Tajemnice Nalewek/Część II/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Nagiel
Tytuł Tajemnice Nalewek
Część II-ga
Wydawca E. Wende i S-ka
Data wyd. 1926
Druk Drukarnia Leona Nowaka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IX
PLAJT!“


Przez Nalewki, w rannych godzinach, przeciągała następująca oryginalna kawalkada. Na przodzie szedł komisarz sądowy ze swoim pisarzem, dalej, o parę kroków, znany już nam właściciel „Kantoru inkasa i realizacji“, pan Abraham Meiner, w odwodzie dwaj pisarze, jeden niski, pucołowaty blondyn, drugi elegancki młodzieniec, o pięknie przystrzyżonej brodzie. Jeden z nich dźwigał pod pachą wielką tekę, drugi jakąś paczkę.
Wspaniały widok!
Szczególniej ozdobą całego tego orszaku był sam pan Abraham Meiner. Z podniesioną głową, kroczył poważnie w samym środku orszaku, stawiając wysoko nogi. Usta jego ozdabiał uśmiech półdobrotliwy, półdrwiący, który zresztą co chwila zmieniał odcienie, w miarę spotykania różnych osobników i wymiany z nimi ukłonów. Ten uśmiech stanowił całą „skalę kredytową“ Nalewek; wyrażał on dokładnie, co wart który ze spotykanych chałatowych kupców; lepiej nie mógł być poinformowany żaden komitet handlowy przy żadnym z banków. Na widok jednych był on służalczo słodki, wobec innych stawał się lekceważącym, nawet wzgardliwym. Odpowiednią skalę przedstawiały także ukłony, oddawane delikatną ręką pana Abrama.
— Cy... cy... a fajne purec! — mówili brudni Żydkowie, wyglądając ze swych sklepów, na widok wspaniałego przedstawiciela pokątnej Temidy na bruku Nalewek.
Pan Abraham nie stracił dziś napróżno czasu. Zrobił już trzy zajęcia, przyłożył mnóstwo pieczęci i nawet chciał jednemu z dłużników zabrać rzeczy na furę. Dopiero ubłagany, zgodził się na pozostawienie zajętych przedmiotów pod dozorem swego dłużnika, w jego mieszkaniu. Ma się rozumieć, nie obeszło się bez małego wynagrodzenia dla dobrotliwego pana Abrahama; dowodem paczka z towarami, która przeszła z rąk dłużnika pod pachę jednego z pisarzy pokątnego doradcy.
Pan Abraham był zdania, że nie robi się kroku bez wynagrodzenia.
Obecnie właściciel „Kantoru realizacji i inkasa“ podążał na czwarte zajęcie. W chwili, kiedy dawał rozporządzenie pisarzom, aby czekali na ulicy (był to rodzaj gwardji ochronnej, ponieważ zdarzało się, iż pokonani prawem dłużnicy pana Abrahama starali się go zwalczyć argumentami... pięściowemi), a sam zamierzał wejść do sklepu za przedstawicielem sprawiedliwości, ukazał się nadbiegający z przeciwnej strony Nalewek „Josek“.
Pan Abraham zatrzymał się; na ustach jego zaigrał uprzejmy uśmiech w najdoskonalszym gatunku. Za chwilę „Josek“ znajdował się przy nim.
— Co pan... co każesz? — zapytał pan Abraham, starając się być wykwintnym.
— Chciałem się z tobą zobaczyć. Wyszedłeś z domu tak rano.
— Co robić? — rzekł z powagą pan Abraham, gładząc błyszczącą od brylantów ręką pięknie wygolony podbródek. — Ja mam na głowie tyle interesów, tyle interesów!
Aż cmoknął.
— Chcę wiedzieć, co z Bernfusem?
— Dobrze. Dziś będzie załatwione.
— Dziś?
Triumfujący uśmiech ukazał się na twarzy pana Abrahama.
— Widzisz, ja tak zawsze. Nie żartuję! Abraham Meiner, co ma ogłosić komu upadłość jutro, to mu ogłosi dziś.
— Więc dziś będzie wniesione podanie do sądu handlowego?
Pan Abraham spojrzał z powagą na cyferblat szczerozłotego zegarka, wysadzanego brylantami.
— Już wniesione. „Mój“ adwokat — na tym wyrazie „mój“ był położony niewysłowiony akcent — tam już czeka. O pierwszej będzie zapieczętowane.
