Przejdź do zawartości

Tajemnice stolicy świata/Tom IV/XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor George Füllborn
Tytuł Tajemnice stolicy świata
Podtytuł Grzesznica i pokutnica
Wydawca Księgarnia Jana Breslauera
Data wyd. 1871
Druk Drukarnia Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Die Geheimnisse einer Weltstadt oder Sünderin und Büßerin
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XI.
Gorejący okręt.

Gdy Eberhard powrócił z Tuileries do swojego pałacu, powitał przy wspólnéj kolacyi córkę i milutką Józefinę, załatwił potém niektóre pilne roboty i interesa i wreszcie rozkazał sternikowi Marcinowi, tudzież murzynowi Morowi, aby mu towarzyszyli.
Nasz marynarz wiedział zaraz o co chodzi, i wielce go uradowała myśl, że idą ścigać ludzi, którzy tyle cierpień księciu zadali.
— Niech pioruny zatrzasną, mówił do Mora, gdy kazawszy zajechać powozowi, wszedł do domu służących niech pioruny zatrzasną, Boże przebacz mnie grzesznemu — ale jeżeli któryś z tych łotrów dostanie się w moje ręce, to już się z nich żywy nie wymknie! i przytém muskularny, długi, barczysty sternik tak wyrabiał pięściami, iż o prawdzie jego słów ani na chwilę wątpić nie można było. Skręcę kark przeklętemu gałganowi, mianowicie temu Furschowi — a jeżeli to być może, to i Rudemu Dzikowi!
— Bardzo dobrze sterniku Marcinie, uśmiechnął się zadowolony Moro, a jeżeli się uda, to i baronowi!
— Zgoda młodzieńcze, i baronowi! A jeżeli rzeczy inaczéj pójdą, to według umowy, powierzymy tę robotę tobie i Sandokowi!
— O biedny brat Sandokl — siedzi na spodzie okrętu jak biedny murzyn na niewolniczym kuterze!
— Wyprowadzimy go znowu na światło, jeżeli mu ci mordercy nie wypłacili już wszystkiego do reszty — te szelmy na wszystko są gotowe! Jeżeli tylko nie spodziewają się po Sandoku żadnych korzyści, to nim zdążymy do nich przybyć, bardzo już mogli zagasić światło jego życia!
— O śpieszyć, dobry sterniku Marcinie, bardzo śpieszyć!
— Gdy ciebie słyszę mówiącego, to mi się zawsze zdaje, że to Sandok mówi! Chodź, powóz wyjeżdża — słońce zachodzi — już wielki czas! Znaszże dokładnie okręt, do którego te łajdaki twojego czarnego brata zaciągnęły?
— Doskonale! Okręt nazywa się „le Requin“ — o! Moro poznać go wśród tysiąca.
— Więc dobrze — chodź! rozkazał Marcin, dał czarnemu mały rewolwer, a większy włożył do kieszeni swojego surduta i poszedł przez park do kraty, przy któréj stał powóz.
Wnet połączył się z nimi pan Eberhard, kazał murzynowi usiąść na koźle obok stangreta, i ze zwykłą sobie poufałą dobrocią powiedział do starego Marcina, aby usiadł naprzeciw niego w powozie.
Gdy książę i jego poufnik zajęli miejsca. Moro wskazał stangretowi kierunek, którym udać się należy, aby o ile można niepostrzeżenie dostać się do miejsca Sekwany zewnątrz ogromnego miasta, gdzie stał szukany okręt.
Moro radził wysiąść w niejakiéj odległości i czekać aż się zupełnie ściemni, aby Fursch i jego towarzysz, bez wątpienia będący na okręcie, ich niepostrzegli — ale to miało swoje trudności, bo w tém miejscu brzeg był otwarty.
Gdy książę i Marcin wysiedli z powozu i Moro wskazał im na pewno w dali stojący okręt, czarny stanął nagle i słuchał, poczém z lekka dotknął ramienia sternika.
— Co nowego? spytał Marcin.
Moro położył palec na ustach i gdy pan Eberhard rozkazał stangretowi wracać do domu, wskazał powóz stojący niedaleko przy kilku samotnie rozrzuconych drzewach.
— Niech pioruny trzasną, wykrzyknął Marcin: to ekwipaż barona!
