Tajemnice Paryża/Tom II/Rozdział IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tajemnice Paryża |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia Wł. Łazarskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Mystères de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
Dozorczyni weszła z Gualezą do sali, gdzie znajdowała, się Klemencja. Żywa rozmowa z Wilczycą zarumieniła blade lica młodej dziewczyny, a pani d’Harville spojrzawszy na nią, wspomniała o Rudolfie, i wyznała przed sobą, że taka piękność godną jest miłości księcia.
— Pani markiza, z powodu dobrego świadectwa, które dałam za tobą — rzekła pani Armand — chce cię widzieć i może ci nawet wyjedna zmniejszenie kary.
Dozorczyni wyszła, a pani d’Harville odezwała się do Gualezy w te słowa:
— Moje dziecię, pani Armand chwali bardzo twój łagodny charakter i przykładne postępowanie, ale skarżyła się, że jej nie ufasz, że nie chcesz się jej zwierzyć.
Gualeza w milczeniu spuściła głowę.
— Ubiór wieśniaczy, w którym tu przyszłaś, ciągłe milczenie co do miejsca twego pobytu każą się domyślać, że ukrywasz pewne okoliczności. Nie mam żadnego prawa do twego zaufania, nie chcę zadawać ci przykrych pytań; ale powiedziano mi, że na moje zaręczenie uwolnią cię z więzienia. Chciałabym więc wiedzieć, jakie masz zamiary na przyszłość? Co myślisz robić po wyjściu na wolność? Jeżeli, o czem nie wątpię, chcesz postępować na dobrej drodze, mogę ci zapewnić uczciwy sposób do życia.
Gualazia, do łez prawie rozczulona tkliwą dobrocią markizy, odpowiedziała po chwili milczenia.
— Pani jesteś dla mnie talk łaskawą, że nie powinnam może dłużej ukrywać przeszłości, dotąd jednak przysięga zmuszała mnie do tej skrytości.
Markiza, zdziwiona słodyczą głosu i wysławieniem Gualezy, rzekła do niej:
— Muszę ci powiedzieć, że twoja postać, twoja mowa niezmiernie mnie zastanawiają. Z takiem wychowaniem jak mogłaś...
— Upaść tak nisko? nieprawdaż, pani? — zapytała z goryczą Gualeza. — To wychowanie odebrałam przed niedawnym czasem; winnam je szlachetnemu mężowi, który mnie nie znał, jak pani, nie dano mu nawet za mną dobrego świadectwa, a ulitował się nade mną...
— Któż to jest?
— Nie wiem.
— Czy wiesz, jak się nazywa?
— Wiem — odpowiedziała Gualeza z zapałam; — mogę ciągle błogosławić, uwielbiać to imię. Nazywa się Rudolf.
— Czy stary?
— Młody jeszcze.
— A piękny?
— O! piękny, jak jego serce.
Namiętna wdzięczność, malująca się w tych słowach, sprawiła przykre wrażenie na markizie. Jakieś nieprzezwyciężone, niepojęte przeczucie mówiło jej, że to książę.
— Dozorczyni nie omyliła się — pomyślała Klemencja, — Gualeza kocha Rudolfa, jego imię we śnie wymówiła.
Klemencja, pomimo szlachetnych przymiotów duszy i serca, była kobietą; kochała Rudolfa, chociaż zagrzebała tę tajemnicę we własnem sercu. W pierwszym momencie bolesnego wrażenia, upatrywała w Gualezie rywalkę. Oburzyła się jej duma na myśl, że mimowolnie się rumieni, że cierpi.
— Powiedzże mi panna, jak ten protektor może pozwolić ci pozostawać tutaj? — zapytała markiza z pogardą, która w rażący sposób odbijała od pierwszych jej słów pełnych łaski i dobroci. — Jakim sposobem tu się panna dostałaś?
— Boże — odpowiedziała trwożliwie Gualeza, nie pojmując tak nagłej zmiany, — czyli panią czem obraziłam? Pani mówi tak surowo!
— Czy potrzeba, żebym ważyła każde moje sławo? Ponieważ chcę się zająć losem panny, sądzę, Że mogę zapytać się o to i owo.
Ledwie Klemencja wymówiła te słowa, już ich żałowała. Dodała więc znowu nieco łagodniej, żeby nagłą zmianą nie obudzić podejrzenia w Gualezie.
— Powtarzam, że doprawdy nie pojmuję, jak taki dobroczyńca mógł cię zastawić w więzieniu? jak powróciwszy na dobrą drogę, mogłaś być przytrzymana sama w nocy na ulicy? A chociaż nie mam innego prawa do twego zaufania, prócz chęci zrobienia ci dobrze, obiecuję ci raz jeszcze zachować tajemnicę, jeżeli mi ją powierzysz, i pomóc ci we wszystkiem, o ile tylko będę mogła.
Takim zwrotem markiza odzyskała stracone zaufanie Gualezy, która nawet wyrzucała sobie, że nie zrozumiała pani d’Harville.
— Przed trzema miesiącami — rzekła do Klemencji — pan Rudolf umieścił mnie o pięć mil stąd na folwarku. Sam mnie tam zawiózł i powierzył w ręce szanownej kobiety, którą kochałam jak matkę. Pani ta z proboszczem tamtejszym zajęli się serdecznie mojem wychowaniem.
— A pan Rudolf, czy często tam przyjeżdżał?
— Przez czas mego pobytu byłtylko trzy razy.
Klemencja nie mogła ukryć radości.
— I, kiedy przyjeżdżał, byłaś bardzo szczęśliwą?