Pan Abraham uważał za stosowne roześmiać się na cały głos.
— Będziesz przy tem?
— A jakże.
— A inni?
— Inni też w porządku. Mówiłem ci już, że mamy ich już trzech, wszyscy na prowincji. Tym niema poco robić upadłość, oni i tak pocichu zrobią „plajt“.
— Dobrze. Zobaczymy się wieczorem.
„Josek“ oddalił się szybko, gwiżdżąc coś między zębami, a pan Abraham wszedł majestatycznie do sklepu, gdzie już komisarz sądowy przystępował do urzędowych czynności, a Żyd, Żydówka i pięcioro Żydziąt starało się tymczasem ukrywać pod ubraniem i w różnych kątach wszystko, co cenniejsze.
Rozpoczęło się zajęcie.
W dwie godziny potem znajdujemy pana Abrahama Meinera w tylnej izdebce składów firmy „Bernfus i Syn“, na Franciszkańskiej.
Była to jedna z najpoważniejszych w tej okolicy firm. Ciekawa jest jej historja. Zaczęło się od małego straganiku z zabawkami, guzikami i kramarszczyzną, który przed trzydziestu laty, w bramie tej samej kamienicy trzymała matka obecnego właściciela interesu. Kramik powoli rósł, aż stara straganiarka przeniosła się do jednego z najmniejszych sklepików w podwórzu; pomagał jej tam syn, młody, kilkunastoletni chłopiec. Po dwudziestu latach, stara Żydówka spoczywała, po całem życiu ciężkiej pracy i znoju, na kierkucie, a jej syn, który zdołał się tymczasem przetworzyć w grubego Żyda, o rudej brodzie, był jednym w większych hurtowników nalewkowskich.
Sklep jego i pakamer zajmowały cały parter bocznej oficyny i jeden z największych sklepów frontowych. Mieściły się tu nieprzeliczone paki i paczki norymberszczyzny, galanterji i różnych drobiazgów. Znalazłeś tu nici, igły, guziki, spinki, scyzoryki, zabawki, korkociągi, pilniki, narzędzia ślusarskie i stolarskie, bransoletki, kolczyki, lusterka, zamki, klucze, haftki, haczyki, ozdobne pudełka metalowe i tysiące, tysiące różnych drobiazgów. Po obszernych pakamerach składów Bernfusa uwijało się kilkunastu subjektów i chłopców.
Bernfus był jedną z powag nalewkowskich. Obecnie jednak gwiazda jego zaczynała blednąć. Bernfus był nieszczęśliwy w stosunkach rodzinnych. Żyd, który niema potomstwa, uważa się za pokrzywdzonego przez Opatrzność; z niepłodną żoną bierze on rozwód. Bernfus, pomimo dwukrotnego rozwodu, dochował się zaledwie jednego syna. Syn ten był zresztą jego nieszczęściem. Wysłany do jakiejś szkoły handlowej zagranicą, wrócił, wprawdzie bez patentu, ale z przyzwyczajeniami i szykiem niemieckiego kantorowicza, w dosyć złym gatunku. Jego „bezbożny““, krótki kostjum i koń, na którym jeździł w Aleje, „nawet w sobotę“, stanowiły przedmiot oburzenia całych Nalewek.
— Staremu Bernfusowi djabli wezmą! — mówili sędziwi nalewkowscy patrjarchowie, kiwając głowami.
Rzeczywiście, szalone wydatki, które robił młody Bernfus, wreszcie jego mieszanie się do handlu, prowadzonego przez ojca, podkopywało interes, dotąd bardzo solidny. Stary Bernfus był bardzo powolny żądaniom syna: robił wszystko, czego tylko ten chciał. Wtenczas to firma została zmieniona na „Bernfus i Syn“, wtenczas również z inicjatywy syna, obok interesu galanteryjno-norymberskiego został otworzony interes cukrowy. Firma „Bernfus i Syn“ pozostawała w ciągłych stosunkach z domem handlowym „Ejteles i Sp.“.
Interesy Bernfusów zaczęły się wkrótce chwiać pod nieumiejętnem kierownictwem syna. Szanowana na całej Franciszkańskiej i Nalewkach firma znalazła się na brzegu przepaści. Wówczas w starym Bernfusie obudził się doświadczony kupiec, który potrafił sam, z niczego, stworzyć ten interes. Postanowił on ratować, bynajmniej nie honor, o to wcale mu nie chodziło, ale pieniądze — porządną „plajtą“.