Moro potwierdzająco kiwnął głową, i z rozkoszą zwrócił także na to uwagę nadchodzącego księcia.
— Są wszyscy razem na okręcie, mruknął.
— Zabijemy trzy muchy jedną klapką, powiedział Marcin: to się wybornie zdarza!
— Ostrożnie, rozkazał książę — nie strzelać, nie rozpoczynać nieprzyjacielskich kroków, aż dam znak! Może zdołamy bez walki dostać ich w moc naszą.
— Za pozwoleniem, panie Eberhardzie, tak nie sądzę. Ci łotrzy już nas zwietrzyli — podnoszą kotwicę i chcą odbić od brzegu!
— Sternik Marcin ma słuszność. Widzę pięciu ludzi na pokładzie — nie, sześciu — mają trzech majtki!
— Prawda! Niech pioruny trzasną, te łotry nam umkną!
Książę również postrzegł przygotowania, śpiesznie czynione na „Rekinie, u do jak najprędszéj ucieczki — zaraz okiem przejrzał cały brzeg, i już w téj chwili według swojego zwyczaju wiedział co ma czynić.
— Będziemy ich ścigali! powiedział mocnym głosem i poszedł ku oddalonemu miejscu brzegu, w ktôrém stał jakiś okręt, wprawdzie nieco mniejszy do „Rekina“ ale niewątpliwie szybszy, bo daleko wysmuklejszy.
Marcin i murzyn udali się za księciem, czoła ich pofałdowały się z gniewu, gdy postrzegli, że trzéj razem znalezieni przeciwnicy przy pomocy trzech majtków zbliżali się ku środkowi rzeki i przez to dosyć daleko się odsunęli. Sternik „Germanii“ mimowolnie mruczał przeklęctwa i czuł jak go ręce świerzbiały. Moro zaś do tego stopnia nie umiał powstrzymać swojéj niecierpliwości, że przeszedł koło księcia, aby się prędzej dostać do brzegu.
Na okręcie, do którego zbliżał się pan Eberhard, znajdował się jakiś stary żeglarz i jego syn, zatrudnieni uporządkowaniem sznurów żaglowych i t. p.
— Słuchąjcie-no ludzie, zawołał książę, możebyście mi pożyczyli swojego okrętu na wieczór i noc?
Dwaj ludzie spojrzeli zdziwieni na nieznajomego, a potém na siebie pytająco.
— Wypłacę wam zaraz za to całą wartość waszego okrętu, mówił daléj Eberhard, widząc, że się wahają: a nawet czystém złotem.
Te słowa nie chybiły skutku i wpłynęły na biednych widocznie ludzi.
— Jeżeli tak chcesz dostojny panie, to ci pożyczymy i naszych ramion dopóki ci się spodoba! odpowiedzieli z zadowoleniem.
— Więc dobrze! Idzie mi o to, aby dopędzić tamten szoner, który tylko co ztąd odpłynął.
— To niedługo potrwa, dostojny panie! odpowiedzieli dwaj żeglarze, i gdy Eberhard z towarzyszami wszedł na statek, niezwłocznie przygotowywać się zaczęli do płynięcia za „Rekinem.“
— Widzę, że macie wielkie zaufanie w waszym okręcie i drogo go cenicie — nie chcę z was korzystać. Oto macie tu 10,000 franków — a gdy dopędzimy „Rekina,“ jeszcze dodam 2,000. Czyście kontenci? No, więc odwiążcie sznury i rozpuśćcie żagle!
Z radosną gorliwością dwaj ludzie zabrali się do roboty, wsparci przez Marcina, w którym wnet poznali bardzo doświadczonego marynarza. Zajął miejsce przy sterze. Moro położył się w nosie statku i czatując wytknął głowę z pokładu — książę zaś stanął przy maszcie, aby z tego miejsca uważać na ściganie i wybierać potrzebne kroki.
Już się ściemniało, a „Rekin“ był znacznie na przedzie, gdy mniejszy okręt zbliżył się ku środkowi rzeki i posunął się po wodzie jak strzała, z początku bez żagli i tylko gnany wiosłami dwóch żeglarzy.
