoje życzenie spełnione będzie, Małgorzato, szlachetne, drogie dziecię! rzekł książę i zamknął w objęciach córkę, która równie jak on złe wynagrodzić usiłowała niewygasłą dobrocią i miłością.
— Zapomnijmy o czynach żyjącéj — pokój niech będzie między nami a jéj duszą, co oczyszczona znajdzie drogą do tronu Stwórcy — żyjemy na padole łez i błędnych dróg! Twórca, który nas wiedzie na krzyżowe drogi dobrego i złego, będzie sędzią łaskawym! My błądzimy wszyscy, wszyscy, dopóki z ciemnością walczymy!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: George Füllborn i tłumacza: anonimowy.