Przejdź do zawartości

Tajemnice stolicy świata/Tom I/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor George Füllborn
Tytuł Tajemnice stolicy świata
Podtytuł Grzesznica i pokutnica
Wydawca Księgarnia Jana Breslauera
Data wyd. 1871
Druk Drukarnia Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Die Geheimnisse einer Weltstadt oder Sünderin und Büßerin
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ III.
Leona.

W kilka dni późniéj, po ważkiéj uliczce stolicy, człowiek słusznego wzrostu mocno płaszczem otulony, śpieszył ku ciemno przed nim w głębi występującemu domowi. Uliczka ta prowadziła na otwarty plac, na którym wznosi się potężna, jak się zdaje okrągła budowla, będąca stołecznym cyrkiem.
Wieżowe zegary zaledwie zapowiedziały szóstą wieczorną godzinę, a jednak już było ciemno, tak, że oczy tego człowieka niewyraźnie tylko dostrzegły wejścia i okien od téj strony budynku. Dopiero gdy przyszedł bliżéj, latarnia niewielkie na okrąg światło rzucająca, dozwoliła mu dokładniéj rozpoznać najbliżéj leżącą część cyrku.
W téj chwili z cienia portyku przystrojonego słupami, wystąpiła uderzająco wielka i barczysta postać, która widocznie oczekiwała przybywającego.
— Czy to ty Marcinie? spytał przybyły półgłosem.
— Ja, na rozkazy, panie Eberhard!
— Czy dowiedziałeś się czegoś nowego?
— Przed godziną był u miss Brandon szambelan von Schlewe, gdy już się znajdowała na dole przy lwach.
— Czy mówił z nią?
— Nie, panie Eberhard, patrzałem przez okno w przestrzeń, i widziałem, że młody człowiek, zwany Harry, bardzo krótko go odprawił!
— Może miss Brandon widziała cię i poznała?
— Ani jedno, ani drugie, panie Eberhard!
— Czekaj na mnie tu gdzieś blizko, Marcinie! Barczysty, znany nam już z pierwszego rozdziału sternik „Germanii“ poczciwy marynarz, który dla swojego pana i dobrodzieja w każdéj chwili gotów był oddać duszę i ciało, chciał coś jeszcze powiedzieć, ale pan Eberhard odszedł ku wejściu do cyrku — wszakże marynarz snadź nie bardzo dowierzał temu miejscu, bo przemówił do siebie: „Żeby go tylko coś u hrabiny nie spotkało.“
Marcin odszedł na bok, bo zbliżali się robotnicy cyrkowi dla zapalenia świeczników, bo miano zaraz otworzyć kassę. Pan Eberhard zaś wszedł po schodach wewnątrz budynku, prowadzących do mieszkania sztukmistrzów. Serce jego biło gwałtownie — dla oczekującéj go rozmowy mianowicie odbył tak daleką podróż przez ocean, i obaczymy, że wcale nie drobny powód tu go sprowadził Eberhard miał na sobie niepozorny szaraczkowy surdut i kalabryjski kapelusz, tak, że mógł uchodzić za robotnika.
Gdy się dostał na dosyć głęboki korytarz, jasno oświetlony kilku płomieniami gazu, głuchy ryk wskazał mu dokąd ma zmierzać, i wkrótce stanął przededrzwiami, na których przybita była złocona blacha, z napisem: „Miss Brandon.“ Eberhard nie czekając, potrzykroć zapukał, — coś wewnątrz zaszeleściło — powoli zbliżono się ku drzwiom i otworzono je — Eberhard stał przed poszukiwaną!
Gdy światło gazowe z korytarza rzuciło jasny blask na twarz Eberharda, Leona Brandon bledniejąc w tył się cofnęła, — przez chwilę stała nieporuszona, tylko jéj pięknie wykrojone usta mimowolnie wyszeptały kilka słów największego zdziwienia. Wysoką postać miss Brandon okrywała czarna powłóczysta suknia bez ozdób i garnirowań, — ciemne, lśniące włosy miała gładko uczesane. W jéj zbladłych rysach mimo przerażenia można było wyczytać chęć panowania; wysokie jéj czoło, zagięty nos, śmiały krój całéj twarzy przypominały władczynię, a jéj wielkie, ciemne oczy świadczyły o niepowściągnionych namiętnościach.