Eberhard chciał koniecznie tym razem dosięgnąć dwóch zbrodniarzy i podzielającego ich sprawę barona i mieć ich w ręku — chciał prócz tego przyjść w pomoc biednemu Sandokowi, który się znajdował w ich mocy. Pragnął być surowym sędzią i uwolnić świat od tych złoczyńców.
Wkrótce można było coraz wyraźniéj słyszeć dziką wrzawę, dochodzącą od strony „Rekina“ — do którego się coraz bardziéj zbliżano. Nie ulegało wątpliwości, że oba okręty musiały poznać, iż uciekający jeszcze w nocy, chociaż daleko od Paryża, po rozpaczliwie wysilonéj żegludze dognani zostaną.
Wtém nagle Moro wydał głos gardłowy, właściwy swojemu pokoleniu, podskoczył, jak strzała, wskazywał i patrzał na wodę — mimo ciemności postrzegł na falach czarne ramię i głowę.
— Oho! zawołał i skinął na żeglarzy — człowiek na wodzie — człowiek jak Sandok — i z godną podziwu szybkością, nim ktokolwiek do niego przyskoczyć zdołał, porwał linę i rzucił ją na wodę.
Książę podbiegł ku poręczy okrętu i dostrzegł także człowieka walczącego z falami, który już tracił siły.
— Tu — bracie Sandok — sznur! prędko zawołał Moro, i błyszczącém okiem śledził ruchy płynącego i mocnéj wyrzuconéj liny.
Marcin także szybko się przez pokład pochylił i zaraz postrzegł, że okręt gnany coraz przyjaźniejszym wiatrem, pędził niezmiernie szybko ku walczącemu z falami po za sterem.
— Niech pioruny trzasną, zawołał, woda tramowa pozbawi go ostatnich sił — chwyta za linę — ten Sandok jest i pozostanie tak zręczny jak kot! Ale co to on tylko jedną ręką władać może? — lina mu się znowu wyśliźnie... Stopp! ludzie, na dół żagle,“ krzyknął Marcin, a widząc punktualne wykonanie rozkazów, całą siłą nacisnął ster, tak że okręt chwiejąc się nagle się obrócił, a woda wysoko w górę trysnęła.
Śmiertelną trwogą przejęty Moro, pośpieszył na tylną część okrętu — książę przystąpił szybko do Marcina.
— O, Sandok mieć mocno linę w ręku, cieszył się czarny, schwycił ją jak żelaznemi kleszczami — dobry Sandok uratowany!
I zaczął ciągnąć ku sobie znajdujący się na okręcie koniec liny. Marcin prędko i skutecznie mu w tém dopomagał.
Nadaremnie książę spodziewał się usłyszeć jakiś głos znajdującego się w wodzie Sandoka — nie rozległo się żadne wołanie o pomoc, żaden ton — Sandok gardził tém. Pochwycił linę zdrową ręką i czuł, że go ciągniono do okrętu.
Przez ten czas „Rekin“ znowu wyprzedził i noc zapadła — wkrótce zginął ślad uciekających, bo latarni nie zapalili.
Gwałtownemu wysileniu barczystego Marcina udało się wydobyć czarnego z wody na pokład, i dopiero wtedy spostrzeżono, że mu z lewego ramienia krew płynie, że jedna kula za nim wysłana trafiła go.
Ale Sandok nie skarżył się. Nic nie świadczyło, że przetrwał okropne boleści, uśmiechnął się, i widząc; że Eberhard znajduje się na pokładzie, rzucił mu się do nóg.
Była to rozrzewniająca scena. Zapomniał wierny czarny o przebytych niebezpieczeństwach, a tylko radość i miłość jaśniała na obliczu jego, gdy klęczał przed swoim massą.
— Wstań Sandoku, i opowiedz co się stało, łaskawie przemówił książę do murzyna. Tyś raniony!
— O, lekki strzał rozdarł ramię, powiedział Sandok, którego podniosła ręka Eberharda; za parę dni wszystko się zgoi!
— Trzymali cię w więzieniu, a jednak udało ci się umknąć, pochwalił książę, gdy Moro pośpieszył z bandażem, który prędko zrobił z kawałka materyi i zręcznie Sandokowi ranę zawiązał.
— Raczéj śmierć niż niewola, massa! Fursch, Rudy Dzik i baron na okręcie pienią się z wściekłości, że Sandok wykroił dziurę w ścianie okrętowéj! Massa być bardzo ostrożnym — proch na pokładzie i Fursch z pochodnią w ręku!
