Przejdź do zawartości

Tajemnice stolicy świata/Tom I/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor George Füllborn
Tytuł Tajemnice stolicy świata
Podtytuł Grzesznica i pokutnica
Wydawca Księgarnia Jana Breslauera
Data wyd. 1871
Druk Drukarnia Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Die Geheimnisse einer Weltstadt oder Sünderin und Büßerin
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ VIII.
W cyrku.

Gdy po dostawieniu Harrego do przedpogrzebowego domu, hrabia de Monte Vero po labiryncie ulic śpiesząc do swojego pałacu wracał, na zakręcie ulicy Stajennéj ujrzał przed sobą swój ekwipaż, zaprzężony we cztery karosze i Sandoka w pełnéj liberyi siedzącego na koźle obok stangreta.
Uśmiechnął się zdziwiony, bo nie dawał żadnego na to rozkazu.
W téj chwili zbliżyła się ku niemu uderzająco wielka i barczysta postać, w ktôréj poznał zaraz swojego wiernego Marcina.
— Bogu dzięki, że pana nakoniec znajduję, panie Eberhardzie, — ależ to przelękliśmy się! zawołał poczciwy sternik „Germanii,“ nikt nie wiedział....
— Co się zemną stało, — no, kochany Marcinie, już się to więcéj nie zdarzy, nie zapomnę zameldować się według obowiązku, gdy zechcę wyjść sam, śmiejąc się odpowiedział hrabia, pojmując słuszność słów Marcina; ale co słychać nowego?
— Flügel-adjutant króla przed pół godziną był w pałacu.
— I cóż? z pośpiechu nie możesz mi zdać raportu?
— Był niepocieszony, że pana Eberharda nie zastał w domu!
— Panowie dworscy bardzo łatwo martwią się! Czegóż chciał ten pan flügel-adjutant?
— Przybył w Imieniu króla łatwo zaprosić pana do cyrku, uważał to za rzecz bardzo ważną! Król pragnie pana Eberharda widzieć dzisiaj koniecznie w swojéj loży i do tego w paradném ubraniu, bo ma tam być także jakiś nowy poseł!
— Szczególniejsza rzecz! poszepnął Eberhard.
— Pan adjutant nie mógł się jaśniéj wytłómaczyć, lecz sądząc po jego słowach, a raczéj po krôlewskiém zaproszeniu, mówił Marcin zbliżając się do Eberharda: pan masz tam świecić, aby zaćmić tego posła!
— Jakiego ty delikatnego węchu nabierasz tu w stolicy! żartował hrabia, klepiąc Marcina po ramieniu i wstępując z nim w pałacowy przysionek. Ufam mu i prędko się ubiorę!
— Powóz czeka przygotowany!
Po przygodach tego wieczoru, urabia nie miał wcale ochoty ukazywać się w wielkiém towarzystwie, a mianowicie jechać do cyrku, w którym występowała Leona, królowa lwów; lecz Marcin tak usilnie nalegał, a zaproszenie ze strony króla tak było zaszczytne, że musiał z dobrą, miną przybrać ubiór granda, chociaż duszę jego zajmowała jedynie myśl, że i dzisiaj jeszcze zawiodła go nadzieja otrzymania wiadomości o swojém dziecku.
Ubrał się zatém w zdobny orderami kaftan, zarzucił na siebie bogato haftowany półpłaszczyk, i dla zapięcia go pod szyję kazał sobie podać bogatą zapinkę, na miliony cenioną. Była ona z jednego dyamentu, niewidzianéj dotąd w Europie wielkości, bo objętością i grą kolorów przewyższającego daleko Koh-i-Noor, ów brylant, o którym tyle mówiono i pisano, a otoczonego wieńcem mniejszych, cudownie pięknie błyszczących kamieni.
Po upływie kilku minut przybył w swoim wspaniałym powozie do cyrku. Murzyn zeskoczył, gdy powóz zajechał pod ganek i otworzył drzwiczki; poczém udał się za panem do królewskiéj loży. Gdy Eberhard przybył ku niéj, szambelanowie oddali mu najuniżeńszy ukłon, a flügel-adjutant, długo niespokojny, ucieszył się, że mógł go powitać i otworzyć mu drzwi do królewskiéj loży.