W tym celu uciekł się do inteligentnej pomocy majstra od tego rodzaju sztuczek, pana Abrahama Meinera.
W chwili, kiedy wchodzimy do jednej z tylnych izdebek obszernych magazynów firmy „Bernfus i Syn“, stanowiącej rodzaj kantoru, pan Abraham i Bernfus dopiero co powrócili z przeglądu pakamerów. Obydwaj są zadowoleni; przyjemny uśmiech igra na ich twarzach.
Bo też widok, który się im przedstawił, zupełnie odpowiadał ich wymaganiom. Składy, jeszcze przed tygodniem nabite towarem od góry do dołu, obecnie były prawie puste. Paki i paczki, zręcznie zgrupowane tak, ażeby zakryć próżnię, nie mogły oszukać oka specjalisty. Czuć było, że to tylko dekoracja.
W składach nie widać było zresztą tego gorączkowego ruchu, bieganiny, okrzyków, zapytań, szwargotu, przesuwania drewnianych schodków, ułatwiających dostęp do wyższych półek. Część subjektów już od paru dni została odprawiona. Pozostali poruszali się wprawdzie, ale jakoś ociężale, inaczej, niż zwykle. W sklepie nie widziałeś kupujących... W powietrzu czuć było burzę.
Pan Abraham rozsiadł się wygodnie w wielkim fotelu, stojącym przed dużym stołem, założonym księgami; poklepał się po brzuchu i rzucił te dwa słowa zapytania:
— Sy git?
Bernfus pochylił głowę twierdząco. Przez chwilę panowało milczenie.
— Już powinni być — zrobił uwagę Bernfus. — Spóźniają się.
— Przyjdą! — odpowiedział pan Abraham.
— Ale, ale — zapytał po chwili, wskazując na podręczną kasę ogniotrwałą, stojącą w kącie — czy tam jest co pieniędzy?
Bernfus spojrzał pytająco.
— Dlaczego?
— Trzeba, żeby było. Zawsze to przyzwoiciej.
— Masz pan rację.
Bernfus wyjął z kieszeni gruby pugilares, odliczył trzydzieści kilka rubli drobniejszymi papierkami i włożył do kasy.
— Poczekaj pan, poczekaj! — zawołał pan Abraham.
Wydobył zkolei swoją portmonetkę i wyszukał w niej nowiutkiego rubla; wrzucił go do kasy.
— Niech wierzyczele mają to od Meinera na szczęście!
Obydwaj ledwie nie pokładali się ze śmiechu na ten dowcipny żart pana Abrahama. Cała figura Bernfusa aż trzęsła się od śmiechu; oczy zachodziły mu łzami.
— To wyborne, to paradne!
Po chwili, kiedy uspokoili się, pan Abraham zaczął znów pytać.
— Jakże książki? — zagadnął, wskazując na nie ręką.
— Zupełnie dobrze.
— A weksle, te z Cesarstwa, na których tyle straciłeś?
Pan Abraham znów się śmiał.
— Wyborne.
— Ciekawy jestem, jak je będzie pański syndyk sprzedawał: na funty, czy na arkusze?
Bernfus nie mógł wytrzymać; parsknął znowu śmiechem.
— A gdzież pański syn, młody pan Bernfus?
— Niema go. Wyjechał onegdaj zagranicę. Ja mu kazałem. On ma takie delikatne zdrowie. On jest chory na serce.
W tej chwili z przednich pokoi pakameru zaczęły dolatywać jakieś szmery i hałasy. Pan Abraham skoczył z fotelu na równe nogi.
— To pewno oni! — rzekł.
Wkrótce do pokoiku, w otoczeniu kilku subjektów, wszedł komisarz sądu handlowego, adwokat N., rewirowy i kilka innych osób.
Komisarz włożył na szyję łańcuch.
— W imieniu prawa! — rzekł. — Sąd handlowy w dniu dzisiejszym, na żądanie wierzycieli: Apenszlaka i Fajnhanda, postanowił ogłosić upadłość firmy „Bernfus i Syn“. Kuratorem mianowany tu obecny adwokat N., a osoby przedstawicieli firmy mają być zabezpieczone przez oddanie pod nadzór policyjny.
Przez chwilę panowało milczenie.
— Przystępujemy do opieczętowania — odezwał się po chwili komisarz sądowy.
— Zamykać sklep! — zawołał na subjektów Bernfus.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Nagiel.