— Co! te szelmy chcą „Rekina“ wysadzić w powietrze? zawołał Eberhard.
— Bardzo wierzę, oni wiedzą co ich czeka, niż się w nasze ręce dostaną, mniemał Marcin.
— Baron truchleć ze strachu, Rudy Dzik i Fursch piją wino, dodają sobie odwagi, opowiadał Sandok. Kiedy mnie zobaczyli na wodzie, dali ognia — jeden strzał trafił — ale Sandok żyje, aby powrócił do massy i ostrzegł. Sandok musiał żyć, aby massa musiał żyć!
Marcin kicnął głową na potwierdzenie i przystąpił do żeglarzy, aby im powiedzieć, że teraz jak najprędzéj „Rekina“ muszą dopędzać.
— Jesteś wierna dusza Sandoku, powiedział książę i podał rękę czarnemu, którego wielka utrata krwi tak osłabiła, że aż białe zęby ścisnąć musiał, aby nie stracił przytomności: dziękuję ci za tę przysługę. Ale twoje doniesienie nie może nas powstrzymać! Będziemy ścigali winnych, choćby nawet groziło nam niebezpieczeństwo śmierci razem z nimi. Teraz nam nie ujdą. Połóż się Sandoku, jesteś wyczerpany.
Moro pomógł czarnemu bratu wyszukać legowiska, na którémby owiązanie ucierpiało, » aby rana nie rozkrwawiła się. Marcin wrócił do steru i po rozpuszczenia na nowo żaglów, nadał okrętowi dawniejszy kierunek — książę zaś z pochmurną twarzą wrócił na swoje miejsce przy maszcie. Czuł, że się zbliża stanowcza chwila, że tu idzie o śmiertelną walkę. Ale był to bohater do takich walk przywykły i nie lękający się ich.
Wielki też był czas, aby Sandok dostał się na pokład okrętu — wysilenia i utrata krwi wyczerpały nawet twarde siły czarnego, tak, że teraz leżał nieruchomy obok Mora, który mu podawał napój i zimny pot z czoła ocierał. Potém przyniósł z kajuty żeglarzy kilka sztuk suchéj odzieży, zdjął z Sandoka wilgotne suknie i okrył go starannie, bo było chłodno.
Upłynęła prawie godzina po północy, gdy książę i Marcin w niewielkiéj od siebie odległości ujrzeli tułów „Rekina“ i posłyszeli głuche z niego wołania — wkrótce mieli dosięgnąć zbiegów.
Nastąpiła cisza zapowiadająca wybuch burzy — wszyscy czuli, że nastąpi coś nadzwyczajnego, i że żadna z dwóch stron nie ustąpi.
Fursch ujrzał zbliżające się światło okrętu prędzéj niż „Rekin“ płynącego, i nie było już sposobu ucieczki, nie pozostawało nic do wyboru. Już dawno wiedział o tém, że teraz nie mógł pokładać nadziei w ocaleniu lub ucieczce, jeżeli się dostanie w ręce księcia — szatańsko zatém cieszyła go myśl, że ten razem z nim zginie! Liczył na to, że zapalenie i wysadzenie „Rekina“ udzieli się okrętowi Eberharda, i dla tego postanowił czekać ze zrzuceniem zapalonéj pochodni do składu prochowego poty, aż ścigający, o których sądził, że się nie domyślają, bo myślał że murzyn zabity, tuż przy nim będą.
Fursch nie truchlał jak bezradny baron, nie był także pijany jak Rudy Dzik, który stał na przodzie okrętu, i ochrypłym głosem wyśpiewywał łajdackie pieśni — był to spokojnie obliczający łotr, który z szatańsko błyszczącym okiem rzuca się na śmierć, skoro widzi, że już go nic nie ocali, on zaś swoich nieprzyjaciół pospołu z sobą zgubić może. Blada i chuda twarz jego z siwo-rudawą brodą przybrała okropny wyraz. Na ustach biegał dziki uśmiech, sam zaś ani drgnął, i zapalił pochodnię, któréj chciał użyć do spełnienia swojego straszliwego planu.