Zewnątrz, gdzie Sandok pozostał, Eberhard zauważył dwóch sług w wojskowéj liberyi, co go przekonało, że Marcin nie mylił się w swoich domysłach.
Skoro hrabia de Monte Vero wszedł do wielkiéj, dosyć napełnionéj loży, spojrzał badawczo po obecnych, — ujrzał królową, damy dworskie i jedną obcą. — księżniczki Karoliny ani jéj matki tam nie było, ale natomiast znajdowali się tam książę August, poseł francuzki, kilku ministrów, kilku generałów i obok króla jakiś orderowy pan, wyglądający na znakomitego bankiera żydowskiego.
Był to poseł *** książę B., a nieznajoma siedząca obok królowéj, mniéj więcéj dwudziesto-cztero-letnia dama, jego córka, księżniczka Aleksandra.
Gdy hrabia de Monte Vero wszedł, król obrócił się i wstał, co dało znak wszystkim otaczającym go panom, aby także powstali, rozumie się, że książę B. musiał to samo uczynić, co spowodowało, że i młoda księżniczka zwróciła swoje wielkie ciemne oczy na wchodzącego, który według jéj mniemania przynajmniej musiał być księciem królewskim.
— Serdecznie witany, kochany hrabio! rzekł król do Eberharda: kazaliśmy prosić pana do naszéj loży, nie tylko abyś pospołu z nami był świadkiem rzadkiego widowiska, że kobieta umiała królów pustyni uczynić swoimi niewolnikami, ale nadto aby cię poznajomić z księciem B.
Król kontent był widząc, że w następstwie tych słów książę ukłonił się Eberhardowi i przytém mimowolnie ujrzał zapinkę, która brylanty jego orderów i spinki córki daleko przewyższała i w drobne drzazgi przemieniała.
— Wielkie, dalekie państwo, które czeka znakomita przyszłość, zawsze mnie mocno zajmowało, mości książę, przemówił Eberhard do posła, a król słuchał — ma ono niejakie podobieństwo z dalekim krajem, w którym posiadam moje majętności ma wspólne wady i wspólne wielkie przymioty.
— O jakimże to kraju mówić pan raczysz? ciekawie spytał książę.
— O Brazylii, która niestety ma jeszcze niewolników.
Dalsza rozmowa obu tak różnych ludzi, widocznie niezmiernie bawiła króla. Książę B. miał lat około pięćdziesięciu, pojęcia miał nadzwyczaj arystokratyczne, a hrabia de Monte Vero był nietylko młodszy wiatach, ale i w sercu, był to zwolennik i szermierz szlachetnych ludzkich idei.
— Z naszym hrabią de Monte Vero nie tak łatwo trafisz książę do końca, śmiejąc się mówił król, którego to spotkanie się dwóch ostateczności prawdziwie bawiło, to wolnomyślny! Ale zostawcie panowie ten interesujący spór na drugi raz, — zaraz zacznie się druga część widowiska, prosilibyśmy o przedstawienie hrabiego pięknéj księżniczce, ale niech ojciec pilne oko zwróci na córkę, aby jéj serce nie przemówiło.
Eberhard nie słyszał tych żartobliwych słów króla, ale książę B. ukłonił się mówiąc:
— Młoda księżniczka ma kamienne serce, najjaśniejszy panie, prawie za twarde i zimne, — ręka kochającéj matki kierowała jéj wychowaniem! Najpierwsi nauczyciele w świecie, których dla niéj przyjmowałem, potrafili z powodzeniem wtajemniczyć ją w rozmaite umiejętności, — lecz żaden nie zdołał wychować jéj serca.
— Rozumiemy, mości książę, ale może znajdziesz pan jeszcze tego nauczyciela, tego czarownika! Życzymy tego panu, bo zdaniem naszém, dla księżniczki powinno być najpożądańszém piękne, bogate w uczucia serce! Pan hrabia de Monte Vero czeka na zaszczyt przedstawienia go pańskiéj pięknéj córce!