Cofnęła się krokiem wstecz do środka pokoju, a Eberhard korzystając z tego przystąpił bliżéj i drzwi za sobą zamknął.
— Jesteśmy sami, pani hrabino, rzekł silnym głosem, przebiegając okiem przestrzeń, w któréj głębi postrzegł wielka złotą klatkę z trzema lwami.
— Eberhardzie — zawołała miss Brandon, coraz mocniéj panując nad sobą — mniemałam, że mnie uwodzi jakieś złudzenie, gdy przechadzając się wczoraj po parku, przelotnie ujrzałam cię przejeżdżającego powozem.
— Nie mylisz się pani — właśnie cię szukam!
Miss Brandon teraz już znowu odzyskała spokojność, jéj dumnie zimne oblicze uśmiechnęło się i może pozbyło przez to ostatniego śladu przerażenia.
— Co za szczególna maskarada, panie hrabio! rzekła patrząc na robotniczą odzież Eberbarda.
— Prawie tak szczególna, jak tutejsze otoczenie pani! Przybywam, pani hrabino Ponińska, zażądać od pani mojego dziecka!
— Pańskiego dziecka? Dziwne żądanie, mości hrabio! Dziecię pańskie jest także mojém — a dla czegóż to pan nie nazywasz mnie swojém nazwiskiem, skoro przecięż jestem pańską żoną?
— Byłam, chciałaś pani powiedzieć, hrabino Ponińska! Mniemałem, że ta epoka naszego życia już na zawsze przeminęła! A przynajmniéj nie wiedziałem, że po wszystkiém, co przed blizko czternastu laty zaszło, jeszcze coś pani winienem.
— Byłeś pan w Ameryce.
— A teraz tu przybywam, aby moje dziecię, moją córkę, którą wtedy pani pozostawić musiałem, teraz pani odebrać! mówił Eberhard spokojnie, bez uniesienia.
Leona Brandon, którą on nazywał hrabiną Ponińską, niby szukała krótkiéj odpowiedzi, — niby nie mogła znieść spokojnie widoku stojącego przed nią dumnie wyprostowanego człowieka.
— Pani milczysz — wahasz się — mój domysł! — zawołał teraz Eberhard, a oczy mu silniéj zabłysły — gdzie jest moje, dziecię?
— Uspokój się panie hrabio!
— Odpowiedzi żądam — nie próbuj pani moich względów i spokojności straszliwiéj niż to dusza ludzka mimo wszelkiéj przewagi znieść może. Wzrok pani nabiera wyrazu, który mną wstrząsa — moje dziecię — umarło!
— A gdyby i tak było? zimno, i z przeważnym śmiechem spytała Leona, jakby radowała ją troska stojącego przed nią człowieka.
— A więc w takim razie — pani je zabiłaś, wyzionął Eberhard i przybliżył się do straszliwéj. Stała ona na drodze dla nienasyconéj pani ambicyi, dla ambicyi, która panią aż do areny przywiodła, aby pokazywać zdziwionym, że królowie pustyni do nóg twoich padają. Gdzie dziecię moje? Żądam wyznania — a potem osądzę!
Leona słuchała słów Eberharda z coraz większem rozdrażnieniem — oczy jéj iskrzyły się, łono gwałtownie wznosiło się — ręce drżały z gniewu na to, że ten człowiek w taki sposób śmiał przemawiać — w rysach jéj widać było niepomiarkowaną namiętność — usta dyszały zgubą — z oczu wypadały strzały.
— Odmawiam panu wszystkiego! poszepnęła.
W takim razie potrafię przymusić panią! zawołał Eberhard, straciwszy spokojność i cierpliwość, albowiem obawa o życie swojego dziecięcia wszystko przewyższała.
Leona znowu się cofnęła; — groźna myśl opanowała jéj zmysły i rozum — tylko kilka kroków oddzielało ją od złoconéj kraty klatki, w któréj lwy tu i tam niespokojnie się kręciły; — jéj mała, kształtna ręka zbliżała się do klamki, otwierającéj drzwi klatki; jeszcze jedno poruszenie, a bestye te miałyby wolną drogę do śmiałego wyzywającego człowieka, który nie skrzywiwszy się nawet patrzał na tę okrutną pogróżkę — nic w nim nie zdradzało ani obawy ani przerażenia — jak bohater stał nieustraszony w obec śinierci gdy Leona kładła rękę na klamce.