Trzéj majtkowie „Rekina“ nie domyślali się tego planu, inaczéj byliby w téj chwili opuścili okręt, poświęciwszy go zgubie, rzuciliby się w wodę, aby uratować życie — widzieli wprawdzie że ścigający okręt coraz bardziéj się zbliża, lecz jakież niebezpieczeństwo mogło im grozić, kiedy tylko swoje siły wynajęli? Kto im płacił temu służyli, nie pytając o co chodziło.
Książę de Monte-Vero widział, że na okręcie otoczonym nocną ciemnością zabłysła pochodnia — znał jéj cel — wiedział, że ją zapalono, aby i jemu śmierć zadać. Ale to bynajmniéj nie zachwiało zimnéj spokojności jego i oznaczało wielkość i doskonałość jego duszy. Wszakże w każdéj chwili gotów był stanąć przed tronem Boga. Czegóż się miał obawiać ten najszlachetniejszy mąż swojego czasu? Jeszcze wisiał amulet na jego piersiach, wiele mówiący, drogi znak, dziedzictwo po dostojnéj jego matce, jaśniały na słońcu krzyż i trupia główka, które tak się głęboko wypiętnowały na jego duszy, tak wrosły w jego wnętrze, że ich znaczenie wydało w nim owoce.
Eberhard de Monte-Vero nie wahał się zatém. Miał do spełnienia obowiązek — a zginąć wśród pełnienia obowiązku, to najwznioślejsze uczucie dla takiéj jak jego natury — czysty był przed Bogiem i ludźmi. Gdyby umarł w téj godzinie, pozostałoby innym tylko opłakiwać swojego najszlachetniejszego przewodnika — on zaś, ta doskonała dusza, uniósłby się w wieczną szczęśliwość.
Ale jeszcze nie dopiął swojego celu, los jego nie spełnił się. Niebo potrzebowało jeszcze szlachetności i przewodniczéj ręki tego człowieka, tego messyasza ludu, te, go obrońcy sprawiedliwości. Miał jeszcze dosyć chwili, w której Bóg zagoi rany domowi jego zadane, bo przecięż ten szlachetny człowiek zasłużył, na to dobrodziejstwo, aby dziecię swoje ujrzeć szczęśliwém.
Jeszcze nieprzenikniony obłok zasłaniał przed jego okiem losy odszukanéj, którą nieraz zeszedł łzami zalaną i pogrążoną w żarliwéj modlitwie — jeszcze nie można było dośledzić drogi, która Małgorzatę doprowadzić miała do celu jéj życia.
Eberhard, jako wierny, a pełny miłości ojciec widział ten gorąco upragniony cel córki... ale chociaż z ciężkiém sercem, musiał go przeciąć, gdy jak wiemy, powiedział:
— Nigdy książę nie otrzyma ręki mojéj córki!
Od owego dnia ani on ani ona nie wspomnieli nigdy ani słowa o Waldemarze i jego miłości — ale Eberhard z głęboką boleścią czuł ile jego dziecię cierpiało. Szczęście życia, którego dla niéj mimo walk i burz, zawsze się spodziewał, teraz czuł to dotkliwie na zawsze było dla niéj stracone.
Ale przy tém wszystkiém był stały i niezachwiany, nieugięty w swojém postanowieniu, bo w ojcowskiém sercu żywił przekonanie, że po tém wszystkiém co zaszło, książę nie może uszczęśliwić jego dziecięcia.
I to przekonanie dozwoliło mu spoglądać w przyszłość. Wybrał dla córki najlepsze, bo szlachetniéj jest i wzniośléj cierpieć w zaparciu się, niż na osiągnięciu celu zawieść się tak okropnie, jak to mogło się zdarzyć w tym razie, jak tego Eberhard z ciężkiém sercem się obawiał. Jakkolwiek dusza Małgorzaty także się wydoskonaliła i podniosła — ale o tak wysokiéj doskonałości jak księcia, jaka do osiągnięcia tego szczęścia potrzebna była, nie otrzymał żadnego dowodu przekonywającego.
Spodziewał się, że mu się uda na pięknych polach Monte-Vero całkiem uzdrowić duszę Małgorzaty, i widzieć, jak spada z niéj ostatnia ciężka i ciemna zasłona.