Król zwrócił się do swojéj małżonki, a tymczasem książę i Eberhard zbliżyli się do krzesła, na którém siedziała księżniczka, otoczona damami dworu. Miała ona majestatyczny wzrost. Pełność jéj kibici i zimna powaga rysów przedstawiały ją nieco starszą niż była rzeczywiście. Księżniczka Aleksandra liczyła lat dwadzieścia! Na mocno czarnych włosach miała kosztowny brylantowy dyadem, który nie tyle pokryty włosami jak u królowéj, nieco pyszniéj promieniał. Czoła nie miała wysokiego, nos nie wązki, a jednak mimo typu twarz jéj byłaby piękną i ułudną, gdyby nie wyraz zimnéj dumy na ustach i w ciemnych oczach. Lodowatą swoją oziębłością wyraźnie potwierdzała słowa swojego ojca.
Część czarnych jéj włosów spadała na oślepiająco białą szyję i ramiona, wystające z pod białego atłasu i kosztownych garnirowań. Na falującą pierś spadał szmaragdowy naszyjnik i sięgał do złotem przeszywanego górnego garnirunku sukni. Fałdy jéj przetykane były białemi kwiatami, u spodu wyglądał atłasowy trzewiczek, ubrany na wierzchu ozdobną złotem przeszywaną różyczką.
Właśnie uśmiechała się rozmawiając z hrabiną Arensteinową, siedzącą blizko niéj, gdy przystąpił książę z Eberhardem — ale i w tym uśmiechu było coś uderzająco zimnego, chociaż twarz jéj upiększał, Eberhard spojrzawszy na nią, musiał przyznać mimowolnie, że gdyby nie ten twardy rys, księżniczka byłaby królewską pięknością. Ojciec prosił jéj o pozwolenie przedstawienia hrabiego de Monte Vero.
Gdy to usłyszawszy powstała, zdało się Eberhardowi, że na jéj obliczu czyta rozczarowanie i niezadowolenie — odwróciła się ku niemu, jéj wysoka i piękna postać pasowała do jego postaci, — zimno zmierzyła go ciemnym wzrokiem, który przez chwilę spoczął na jego bogatym stroju i szlachetnie spokojném obliczu, — Eberhard ukłonił się.
Król uważnie patrzał na tę scenę.
Księżniczka uznała, że niewarto trudzić się na przemówienie, chociaż do niéj należało przemówić i formalnie zaprosić do rozmowy.
— Racz wasza wysokość jedynie królewskiemu rozkazowi przypisać, że przeszkadzam! rzekł nakoniec Eberhard pełnobrzmiącym głosem, ale tak delikatnie, że księżniczka, zdziwiona temi słowy, badawczo spojrzała na hrabiego.
— Jakoś dziwnie brzmi to usprawiedliwienie! szyderczo odpowiedziała.
— Takie każdy mężczyzna winien damie, skoro postrzeże, że się zjawił nie w porę!
Księżniczka uczuła się nieprzyjemnie dotkniętą — hrabia śmiał jéj powiedzieć, jak każdy mężczyzna każdej damie.
— A zatém nie nadzwyczajne, ale bardzo codzienne było pańskie usprawiedliwienie, rzekła sarkastycznie, przebacz pan, ale codzienności dotąd nie znałam.
— Nie potrzebuje przebaczenia co się dzieje bez wiedzy, cierpko, ale z bardzo dworskim ukłonem odpowiedział Eberhard.
Księżniczka czuła, że ją silny gniew opanował, — jednak uśmiechnęła się — taka rozmowa była dla niéj nowością!
— Słychać dzwonek, wasza wysokości — racz mi pozwolić, abym stał za krzesłem, na ktôrém pani usiądziesz.
— Jak kawaler za swoją damą — zawsze to łaska, która....
— Która się nie każdemu udziela, pomógł Eberhard — zrzekam się, wasza wysokości, łaski przemawiania do mnie, jeżeli to pani nieprzyjemność sprawia, i proszę o przebaczenie!
— W tym razie, panie hrabio, nie nazywaj pan tego żadną łaską, śmiejąc się mówiła księżniczka — i uczyń pan to mimo mojéj woli!
— To byłoby nie do darowania, wasza wysokości — mam zaszczyt....
— Przeszkadzasz pan — już zaczynają, szepnęła księżniczka i szybko wzrokiem wskazała krzesło temu dziwnemu panu dworu.
Ale w téj chwili ta przedwczesna odpowiedź przykrość sprawiła księżniczce, i na rysach jéj osiadł znowu bardziéj uderzający zimny rys, — powiedziała sobie, że wypada nie zważać wcale na hrabiego i przez całe dalsze widowisko postępowała jakby go tam wcale nie było.