To wszystko działo się w chwili największego rozdrażnienia.
— Otwórz pani kratę, rzekł z zimnym spokojem — i ja z tamtéj strony oceanu przywykłem do obcowania z takiemi bestyami — wprawdzie trzem ulegnę, ale nie sądź pani, abyś przez to uwolniła się od odpowiedzi na moje pytanie! Jeżeli pani nie powiesz, gdzie mam szukać mojego dziecka, które teraz już musi być blizko szesnastoletnią dziewczynką, to się świat dowie, że matka miss Leony Brandon, hrabiny Ponińskiej...
— Wstrzymaj się pan, wrzasnęła Leona wyciągając ręce jak do obrony. Pan wiesz...
— Wszystko! Gdzie moje dziecię?
— Po naszém rozłączeniu, oddałam je, wyjąkała Leona w krótkich przerwach, mojej pokojówce — ona zaś dała je na wychowanie pewnéj rodzinie...
— A nazwisko téj rodziny?
— Była to rodzina jakiegoś kancelisty Furscha, który utrzymywał zakład wychowania!
— Daléj, daléj — muszę wiedzieć gdzie mam szukać mojego dziecka, abym je mógł przytulić do ojcowskiego łona, abym je uszczęśliwił, mówił Eberhard głosem, w którym przebijało się gorące uczucie i tęsknota.
— Rodzina ta gdzieś znikła, wszelkie moje poszukiwania były nadaremne.
— A więc pani trudziłaś się? — z przerażającém szyderstwem mówił Eberhard.
— Tyle tylko dowiedziałam się, że mąż młodéj wówczas kobiety, która zabrała dziecię, przebywał w parku bez schronienia — bo go poszukiwano!
— Niegodziwa! w jakież ręce dziecię moje wydałaś! zawołał boleścią dręczony Eberhard, tuląc twarz w dłoniach. Biada ci, jeżeli go nie znajdę — biada ci, jeżeli, co jeszcze straszliwsza, znajdę je grzesznicą — jeżeli, odziedziczyło krew twojéj matki!. Wtedy — o wtedy wyczerpie się aż do dna i moja nawet cierpliwość — zgnębię cię, nie przez to, abym miał na tobie położyć moją rękę — o, uchowaj mnie Boże od tego! — nie, ale kara twoja będzie daleko sroższa!
Leona z wewnętrzném przerażeniem wysłuchała groźby człowieka, którego straszne cierpienie widziała i którego gwałtowny charakter znała; wiedziała, że słowa swojego dotrzyma, więc się go obawiała.
W téj chwili otworzyły się w głębi przestrzeni wielkie i szerokie drzwi — prowadzące na korytarz do ujeżdżalni. Na progu ukazał się młody dwudziestoletni chłopiec w srebrnych łuszczkowych trykotach, w których jego postać wybornie się przedstawiała — przez chwilę stał zdziwiony, ujrzawszy obcego przy miss Brandon, i zmierzył go od stop do głowy.
— Jeszcze téj nocy poszukam w zwierzynieckim parku tego włóczęgi ściganego, mówił z cicha Eberhąrd; oby Bóg dozwolił mnie i pani, abym znalazł dziecko!
I zmierzał ku drzwiom.
Leona odprowadzała go nienawiścią pałającym, ponurym wzrokiem.
Gdy drzwi za sobą zaniknął, rozkazująco rzekła do młodzieńca stojącego w głębi z założonemi rękami:
— Harry, czy dobrze przypatrzyłeś się temu człowiekowi?
— Poznam go między tysiącem! z zapałem odpowiedział młody.
— Nawet gdy zamiast tego ubioru, włoży zdobny orderami i ukaże się pomiędzy książęty?
— Nawet i wtedy, miss Brandon, dla pani znajdę go wszędzie!
Leona zamilkła na chwilę — pogrążona w ponurych myślach patrzała przed siebie — jéj namiętna, dzika dusza wydała wyrok, wywołany groźbą Eberharda i jego dla niéj niebezpieczném pojawieniem się.
— Nienawidzę go — poszepnęła — i wyznaj Leono, ty się go boisz! To haniebnie — albo ja!
Spojrzenie Harrego z zachwyceniem zawisło na miss Brandon, która miała nad nim wszechmocną, władzę.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: George Füllborn i tłumacza: anonimowy.