Wszak mógł i w tym względzie być dla niéj jasnym wzorem, wszak mógł ją pocieszać słowy, które tém bardziéj do serca jéj przeniknąć musiały, że pochodziły, także z jego ruchliwego i doświadczonego serca.
Wiemy, jak okropnie zawiodła i oszukała go ta, która niegdyś posiadała jego całą miłość i teraz jeszcze dążyła do poniżenia go i występowania naprzeciw niemu — ale wiemy także, że przeznaczono mu było jeszcze raz uczuć miłość — miłość dla szlachetnéj, pięknéj istoty — i widzieliśmy, że się jéj w ciężkiéj walce wyrzekł, że się przezwyciężył. Na wieki pożegnał Karolinę i równie jak się jego silnéj duszy udało znaleźć szczęście życia w gotowości do ofiar dla ludzkości, w tym bozkim celu, tak również spodziewał się, że łagodnością i kochającą ręką powoli i Małgorzatę naprowadzi na tę szlachetną drogę.
Te myśli zajmowały Eberharda w ciągu nocnéj żeglugi — towarzyszyły mu w chwili ciężkiego niebezpieczeństwa, naprzeciw któremu dążył — widział jak pochodnia na „Rekinie“ ponuro świeciła — jéj światło złowrogo odbijające się w wodzie powiadało mu, co ma nastąpić — a gdy okręt jego coraz bardziéj zbliżał się do uciekających, już mógł rozpoznawać ich postaci.
Wtém przystąpił do niego Marcin.
— Panie Eberhardzie, rzekł nieco stłumionym głosem: te łajdaki za kilka sekund przyjmą nas wystrzałami — mam tu kilka nabitych pistoletów.
— Postaramy się, Marcinie, uciekających żywcem dostać w nasze ręce, zdaje mi się, że oni nie są godni umrzeć z naszéj ręki.
— Wiemy, czego się spodziewać mamy, panie Eberhardzie: oni postarają się aby nas powystrzelać, a jeżeli się im to nie uda, „Rekina“ wysadzą w powietrze!
— To pozbawią nas obowiązku sądzenia, Marcinie, ale jesteśmy w ręku Boga!
Książę wymówił te słowa z uroczystą spokojnością, która nie omieszkała wywrzeć wpływu na starzejącego się sternika „Germanii,“ długoletniego zaufańca Eberharda.
Opuścił rękę podającą księciu nabitą broń.
— Jak pan Eberhard rozkażesz, rzekł i z dumą spojrzał na wysoką, wspaniałą postać szlachetnego i człowieka: jesteśmy w ręku Boga! Ale pan Eberhard pozwoli staremu sternikowi Marcinowi pozostać tu blizko, aby w razie potrzeby...
— Na mojém miejscu pozostaniesz Marcinie, masz do tego prawo! Ileż to razy stałeś w walce obok mnie!
— Dla tego wołałbym raczéj umrzeć z panem, panie Eberbardzie!
— Dobrze, mój przyjacielu, są to słowa, które od ciebie słyszeć przywykłem! Podaj mi rękę, stary wierny Marcinie! Ani okiem nie rusz — strzelą do nas, ale drugi raz nie będą mieli czasu strzelić.
Widok dwóch wyprostowanych ludzi stojących przy maszcie nieruchomie i służących za cel strzelbom nieprzyjaciół, sprawiał prawdziwie wzniosłe wrażenie. Był to olbrzymi dowód sprawiedliwości ich sprawy, odwagi i spokojności.
Hukły strzały na „Rekinie“...
Ale właśnie nieruchoma postawa dwóch ludzi, która obłąkała strzelających, czy też dreszcz śmiertelny, który ich przejął w stanowczéj chwili, sprawiły, że dwie wymierzone przeciw nim kule gwizdnęły obok nich, a okręt zbliżył się do „Rekina“ o jakie 50 kroków.
Eberhard postrzegł, że Fursch rzucił strzelbę i znowu chwycił za pochodnię — zdało mu się, że słyszy okropne przeklęctwo miotane przez Furscha, gdy się rzucił ku przedniéj części okrętu.
Nadeszła przerażająca chwila — miała nastąpić okropność, na „Rekinie“ biegano tam i napowrót! Majtkowie odrąbali sznury, które przytrzymywały małą łódź ratunkową, aby poznawszy grożące im niebezpieczeństwo, mogli się ocalić.