Gdy na scenie dziwnie pomalowane i poubierane klowny wykonywały swoje na pozór komiczne, ale na złamanie karku narażające sztuki, Eberhard powiódł wzrokiem po szerokim kręgu widzów, całą przestrzeń w natłoku przepełniających.
W loży dyplomatów dostrzegł księcia d’Etienne i lorda Wooda, tureckiego posła Mohameda Achari Beja i greka Miliosa. Książę Waldemar był niezdrów i dla tego nie ukazał się ze swoim szambelanem. Ale naprzeciw łoży dyplomatów ujrzał jakąś starą damę z siwemi lokami, — po obu stronach miała dwie fantastycznie ubrane córki.
— Szanowna pani Bolius, szepnął sam do siebie, prezentuje piękną Korę i czarowną Lidyę, — to także matka, której dobry Bóg nie spodziewał się, gdy kobiecie, dał udział w stworzeniu! — Jak młody lord Felton, muzykalny kanclerz angielskiego poselstwa, wespół z księciem d’Etienne lornetują te niewinnie uśmiechające się damy! Kochany lordzie Felton, nie szaléjże, — jeżeli chcesz wejść w stosunki z temi „pięknościami, musisz mieć dwóch ojców milionerów.
Tę rozmowę samego z sobą przerwano Eberhardowi.
Zabrzmiały huczne trąby — na tór wjechali Turcy i amazonki w bogatych błyszczących strojach, na pysznych koniach, i ustawili się do kadryla.
Piękne postaci krótko ubranych amazonek wkrótce zwróciły uwagę wszystkich panów, a mianowicie książę Etienne i Mohamet Achari przyglądali się znawczym wzrokiem pięknym amazonkom, i niejedném ognistém spojrzeniem wynagrodzeni, na nowo zachęcani byli.
Jeszcze jeden numer, potém ukazała się wsławiona królowa lwów, podziwiana miss Brandon, odważna, cudzoziemka; która całą ogromną stolicę zaniepokoiła.
Wspaniałe wyuczone konie, które po kadrylu przeprowadzano, mimo wykończonych, szlachetnych kształtów swoich i podziwu godnéj zręczności, nie zdołały już pohamować niecierpliwych widzów. Wszyscy z największém wytężeniem wzroku oczekiwali pojawienia się śmiałéj cudzoziemki, która zdołała straszliwych królów pustyni uczynić swoimi niewolnikami.
Nakoniec otworzyły się drzwi, prowadzące ze stajen i korytarzów na scenę, lecz nie ukazał się starszy ubrany w srebrzysto lśniące trykoty, który dawniéj kierował włóczeniem i ustawianiem złotéj klatki, z trzema potężnemi bramami i drażnił te dzikie bestye żelaznym drągiem, lecz dzisiaj inny sługa musiał wykonać jego obowiązki przy wstępie na scenę.
Lwy rycząc straszliwie rzucały się na kratę klatki, którą rozgniewane wstrząsały, okazując tłumowi widzów całą swą pustoszącą siłę i wściekłość.
Gdy się bestye do najwyższego stopnia rozdrażniły, sługa cofnął się w tył, drzwi się otworzyły — na torze ukazała się pyszna jak królowa, pani zwierząt pustyni.
Po obszernym cyrku rozległ się okrzyk przerażenia i poklaski, — z podziwem ujrzano majestatyczną postać kobiety, śmiejącéj bawić się ze lwami!
Tylko Eberhard nie zmienił smutnych nieruchomych rysów, lecz pałający wzrok wpoił w artystkę, która za scenę obrała sobie klatkę królów pustyni!
Nie widać było przy niéj żadnéj broni, w kształtnéj ręce trzymała tylko zwyczajną szpicrutę. Ubrana w czarną, nieozdobną ogoniastą suknię, jéj słuszna, wyniosła postać jeszcze większe wywarła wrażenie tą widoczną pogardą wszelkich pretensyj, ale jéj oblicze o wysokiém czole, nagarbionym nosie, cały przypominający minę władców krój jéj twarzy, zadawały kłam téj wyrachowanéj zewnętrznéj skromności.
Dumnym ruchem Leona oddała ukłon najprzód królowi, potém publiczności, hrabiego de Monte Vero dotąd jeszcze nie postrzegła.