— O! pani, więcej niż szczęśliwą, było to uczucie wdzięczności, uszanowania, uwielbienia, a nawet bojaźni, bo między nim a mną, między nim a innymi istnieje duży przedział.
— Dlaczegóż opuściłaś szczęśliwe schronienie, które znalazłaś na folwarku?
— Niestety, wbrew mej woli. Przed kilkoma dniami — dodała Gualeza drżąc na samo wspomnienie — szłam na plebanję, kiedy niegodziwa kobieta, która mnie dręczyła w młodości, ze wspólnikiem, zasadzeni w parowie, rzucili się na mnie, związali i unieśli do fiakra. Zaledwie fiakr ruszył, kobieta koniecznie chciała mi twarz spalić witrjolem, żeby minie oszpecić.
— Co za — okropność! Biedne dziecię! któż cię od tego uchronił?
— Jej wspólnik, ślepy, zwany Bakałarzem. Wszczęła się walka między nim i Puhaczką, lecz Bakałarz zmusił ją do wyrzucenia oknem butelki z witrjolem. Noc była ciemna. W półtorej godziny powóz zatrzymał się na równinie Saint-Denis, człowiek na koniu czekał tam na nas, a na jego pytanie: — Czy macie ją przecie? — Mamy, odpowiedziała Puhaczka. Jeżeli pan chcesz pozbyć się dziewczyny, najlepiej będzie, jeśli ją położymy na ziemi, ja ją przytrzymam i pojazd po niej przejedzie, będą myśleli, że przypadek.
— Ach, okrutna!
— Puhaczka byłaby tak zrobiła. Szczęściem ów konny powiedział, że nie chce, aby mi się stało co złego, że trzeba tylko przez dwa miesiące trzymać mnie w tak ścisłem zaniknięciu, abym nie mogła ani wyjść, ani do nikogo napisać. Puhaczka przekładała, żeby mnie osadzić w szynkowni Czerwonego Janka, na Polach Elizejskich i zamknąć w piwnicy. Konny zgodził się na to, obiecując, że po dwóch miesiącach zapewni mi los lepszy, niż miałam na folwarku Bouqueval.
— Jakaż dziwna tajemnica!
— Ten człowiek dał Puhaczce pieniądze, obiecał jej dać jeszcze więcej i oddalił się galopem. Kiedy podjeżdżaliśmy do rogatek Paryża, Bakałarz rzekł do Puhaczki: „Chcesz zamknąć Gualezę w piwnicy Czerwonego Janka, a wiesz przecie, że ją czasem Sekwana zalewa? Chciałabyś więc ją utopić!“ — „Chcę“, odpowiedziała Puhaczka. Bakałarz jej na to: — „A ja nie chcę, żeby się utopiła, nie zawiozę jej do Czerwonego Janka“. Puhaczka równie jak ja dziwiła się, że mnie ten człowiek broni i przysięgła w gniewie, że mnie wbrew jego woli zawiezie do Czerwonego Janka. — Nie lękam się tego, mówił Bakałarz, trzymam Gualezę za rękę i nie puszczę jej, a ciebie uduszę, jeżeli się do niej zbliżysz. — Cóż z nią zrobisz? spytała go Puhaczka, trzeba ją przecież zaniknąć na dwa miesiące. — Mam sposób, odpowiedział Bakałarz, pojedziemy na Pola Elizejskie, zatrzymamy się o kilka kroków od jakiego odwachu, ty pójdziesz po Czerwonego Janka, teraz północ, zastaniesz go w szynku, on zaprowadzi Gualezę na odwach i powie, że to dziewczyna z Cite, którą spotkał włóczącą się koło swojej szynkowni. Ponieważ pod karą trzech miesięcy więzienia zabroniono takim dziewczynom chodzić po Polach Elizejskich, a Gualeza jeszcze zapisana w policji, osadzą ją w więzieniu św. Łazarza, — Ale, powiedziała znowu Puhaczka, Gualeza nie da się uwięzić, na odwachu wszystko wyjawi. I choćby ją nawet uwięzili, napisze do swego protektora i wszystko się odkryje. — Owszem, pójdzie dobrowolnie do więzienia, odpowiedział Bakałarz, bo wprzódy przysięgnie, że ani w więzieniu, ani potem o niczem nikomu nie powie, powinna to dla mnie zrobić, bom ją bronił od witrjolu, a gdyby złamała przysięgę, spalimy, wyrżniemy cały folwark Bouqueval. Potem Bakałarz rzekł do mnie. — Przysięgnij, albo oddam cię Puhaczce i zaleje cię woda w piwnicy Czerwonego Janka. Wiem, że, jeżeli przysięgniesz, dotrzymasz słowa.
— I przysięgłaś?
— Przysięgłam, bo bałam się utonąć w piwnicy, to musi być okropne. Od innej śmierci możebym się nie broniła.
Markizie łzy w oczach stanęły, bo uczuła całą szczerość ostatnich słów Gualezy.
— Spodziewam się — rzekła z dobrocią, — że nie zawsze będziesz tak surową dla siebie. Ale mów dalej, teraz pojmuję twoje milczenie, nie chciałaś wydać tych nędzników?
Wtem weszła zmieszana pani Armand i opowiedziała Klemencji, że książę de Lucenay jest na dole i kazał powiedzieć, że przybył z nowiną smutną i nieprzewidzianą, że dowiedział się od swojej żony, że pani markiza tu jest i do niej pospieszył.
— Smutna nowina! — rzekła do siebie markiza. — Potem nagle zawołała z rozpaczą: O! pewnie córka moja, córka moja umarła. Chodźmy do księcia!
I strwożona Klemencja oddaliła się spiesznie z panią Armand.