Baron pobiegł ku poręczy — chciał skoczyć w wodę — miał szkaradny wybór, śmierć w pośród ognia lub w zimnych falach wody. Tę ostatnią zapewne wołał, bo może spodziewał się, że chociaż pływać nieumiał, życie swoje ocali. Zgubne zamięszanie opanowało sześciu ludzi będących na „Rekinie.“
W téj chwili Eberhard, który tak dalece zachował żelazną spokojność, iż na jego twarzy nie drgnął ani jeden muskuł, przywołał do siebie dwóch łudzi, którzy ściągali żagle.
— Chodźcie tu moi ludzie, rzekł, i podał im sakiewkę ze złotem, oto reszta: którą wam wypłacić przyrzekłem. Macie zdrowe ramiona i tak dobrze pływacie, że to złoto z sobą zabrać możecie! Rzućcie się w wodę i płyńcie do brzegu — zostawcie nas i zapłacony wam okręt naszemu losowi!
Dwaj ludzie usłyszawszy strzały nabrali pojęcia o znaczeniu téj żeglugi, jednak nie znali całego niebezpieczeństwa, jakie im groziło, jeżeli pozostaną na okręcie. Wahali się zatém przez chwilę, przyjmując pieniądze.
— Nie ociągajcie się ani sekundy, nalegał Eberhard; opuśćcie okręt i ratujcie swoje życie! Ci ludzie tam wysadzą „Rekina“ w powietrze, a przytém mogłaby i was śmierć zaskoczyć!
— Najświętsza Panno, zawołał starszy żeglarz bledniejąc i ciągnąc za sobą syna: dla czegóż panowie nie chcecie się ratować? może mógłbym wam w czém dopomódz?
— Umykajcie prędko — póki jeszcze czas, powiedział Eberhard; my pozostaniemy tutaj, chociaż także pływać umiemy!
Marcin popchnął żeglarzy ku poręczy — i w chwili kiedy się rzucali w wodę, dał się słyszeć straszliwy trzask, który zatrząsł okrętem i zagłuszył plusk wody, która na chwilę pod dwoma okrętami zawirowała... zabłysł żółtawy płomyk i okropnie oświecił wodę i brzeg — zdawało się, że świat się zapada, że nastąpi sąd na wyklętych od Boga, znajdujących się na „Rekinie...“
Marcin modlił się — książę de Monte-Vero czuł, że okręt pod nim drży, że go fale podnoszą — ale to wszystko trwało przez chwilę, przez okropną chwilę. Czarne deski i części rozsadzonego szoneru bujały w jasno oświetloném powietrzu — żaden głos, żaden krzyk nie dał się słyszeć przy strasznym trzasku — woda w koło wysoko tryskała, potém szumiała, jakby w nią wpadały palące się kawały drzewa.
Eksplozyę tę musiano słyszeć daleko — ale okoliczne brzegi były puste i niezamieszkane, a w dalekim Paryżu, chociaż nocny huk wielu przebudził ze snu, nikt z razu nie mógł poznać, zkąd ten huk pochodzi i co go spowodowało. Nagle szerokim ognistym pasem zabłysł płomień, prócz tego w jednéj chwili przytłumił się — potém nastąpił głośny trzask i plusk — wyrzucone w powietrze Części znowu wpadły w wodę, na resztki palącego się i węglącego „Rekina “ i na okręt księcia, który groził prawie zanurzeniem się i zaczął palić na przodzie.
Gdy niebezpieczeństwo przeminęło, Eberhard postrzegł, że Marcin śpieszy ku palącemu się miejscu okrętu — obaj wcale nie byli ranieni. Moro i Sandok, znajdujący się w tyle okrętu, także ocaleli i nie trafiły ich spadające deski, bo dowiódł tego ich głośny okrzyk. Eberhard wcale nań nie zważał, bo go całkiem zajęły resztki palącego się „Rekina,“ do których się zbliżano.
Obraz straszliwego spustoszenia nastręczył się jego oczom. Zwęglone, tlące się deski i wystające w powietrze szczątki masztu na wpół rozszarpanego szkieletu, przedstawiały przerażający widok. Nie można było dostrzedz ani śladu życia; zdawało się że ani jeden z ludzi, którzy znajdowali się na okręcie, nie ocalał. Eberhard, przechylony przez poręcz, ujrzał obok czarnych części rozerwanego okrętu, pływające po falach ludzkie ciała. Ale to były poszarpane — nie do poznania massy, pozbawione życia resztki.