Gniewnie ryczące lwy cofnęły się w róg klatki, gdy ujrzały swoją panię — a ta uśmiechnęła się tryumfalnie, jakby rozpogodzona widokiem ujarzmionych królów pustyni, lecz uśmiech jéj przesunął się jak promień słońca po marmurze.
W loży dyplomatów łamano sobie głowy nad tém, kogo przypominają szlachetne, silnie wyraziste rysy téj miss Brandon, — rysy interesujące, w których ukrywał się świat olbrzymich namiętności.
— Przypatrz się pan profilowi, szepnął nakoniec francuzki attaché z uczuciem własnéj godności wesołego ludu, nazywającego się la grande nation, do młodego Feltona: przypomnij pan sobie mojego wielkiego cesarza i spojrzyj tam jeszcze raz!
— Masz pan słuszność, sucho odparł Anglik: wielkie podobieństwo do Napoleona Bonapartego!
Wszystkich oczy spoczęły pełne oczekiwania na miss Brandon, która pewną ręką otworzyła więzienie, gdy najgłębsza cisza panowała w rozległym, przepełnionym cyrku; z zimną spokojnością i lodowatym uśmiechem weszła do skurczonych bestyj — machnęła szpicrutą, — nie mówiąc ani słowa, tylko ręką wskazując, zmusiła zwierzęta, aby wyszły z kąta i u nóg jéj legły.
Mówią, a myśliwi i osadnicy Południowéj Ameryki wielce w to wierzą, że są ludzie, których wzroku dzikie zwierzęta znieść nie mogą. Tém spojrzeniem panują oni nad żarłocznemi zwierzętami pustyni, tém spojrzeniem czynią straszliwe bestye czołgającymi się niewolnikami swojéj woli.
Widać, że i miss Brandon posiadała to spojrzenie, bo gdy rozkazująco wyciągnęła bezbronną rękę, nie spuściła z oka trzech lwów, które jak pieski pochlebiając się w proch przed nią zaległy.
Zgrozą przejmowała myśl, aby z nagła, w któremś z tych straszliwych zwierząt nie obudziło się przeświadczenie o sile i chęci mordu, aby które nie rzuciło się na bezbronną kobietę i jednym zamachem potężnéj łapy nie zniszczyło jéj — tylko jedna chwila, a odważna mogła się zmienić w zakrwawioną massę ciała.
Ale ta władczyni uśmiechała się tak spokojnie i bezpiecznie, jakby nieomylnie ufała władzy tajemnéj, którą miała nad królami zwierząt, — bawiła się z niemi, gniewała się swoim rozkazującym wzrokiem, jeżeli który lew choć na sekundę wzdragał się być posłusznym, siadała, jak na żyjącéj, kosztownéj, straszliwéj sofie — na grzbiecie jednego, a dwom drugim kazała stać obok siebie, bez ruchu, jakby były wykute z kamienia! Jéj piękna, w obcisłéj sukni tém wydatniejsza postać, ukazała się w całém malowniczém wykończeniu, gdy się całkiem na grzywiastą szyję lwa pochyliła, jakby jéj służył za łoże.
Nagle Leona powstała — szło, o wykonanie strasznego zakończającego effektu.
Wszystkich oczy w gorączkowém wzruszeniu śledziły jéj ruchy — gwizdnęła szpicrutą w powietrzu. Lwy mrucząc groźnie, poskoczyły — gwizdnięcia tego widocznie nie cierpiały, ostra druciana szpicruta widocznie ich drażniła!
Dzika Leona, pulchnie piękna miss Brandon, uśmiechała się, bo bezpieczna była, gdy te zwierzęta puszczy pokornie głowy przed nią do ziemi pochyliły.
Drażniła lwów, które z razu kurczyły się i czołgały, a późniéj straszliwie rycząc po klatce rzucały, — podżegała je i kłóła, aż wściekłe, do skoku wyprężone, na nią się zasadzały i błyszczące czerwono pałające oczy ku niéj czatując wymierzyły.
W téj chwili okazała się cała niezmierna potęga spojrzenia.
Leona stała przed szalonemi bestyami i gnębiła je swoim wzrokiem, sama spokojna, jakby posiadała nieograniczoną władzę.
Lecz czy wielka pewność siebie, czy też nienasycona ambicya sprawiły, że oczy swoje odwróciwszy od zwierząt, skierowała na siedzącą bez tchu publiczność.
Nagle zbladła — zachwiała się — i wyciągnęła ręce, jakby ujrzała występujące przed sobą jakieś mamidło, jakiegoś upiora.
Wzrok jéj padł na Eberharda, mniemała, że widzi, straszliwe zjawisko jakiegoś ducha, bo o téj porze Eberhard powinien był już nie żyć.
Widok ten na chwilę pozbawił ją przytomności umysłu — a ta chwila wystarczyła!
Przeraźliwy krzyk tysiąca głosów rozległ się po cyrku, — jeden lew, najsilniejszy, największy, korzystając z odwróconego wzroku i zblednięcia Leony, żywo poskoczył — i wysoko wyrzucił w górę piasek znajdujący się na dnie klatki.
Kobiety pozakrywały oczy, — mężczyźni wołali o pomoc. Każdy mniemał, że straszliwa kusicielka lada chwila zginie pod łapami krwi chciwego zwierzęcia.
Ale z areny ozwał się dziki śmiech, — królowa lwów stała nieuszkodzona, bo się szybko w tył cofnęła przed bestyą, która teraz przed nią korzyła się w prochu, i wszystko wyglądało, jakby to co się stało, było tylko umyślną, przerażającą sztuką!
Cyrk zabrzmiał nieskończoną radością, publiczność zapłaciła miss Brandon podziwieniem i oklaskami, któremi wynagradza się zaledwie królów i bohaterów!
To dopiero zadowoliło ambitną duszę Leony, — radowała ją potęga, jaką wywierała, i hołd jéj przyniesiony!
Wyszła z klatki tak pewna i uśmiechająca się, jakby wychodziła z buduaru — wzrokiem szybko szukała Eberharda, który teraz stał w królewskiéj loży — bo jeszcze raz przekonać się musiała, czy to rzeczywiście on!
Poczém dziękując ukłoniła się i zeszła ze sceny.
Ożywienie i oklaski publiczności nie miały końca; po tak świetném rozproszeniu niemego przerażenia, straszliwie wzburzone umysły, wyszumieć musiały!
Lecz ktoby widział Leonę, gdy powróciwszy do swojego mieszkania drżała z nienawiści i chęci zemsty — gdyby widział jéj ponuro świecące oczy, jéj drżące usta, gdy wymawiała słowa: „on żyje!“ — ten byłby znowu oniemiał przelękniony, już nie widokiem dzikich zwierząt, ale groznéj, straszliwéj żeńskiéj postaci!
Dwór powstał także i schodził na dół do swoich powozów.
Król przemówił kilka łaskawych słów do księżniczki B. — a królowa wychodząc z loży rozmawiała nieco z Eberhardem.
Gdy zeszli do portyku, a powozy zajechały, król pożegnał otaczających i szybko wespół z królową wsiadł do swojego galowego ekwipażu.
Książę poprowadził córkę do swojego, zbliżyli się do miejsca, w którém stał Eberhard — książę skłonił mu się na pożegnanie, ale jego dumna córka postanowiła uniknąć pożegnania!
Lecz gdy spojrzała, spostrzegła tuż przed sobą hrabiego de Monte Vero w całéj jego imponującéj postaci, z piękną twarzą i głęboko duszę przenikającym wzrokiem.
Młoda księżniczka Aleksandra mimowoli pożegnać go musiała, jak się żegna królowa, — musiała, bonie mogła inaczéj, a stało się tak szybko, iż nawet namyślać się nie miała czasu.
Ojciec pomógł jéj wsiąść do powozu. Murzyn Sandok stał przy drzwiczkach powozu hrabiego de Monte Vero.
Na najbliższéj ulicy powoź Eberharda, zaprzężony w cztery karę konie, przeleciał obok powozu księcia!
Hrabia de Monte Vero wrócił do swojego przepysznego pałacu, gdzie służba czekała jego skinienia, gdzie na marmurowych stołach oczekiwały najkosztowniejsze potrawy i napoje.... Pomiędzy drzewami nad drogą, rozrzewniająco smutnie brzmiała pieśń:

Matki rodzonéj nie znałam.
Nikogom ojcem nie nazwała;
Boże kochany, jestem sama!
Och! żadne serce nie jest mojém!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: George Füllborn i tłumacza: anonimowy.