W dali tylko coś pluskało, jakby jedna jakaś ludzka istota ocalała, lecz było? za daleko, iżby Eberhard mógł rozpoznać co to było właściwie.
Marcin zdołał szybko ugasić ogień na przodzie okrętu — a tak zniszczone zostało niebezpieczeństwo grożące księciu i jego towarzyszom. Wrażenie tego wypadku tak było silne, iż Eberhard i Marcin przez kilka minut niemi spoglądali na gorejące szczątki rozsadzonego szoneru, które powoli sycząc w wodzie zatonęły — dopiero wtedy usłyszeli głosy dwóch czarnych, którzy wołali tryumfująco. Ta radość w obec straszliwego wrażenia chwili, wstrętnie podziałała na księcia, ale Marcin oświadczył, że Sandok musi mieć coś osobliwego, bo nie ma zwyczaju wydawać napróżno tego rodzaju okrzyków.
— O sterniku Marcinie — tutaj! brzmiał głos czarnego — bywaj!
Książę usłuchał wołania i poszedł z Marcinem na tył okrętu — przy blasku latarni wziętéj z kajuty, postrzegł dwóch murzynów klęczących obok okropnie poszarpanego trupa, którego tu przyciągnęli — głowa się jeszcze trzymała, ręce i nogi zaś wisiały nieruchome.
Marcin schylił się i spojrzał na bladą, zmienioną, krwią zalaną twarz zmarłego, którego wskazywał Sandok — poznał zmienione rysy — przed nim leżał poszarpany Rudy Dzik.
— I Fursch zapewne nie uszedł tego samego losu, mruknął: oni się sami osądzili!
— O i baron także ukarany, zawołał Sandok, baron był na „Rekinie!“ Uszedł od anioła dusiciela w St.-Cloud! Wielka szkoda dla Sandoka!
Eberhard nie słyszał tych słów — przedewszystkiém rozkazał Marcinowi i murzynowi Morowi, aby o ile ciemność dozwalała, pomogli mu przejrzeć w koło wodę, bo być mogło, iż jeden z nieszczęśliwych ocalał i trzymał się jakiéj deski pływającéj około okrętu.
I Sandok podniósł się, aby przy tém pomagać, bo mówił, że już go rana nie boli.
Czarne resztki „Rekina“ w koło pływały po falach — Marcin ułowił kilka długiemi hakami, przedstawiały pełny zgrozy widok spustoszenia — ale na żadnéj nie znaleziono śladu człowieka.
Gdy zaczynało dnieć, nurty rzeki uniosły już tak daleko ku morzu większą część pływających resztek i martwych ciał zabitych, że widać było tylko małe oznaki tego co się stało.
Z dwóch żeglarzy, którzy się w ostatniéj chwili w wodę rzucili dla uratowania życia, ani śladu nie znaleziono. Eberhard spodziewał się, że dostali się na brzeg i trafili do chat swoich. Z Paryża, gdzie zamierzał donieść o tém co się stało, chciał telegrafować do Hawru, dla otrzymania ztamtąd wiadomości, czy nie znaleziono ciał nieszczęśliwych. Chciał wiedzieć koniecznie, co się stało z Furschem i baronem.
O wschodzie słońca Marcin przypłynął do brzegu; Moro sprowadził z przylegléj wsi dwa powozy — do jeddnego wsiedli książę i Marcin, aby wrócić do Paryża, do drugiego dwaj murzyni, dla oddania ciała Rudego Dzika do trupiarni.
Po kilku dniach doniesiono z Hawru, że oprócz kilku zwęglonych części okrętu, złowiono ciała trzech ludzi, które chociaż w części pogniecione, wskazywały jednak ciała majtków.
Śledzenia po obu brzegach ciał Furscha i barona pozostały bez skutku, tak, że książę nie mógł wykryć ich śladu.
Ale niedługo miał pozostawać w niepewności o losie obu tych osób. Ślad ich znalazł się w zupełnie inném miejscu, aniżeli po tém co zaszło spodziewać się można było.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: George Füllborn i tłumacza: anonimowy.